niedziela, 13 grudnia 2009

Dla Babci C.

Dziś zrobiłam trzeci śliwkowy komplet. Tym razem dla teściowej, której głównie spodobał się beret. Szaliczek dorobiłam jej tylko dlatego, żeby wykorzystać do końca tą włóczkę. Z ciekawości sama przymierzyłam nowy zestawik:


I to byłby już koniec z beretami.

A to sweter, który, co prawda, robiłam już dawno, ale ostatnio naniosłam kilka poprawek i teraz jest jak nowy:


Szary kolor to Tiftik, czarny - Mimoza. Obie włóczki Opus. Druty nr 6 i 5 (ściągacz).

A teraz to już nie wiem, co robić. Chyba sobie zrobię przerwę z dzierganiem.


Komentarze
2010/01/31 15:46:46
Piękny jest ten sweterek, świetne dobranie kolorów, jak odmienne od oryginału :)
2010/01/31 16:03:11
Anty-malgo, oryginalne kolorki z Sandry też mi się niezmiernie podobały, ale robiłam z tego, co miałam. W robocie sweterek okazał się genialny, na pewno nie raz jeszcze będę wracać do tego opisu:)

wtorek, 8 grudnia 2009

Inspiratorka

Mam w pracy taką koleżankę, która osobiście rękodziełem się nie zajmuje, ale bardzo lubi rękodzielnicze produkty. Co jakiś czas słyszę od niej:

- Słuchaj a nie zrobiłabyś na przykład takich koralików/puszek/obrazków/koszyczków? Bo widzisz właśnie urządzam sobie tu i tam takie miejsce i coś takiego bardzo ładnie by wyglądało...

Co jakiś czas nawraca do tematu, dodając jakieś szczegóły, wciąga mnie w dyskusję, z uwagą wysłuchuje moich pomysłów i tak niepostrzeżenie, kroczek po kroczku zapala mnie do swoich propozycji.

Dokładnie tak samo było ostatnio.

- Wiesz - mówi - pasowałby mi taki beret, ale te, co są w sklepach, to jakieś duże takie są, no i kolory też nie bardzo mi pasują. Może zrobiłabyś mi taki? I do kompletu jakąś niedużą chustę pod szyję?

Nie lubię robić beretów. Wbrew pozorom to skomplikowana sprawa. Dużo liczenia i mierzenia. Mnie samej nigdy nie przyszłoby do głowy, by zrobić sobie beret. Ale z mojej koleżanki jest cwana bestyjka:

- O popatrz - mówi pokazując mi stronę w internecie - ten mi się podoba. I wzór też ładny. Umiałabyś taki?

No, nie wygląda na skomplikowany - pomyślałam i zaintrygowana zaczęłam analizować układ oczek. I wpadłam! Poczułam, że muszę, po prostu muszę zrobić ten beret!

Pierwszy, prototypowy model, gotowy był po weekendzie. Córce spodobał się bez dwóch zdań. Jeszcze tego samego dnia porwała go i wyszła w nim na spacer. Następnego dnia natomiast, przymierzyła go moja koleżanka. I też jej się spodobał! Migiem udziergałam więc drugi, a ażurową chustę do kompletu zrobiłam na szydełku.

W niedzielę zatrudniłam córkę do pozowania w nowowydzierganych dodatkach:


Beret i chusta przerabiane dwiema nitkami: Elianem klasik i Sasanką, drutami nr 5 i szydełkiem nr 7. Szaliczki boa: różowy to Luna (Madame Tricote), szydełko nr 4; śliwkowy - Sasanka, szydełko nr 5,5.

Beret i chustka w zbliżeniu:


Wieczorem wykończyłam jeszcze jeden komplet dla koleżanki. Zdjęcia robiłam więc już przy sztucznym świetle, a i entuzjazm córki do modelingu też wyraźnie osłabł:



Berecik przerabiany dwiema nitkami: Sonia Normal i Luna, drutami nr 4 i 5; szaliczek: Sonia drutami nr 5.

Wzory na szaliki zaczerpnęłam z Garnstudio, natomiast berety i chustę robiłam "na oko", inspirowana gotowymi produktami wystawionymi na Allegro.

niedziela, 6 grudnia 2009

Z okazji urodzin...

.. zrobiłam dla koleżanki taki oto zestawik decoupage: obrazek i dwa kubeczki, których sposób wykonania znalazłam w House of Art:



A z rozpędu zrobiłam jeszcze kubeczki do kompletu z wcześniej prezentowanymi obrazkami:

niedziela, 22 listopada 2009

Apetyt na dzierganie

Prędko minął tydzień urlopu, a jeszcze prędzej tydzień pracy. I znów niedziela. Mam wrażenie, że tygodnie składają się tylko z poniedziałków i niedziel. Pozostałe dni zlewają się ze sobą. Ledwie zaczynam tydzień, a już zbliża się on ku końcowi. I zapracowana jestem strasznie (nie zawodowo; tu akurat mamy obecnie mały zastój). Sama już nie wiem za co się wziąć, tyle mam projektów. Zbliżają się święta, a więc czas pomyśleć o prezentach - tymi słowami co dzień bombardują mnie reklamy w radiu. No to chcąc-niechcąc myślę o tych prezentach. Nawet czytanie na razie zarzuciłam.

Ostatnie dni w największym zakresie wypełniły mi dekupażowe wytworki, które dziś są już niemal na finiszu. Zostało mi jeszcze położenie kilku warstw lakieru.Zdjęcia będą w przyszłym tygodniu.

Natomiast w przerwach pomiędzy oklejaniem, malowaniem, naklejaniem motywów i lakierowaniem - dziergałam. I wydziergałam takie oto drobiazgi:

bolerko, które znalazłam na blogu Filum lanae (ja robiłam Dalią (Anilux), szydełkiem nr 5,5):


bezrękawnik - model z gazety, robiony sasanką (Anilux), szydełkiem nr 4 i drutami nr 4,5:


Sasanka jest bardzo wydajna. Niby wiedziałam o tym, bo przecież wcześniej dziergałam już z tej włóczki, ale i tak znów kupiłam jej za dużo i po bezrękawniku sporo mi jej jeszcze zostało. Tak więc teraz zabieram się za szal boa, a potem jeszcze coś będę musiała wymyślić...

środa, 11 listopada 2009

Ostatnio dziergałam...

To nie tak miało być. Chciałam porobić zdjęcia moich ostatnich robótek na podwórku, wśród słońca i jesiennych liści. Ale niestety pada deszcz. Tak samo zresztą jak wczoraj, przedwczoraj i przedprzedwczoraj.

Kiedy to się skończy?!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Robiłam więc zdjęcia w pokoju przy sztucznym świetle. Nie mam statywu. Nie potrafię rozgryźć ustawień manualnych. Uffff. Trudno. Zdjęcia są, jakie są.

Szydełkiem:


i na drutach:



(Dopisek 10 września 2012, podczas przenoszenia wpisów: he, he, na aparat to ja widzę od zawsze narzekałam, aż ciśnie mi się na myśl - kiepskiej baletnicy i rąbek spódnicy...)


Komentarze
2010/01/31 15:49:46
I co tu wybrać, wszystko piękne...

sobota, 7 listopada 2009

Jesienna depresja

Od ponad dwóch tygodni czuję się fatalnie. Nie wiem, czy złe samopoczucie fizyczne powoduje zniżkę nastroju, czy kiepski stan psychiczny tak paskudnie odbija się na fizycznym. W każdym razie czuję się źle. Bez przerwy boli mnie głowa. W ogóle wszystko mnie boli. Jestem zmęczona. Konieczność podjęcia jakiegokolwiek działania wzbudza we mnie fale niechęci. Nawet głupie zmywanie naczyń odkładam na później i później. I przez tą wstrętną pogodę nie mogę biegać. Jak nie wieje, to pada deszcz. Jak nie deszcz, to śnieg. Jak jest sucho, to temperatura poniżej zera i boję się przeziębić. Biegałam trzy, cztery razy w tygodniu, teraz udaje mi się to raz, góra dwa na tydzień.

Jak na ironię dziergam teraz bez przerwy (a' propos - muszę wkleić zdjęcia), a przecież powszechnie znany jest dobroczynny wpływ własnoręcznej twórczości na samopoczucie. Dlaczego na mnie to nie działa?

Od poniedziałku wzięłam sobie cały tydzień urlopu. Nie wiem, czy to dobrze, bo w sumie praca w tej chwili najbardziej mnie mobilizuje. Wstaję rano, myję się, maluję i ubieram, bo muszę iść do pracy. Jak nie będę musiała, to nie wiem, czy w ogóle wstanę...

Tak czy inaczej poczyniłam plany na te wolne dni. W ubiegłym tygodniu przyszła mi paczka z nową włóczką i wymyśliłam już na co ją przerobię. Mam też pomysł dekupażowy na prezent dla koleżanki, która za dwa tygodnie kończy okrągłe czterdzieści lat. Poza tym, zbliżają się moje imieniny, więc zaangażuję się też w jakieś kuchenne przedsięwzięcia. A na przyszły piątek planujemy z koleżanką babski wieczór. Nasi mężowie mieli jechać wtedy na koncert do Krakowa, ale okazało się, że koncert odwołany (jaka szkoda:-) ), no ale my naszej imprezy nie odwołujemy. Pojedziemy sobie do kina, potem do jakiegoś klubu... Będzie fajnie!

Byle tylko ta jesienna depresja zechciała już dać mi spokój!

poniedziałek, 2 listopada 2009

"Bóg urojony"

Jakiś czas temu, zainspirowana rozmową z przyjacielem na temat początku świata i sensu istnienia, postanowiłam wypożyczy sobie z biblioteki „Boga urojonego” autorstwa Richarda Dawkinsa. Nie jest to żadna nowość. Wydana w 2007 roku książka wywołała w Polsce wielkie emocje. Czytałam wtedy recenzje i fragmenty w internecie i prawdę powiedziawszy nie poczułam się zaintrygowana. Myślałam wtedy, że skoro dla mnie oczywistym jest, że żaden Bóg nie istnieje, to po co mam czytać książkę, która tej tezy dowodzi.

Miło było rozmawiać z człowiekiem, któremu również bliska jest ateistyczna wizja świata. Z ciekawością go słuchałam, a jego pytania mnie samą zmusiły do zastanowienia się nad swoimi poglądami. Nagle uświadomiłam sobie, że interesuje mnie DLACZEGO ludzie wybierają ateistyczną koncepcję świata. Zaciekawiło mnie dlaczego Richard Dawkins „prawie na 100%” odrzuca możliwość istnienia osobowego Boga.

I zaczęłam czytać.

To nieprawda, że jest to książka pełna zjadliwości, złośliwości i pogardy dla wierzących, jednak rozumiem, że bezpośredniość autora mogła na ludziach religijnych robić takie wrażenie. Dawkins nie owija w bawełnę, z odwagą zadaje pytania i kwestionuje prawdy, które religia podaje wiernym jako niepodlegające dyskusji tajemnice i dogmaty, ale, moim zdaniem, robi to w sposób życzliwy i pełny humoru. Ostrym językiem i naukowymi argumentami autor stara się pokazać czytelnikom (i czytelniczkom) inną perspektywę – taką, z której świat z religijnymi atrybutami wcale nie wydaje światem naturalnym.

Ludzie, nawet współcześni, dla których religia jest wolnym wyborem, od dzieciństwa stykają się różnymi elementami wiary w Boga. Świat, w którym żyjemy pełen jest kościołów (i innych budynków sakralnych), religijnych świąt, obrzędów i symboli. Traktujemy to naturalnie. Nawet jeśli sami jesteśmy ateistami, nie dziwią nas modlący się sąsiedzi.

Odwrócona perspektywa pozwala nam spojrzeć na świat z punktu widzenia nauki. I wtedy okazuje się, że religia to nic innego, jak wiara w czary, pełna fałszywych przekonań, magicznych obrzędów oraz teatralnych gestów i strojów.

Richard Dawkins nie neguje dobroczynnego wpływu religii na duchowość wiernych. Przekonuje jednak, że religia nie jest jedynym sposobem na rozwój duchowy ludzi. Obala też argument, że tylko dzięki religii ludzie wiedzą, co jest dobre, a co złe.

Naprawdę bardzo dobra książka. Uważam, iż tak wiele w niej cennych wniosków, przemyśleń i sformułowań, że warto ją mieć w swojej biblioteczce, na własność.

wtorek, 27 października 2009

"Malowany welon"

Malowany welon to film, którego obejrzenie jakiś czas temu sprawiło mi dużą przyjemność, zwłaszcza, że w głównej roli grał mój ulubiony aktor – Edward Norton (zresztą Naomi Watts również bardzo lubię). Dlatego też, gdy na bibliotecznej półce dojrzałam książkę o tym samym tytule, chętnie zabrałam ją do domu.

Początkowo denerwowała mnie trochę narracja, nie spodziewałam się, iż jest to powieść z początków XX wieku. Styl był taki starodawno-romansowy, ale potem z każdą stroną było już tylko lepiej.

Książka „Malowany welon” autorstwa Williama Somerseta Maughama wbrew pozorom i zupełnie inaczej niż film, nie jest historią o miłości. To powieść o dojrzewaniu ducha, o kształtowaniu się nowej świadomości.

Piękna, urocza i zabawna, lecz już dwudziestopięcioletnia dziewczyna – Kitty - poddaje się presji środowiska i lekkomyślnie przyjmuje oświadczyny młodego, nieśmiałego i zamkniętego w sobie naukowca - Waltera. Ze swoim żywym temperamentem nie jest wprawdzie odpowiednią towarzyszką dla ceniącego spokój i milczącego męża, ale on – zakochany – postanawia nie zwracać na te różnice uwagi. Dość szybko okazuje się jednak, że związek ten nie zaspokaja niczyich potrzeb. Ona jest znudzona, on zawiedziony. W wyniku tej niezdrowej sytuacji dochodzi do dramatycznych zdarzeń, które dla Kitty staną się początkiem procesu wewnętrznej przemiany.

Główna bohaterka z pustej i próżnej kokietki zmienia się w świadomą, dojrzałą kobietę. Zaczyna dostrzegać mechanizmy społeczne, które tworzą istoty do niej podobne – bezmyślne i trawiące czas na pozbawione treści sprawy.

Kitty od początku uważała swego, pochłoniętego pracą zawodową, męża za nudziarza, ale zmiana środowiska pozwala jej popatrzeć na Waltera i jego pracę z innej perspektywy. Kobieta z rozpaczą uświadamia sobie, że w rzeczywistości to właśnie jej życie jest nudne oraz pozbawione sensu i wartości. W tej sytuacji prawdziwym dobrodziejstwem staje się praca w klasztorze. Okazuje się ona najlepszym lekarstwem na złamane serce, poczucie osamotnienia i duchowej pustki oraz daje satysfakcję, jakiej Kitty nigdy wcześniej nie odczuwała.

Na ostatnich kartach powieści, spodziewająca się dziecka Kitty wypowiada zaskakujące, jeśli pamiętamy w jakich czasach powstała powieść, słowa: ... „Życzę sobie bardzo dziewczynki, którą bym mogła tak wychować, żeby nie popełniła moich błędów życiowych. Gdy przypomnę sobie, jaka byłam w latach dziewczęcych, wstręt mnie przejmuje. Ale nie moja w tym była wina, tak mnie wychowano. Uczynię z mej córki wolną i samodzielną kobietę. Czyż mam wydać na świat córkę, otaczać ją miłością i staraniem i wychować to tylko, by kiedyś pierwszy lepszy mężczyzna tak silnie zapragnął z nią spać, że dlatego zdecydowałby się dać jej utrzymanie na całe życie? (…) Chcę, żeby była odważna i szczera, chcę, żeby umiejąc panować nad sobą, stała się niezależna od innych, chcę żeby przystąpiła do życia, jak przystępuje do niego wolny mężczyzna, by umiała dać sobie z nim radę lepiej ode mnie.” 

A może słowa te nie są wcale zaskakujące? W końcu w tym okresie, postulaty organizacji kobiecych nie były już traktowane jedynie jako fanaberie, a ruch feministyczny stawał się realną siłą.

Nie mogę powiedzieć, że film i książka, choć mają ten sam tytuł i opowiadają podobną historię, niosą to samo przesłanie. Film bowiem opowiada o budzeniu się prawdziwej miłości, książka zaś o budzeniu się świadomości społecznej. Powiedziałabym nawet – feministycznej świadomości społecznej. Obie historie jednak przemawiają do mnie równie mocno i oba zakończenia (mimo, iż są zupełnie różne) równie mi się podobają.


Komentarze
2009/10/27 23:19:47
Też podobał mi się film, ryczałam jak bóbr na końcu, czy po kśiążce też sie zbiera na płacz?
imigrantka.blox.pl
2009/10/28 15:05:17
Wiesz, książkowe zakończenie jest zupełnie inne niż to filmowe, może mniej wzruszające, ale za to na pewno bardziej podnoszące na duchu. Nie umiałabym zdecydować, które było lepsze, bo oba zagrały na różnych emocjach. W każdym razie książkę bardzo polecam:)

niedziela, 18 października 2009

Jeszcze coś Sołżenicyna

Wciągnęła mnie literatura łagrowa autorstwa Sołżenicyna. Bardzo podoba mi się jego styl. Czytałam kiedyś wypowiedź pewnego znawcy przedmiotu, że Aleksander Sołżenicyn nie był dobrym pisarzem, że jego teksty są rozwlekłe i mało zrozumiałe, ale osobiście nie mogę się z tym zgodzić.

W ubiegłym tygodniu przeczytałam "Oddział chorych na raka" i "Jeden dzień Iwana Denisowicza", a bibliotece mam zarezerwowany jeszcze "Krąg pierwszy".

"Jeden dzień Iwana Denisowicza" to krótka nowelka opisująca zdarzenia jednego dnia - od świtu do nocy - w stalinowskim obozie specjalnym, na dalekiej północy. Główny bohater jest więźniem już od paru lat, nauczył się więc jak żyć w łagrze. Jest ostrożny, czujny, ale też sprytny, wie kogo i w jaki sposób można przekupić oraz jak ukryć ważne dobra, by ich nie stracić podczas częstych przeszukań.

Przede wszystkim dla zeka liczy się zdobycie dodatkowego jedzenia i zapewnienie sobie ciepła. Jedzenie i ciepło decydują tu bowiem o przetrwaniu. Nic więc dziwnego, że niejeden więzień gotów jest ograbić, pobić, a nawet sprzedać swoich braci donosząc na nich do administracji, byle tylko w zamian otrzymać większe racje żywnościowe i możliwość lekkiej pracy w cieple. Ale nie Iwan Denisowicz. On, nawet w tak trudnych warunkach, nie traci poczucia ludzkiej godności. Co prawda oszukuje, ale tylko administrację, nigdy współuwięzionych. Wobec nich stara się być zawsze uczciwy i lojalny. Na dodatkowe porcje jedzenia i tytoń zarabia drobnymi pracami lub przysługami wyświadczanymi lepiej sytuowanym zekom. Choć jest ateistą, stać go na prawdziwie chrześcijańskie gesty wobec swych braci, którzy pozbawieni niezbędnego w obozowych warunkach sprytu i zaradności, skazani są, jego zdaniem, na zagładę. Iwan Denisowicz, choć sam wiecznie głodny, dzieli się z nimi swoimi skromnymi zasobami, nie oczekując wzajemności.

Czytając "Jeden dzień Iwana Denisowicza" trudno nie myśleć bez przerwy, że życie osadzonych w łagrach było czymś straszliwym i budzącym grozę. Wyobrażając sobie więźniów, nie sposób myśleć o nich, jak o ludziach w najmniejszym chociażby stopniu szczęśliwych. A jednak w nowelce wiele jest przykładów, że zek bywa jednak szczęśliwy, np. gdy je, gdy czuje na języku smak czarnego chleba, a w żołądku ciepło postnej bałangi. Więzień jest szczęśliwy, gdy oszuka nadzorców, gdy robota dobrze mu idzie, gdy zdobędzie dodatkową porcję jedzenia, gdy może spokojnie położyć się spać, gdy nie zachoruje. Dla zeka ten dzień jest dobry, w którym go nie pobiją, nie ograbią i nie wrzucą do karceru.

Oczywiście nie odważę się na tej podstawie sądzić, że więźniom w obozach nie było wcale tak źle. Nie o to mi chodzi. Zadziwia mnie jednak ta niesamowita ludzka zdolność do przetrwania i przystosowania się do najtrudniejszych i najbardziej nawet nieludzkich warunków.

"Oddział chorych na raka" również należy do nurtu rozliczeń z zesłańczo-łagrową rzeczywistością, nie opowiada jednak o samym obozie.

Czytałam, iż powieść ta jest alegorią totalitarnego państwa. Lekarze reprezentują władze, a chorzy wszystkie środowiska radzieckiego społeczeństwa. Na jednej sali leżą więc: działacz partyjny - donosiciel, robotnik, student, cwaniaczek, syn kułaka, przesiedleniec i były zek. Każdy z pacjentów inaczej radzi sobie z chorobą. Jedni w ogóle nie przyjmują jej do wiadomości, wierzą, że gnębi ich jedynie niegroźna i łatwa do wyleczenia infekcja. Inni doskonale zdają sobie sprawę, co ich czeka. Niektórzy walczą, inni wprost przeciwnie - obojętnieją. Wszyscy jednak boją się i tak naprawdę nie wiedzą co ich czeka.

W recenzjach czytałam też, że chorzy w szpitalu doświadczają bezduszności i obojętności, że dla przedstawicieli służby zdrowia najważniejsze są statystyki i sprawozdawczość, a nie indywidualny los pacjenta. I w tym miejscu nie jestem wcale taka pewna. Moim zdaniem to nie bezduszność jest problemem, a całkowite lekceważenie praw pacjenta. To, co dla mnie było najbardziej poruszające w tej książce to, że lekarze nie uważali za słuszne informować chorych o faktycznym stanie ich zdrowia. Kierowali ich na onkologię mówiąc, że ich dolegliwości związane są np. z polipami, albo wrzodami, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Chorych w stanie terminalnym wypisywano do domów, tłumacząc im, ze muszą przez jakiś czas odpocząć i nabrać sił do dalszej kuracji, że nic im nie będzie. Tymczasem umierali oni niemal zaraz za progiem szpitala, np. na dworcu w oczekiwaniu na pociąg.

Lekarze nie objaśniali pacjentom metod leczenia, nie informowali ich o rokowaniach i objawach niepożądanych. Wszelkie pytania zbywali zniecierpliwionymi uwagami, że nie mają czasu na tłumaczenia, a pacjent przecież i tak nie jest w stanie pojąć zawiłej medycznej terminologii.

Już myślałam, że książka, jako alegoria państwa totalitarnego, mówi o zakłamaniu w jakim żyje ludność pod rządami radzieckimi. No bo zgadza się to, że władza (lekarze) nie informuje społeczeństwa (pacjentów) o faktycznej sytuacji, co więcej: kłamie na ten temat. Ale pod koniec powieści dzieje się rzecz zaskakująca. Otóż jedna z najbardziej ofiarnych lekarek podejrzewa, że sama zachorowała na raka. Oddaje się więc w ręce swoich przyjaciół - lekarzy, poddaje się badaniom, a gdy są już wyniki i, jako diagnostka, sama ma możliwość sprawdzenia ich - rezygnuje. Nie spojrzy na prześwietlenia. Woli nie znać prawdy. Czeka, by jej przyjaciele powiedzieli jej, że to nic groźnego, że wyjdzie z tego.

Nie jestem  w stanie tego pojąć.

Jeśli to alegoria państwa totalitarnego, to czy mam prawo do dalszej interpretacji, że totalitarnie zarządzane społeczeństwo  w o l i  być oszukiwane? Podejrzewa jaka jest prawda, ale woli wierzyć w kłamstwa, bo to mniej bolesne? Bo tak wygodniej? Czy to właśnie o tym chciał powiedzieć poprzez swoją powieść Sołżenicyn? Nie do końca mam w tym względzie jasność.

Ja zawsze, w każdej sytuacji wolę prawdę. Moja mama powtarzała: lepsza najgorsza prawda, niż najlepsze kłamstwo. I ja się z tym zgadzam. Zawsze wolę mieć pełną informację, a już na pewno, jeśli dotyczy mnie ona osobiście.

sobota, 17 października 2009

Na słodko

Dziś moja córka robiła oponki. Odrobinę jej w tym pomogłam, okazało się bowiem, że zagniatanie ciasta i wałkowanie, nie jest takie proste jak wygląda. Sama, właśnie tego w oponkach nie lubię najbardziej.

Poza tym moim, niewielkim przecież udziałem, reszta jest jej zasługą.

Tak wygląda gotowy produkt:


A jak smakuje... No po prostu delicje!

Uwielbiam.


Komentarze
 
2011/12/07 19:03:27
U mnie też ostatnio gościły oponki :)
 
2011/12/08 08:22:04
Russkaya, dziękuję za komentarz:)
Chciałabym, by oponki (lub inne własnoręcznie ulepione słodkości) częściej gościły na moim stole, bo uwielbiam takie rzeczy, ale cóż... najczęściej muszę wybierać, czy bardziej chcę coś udziergać, czy zjeść jakąś pychotkę... i wychodzi mi, że jednak udziergać;)
... Choć jak popatrzyłam na Twoje wypieki, to chciałoby się pokosztować, oj, bardzo by się chciało:)

czwartek, 15 października 2009

Jeszcze raz

Nie tylko mnie zachwycił wczoraj Pierwszy Śnieg. Moja córka, mimo, że wstała pewnie godzinę, albo dwie po mnie, również wpadła na pomysł, by sfotografować ten niezwykły widok za oknem. Wyszło jej całkiem ładne zdjęcie:


Dzisiejszy widok z okna niewiele różni się od tego wczorajszego.

I wciąż pada...

środa, 14 października 2009

Niepodzianka

Tego, co zobaczyłam dziś rano za oknem, zupełnie się nie spodziewałam. No owszem, już w poniedziałek mówili w radio, że przewidywane są opady śniegu, i że w związku z tym warto pomyśleć o zmianie opon na zimowe, ale nawet po takiej informacji nie przyszło mi do głowy, że to mogą być  t a k i e  opady!

Wczoraj jeszcze było jesiennie, a dziś proszę - zima w pełni.

Nie znoszę zimy, nie cierpię zimna, mrozu i wilgoci, a jednak ten pierwszy śnieg wprawił mnie w doskonały humor. Nie mam pojęcia dlaczego. Wyszłam na podwórko z aparatem i na szybko, przed wyjazdem do pracy, zrobiłam kilka fotek:


No dobra, przyznaję - śnieg jest uroczy, jednak pomimo, że sprawił mi sporą frajdę, to wcale nie byłoby mi żal, gdyby jutro nie pozostało już po nim śladu. Na to się jednak nie zanosi. Wciąż pada.

niedziela, 11 października 2009

... i dwa filmy

Gdy podoba mi się jakaś książka zawsze jestem ciekawa jej filmowej adaptacji. Interesuje mnie, jak ktoś inny widzi historię, którą właśnie przeczytałam. Rzadko adaptacja jest zadowalająca, ale często zdarza się, że jednak odkrywa przede mną coś nowego, na co nie zwróciłam uwagi podczas lektury.
W przypadku Gdzie jesteś, Amando i Bez mojej zgody tak się jednak nie stało, ale mimo wszystko uważam, że to dobre filmy i oglądając je nie zmarnowałam czasu.

 Gdzie jesteś, Amando jest dość wierną adaptacją. Są tam wszystkie dylematy i wątpliwości jakie przeżywałam podczas czytania. Zmiany są jedynie kosmetyczne. Przeszkadzało mi jednak ograniczenie roli Angeli Gennaro, która w filmie była jakby tylko uroczym i emocjonalnym dodatkiem do zdystansowanego, twardego i umiejącego poruszać się w niebezpiecznych dzielnicach i wśród niebezpiecznych ludzi, Patricka Kenzie.

 Dużo więcej wątpliwości mam wobec filmu Bez mojej zgody. Tutaj scenarzysta, z książkowego oryginału zaczerpnął jedynie główny temat. I zrobił film o czymś zupełnie innym. Zrobił film po prostu o godnym umieraniu. O tym, że choć walka o życie bliskiej osoby jest czymś chwalebnym, to trzeba umieć w pewnym momencie powiedzieć stop, już więcej nie da się zrobić, trzeba uwolnić umierające dziecko i zająć się żywymi. Moment, w którym matka zaakceptowała fakt, że jej córka umrze był naprawdę bardzo wzruszający. Znając książkowe zakończenie, filmowy finał mocno mnie zaskoczył, ale po zastanowieniu przyznaję – jest w porządku, dobrze pasuje do tego, o czym opowiada obraz.

Dwie książki...

… - „Bez mojej zgody” Jodi Picoult i „Gdzie jesteś, Amando” Dennis'a Lehane'a zajęły moją uwagę w minionym tygodniu. Książki w jakiś sposób do siebie podobne, bo obie mówią o sprawach kontrowersyjnych i nie dają jednoznacznych odpowiedzi.

 Patrick Kenzie i Angela Gennaro od dłuższego czasu nie przyjmują żadnych skomplikowanych zleceń. Gdy jednak w ich biurze pojawiają się zdesperowani wuj i ciotka zaginionej w tajemniczych okolicznościach Amandy, para detektywów postanawia zrobić wyjątek i zająć się tą trudną sprawą. Czteroletniej dziewczynki szukają dziesiątki policjantów i mieszkańcy Bostonu. Wszystkie tropy prowadzą jednak donikąd. Patrick i Angela mają coraz mniej czasu...

Temat wydaje się fajny, prawda? Nie jest to jednak typowa powieść kryminalna. To książka o moralności i prawie, i o tym, że te dwie kategorie nie zawsze idą ze sobą w parze. W pewnym momencie jeden z głównych bohaterów – detektyw Remy Broussard mówi: „...czasem robimy rzeczy słuszne, które by się w sądzie nie obroniły.” Jest pewny swoich racji, bowiem sam podjął się bezprawnych działań, w których słuszność wierzy. Zwątpił w prawo, bo wielokrotnie był świadkiem, gdy zawodzi ono tych, których właśnie powinno chronić, tych najbardziej bezbronnych, którzy nie potrafią jeszcze sami o siebie zadbać - dzieci. Współtworzy zespół ludzi, którzy gotowi są za wszelką cenę i każdymi metodami bronić prawa dzieci do bezpiecznego i szczęśliwego dorastania. Cel szczytny. Ale czy cel uświęca środki? Na jakiej podstawie przyznajemy sobie prawo do decydowania o tym, co jest właściwe, a co nie?

Mnóstwo jest takich dylematów w tej książce. Nic nie jest tu tylko czarne, albo tylko białe.

I naprawdę mogłabym powiedzieć, że bardzo mi się ta książka podobała, gdyby nie narracja. Moim zdaniem jest to słaba strona powieści. Nie wiem, może to wina tłumaczenia, ale w wielu miejscach nie potrafiłam zrozumieć emocji bohaterów i dosyć mi to przeszkadzało w odbiorze treści.

 Annie nic nie dolega, a mimo to żyje ona tak, jakby była obłożnie chora. W wieku trzynastu lat ma już za sobą niejedną operację, wielokrotnie oddawała krew, żeby utrzymać przy życiu swoją starszą siostrę Kate, która we wczesnym dzieciństwie zapadła na białaczkę. Anna została poczęta w sztuczny sposób, tak aby jej tkanki wykazywały pełną zgodność z tkankami siostry. Jest dla niej dawcą idealnym. Aż do tej pory akceptowała tę życiową rolę. Teraz Anna, wzorem większości nastolatków, zadaje sobie pytania dotyczące tego, kim jest naprawdę. Różnica pomiędzy nią a większością nastolatków polega na tym, że przez całe życie postrzegano ją wyłącznie przez pryzmat siostry i tego, co dla niej robi. Anna dojrzewa do podjęcia decyzji, która dla wielu osób byłaby nie do pomyślenia, decyzji, która podzieli jej rodzinę, a dla ukochanej siostry będzie oznaczać śmierć.

To dopiero była uczta. Płakałam rzewnymi łzami, a przecież nieczęsto mi się to zdarza. Książka po prostu cudowna. Wielowątkowa i opisująca perspektywę każdego z bohaterów, dzięki czemu dowiadujemy się jak to jest być rodzicem umierającego dziecka, jak to jest żyć w rodzinie, w której centrum stanowi nieuleczalnie chora siostra, jak to jest czuć na sobie odpowiedzialność za życie bliskiej osoby, jak to jest nie móc kontrolować własnego ciała, jak to możliwe, że jednocześnie można kochać i ranić się nawzajem, jak to jest, kiedy życie nas zaskakuje i przynosi zupełnie co innego, niż to, czego się można było spodziewać. Jak to jest być bezradnym, bezsilnym, załamanym, a jednocześnie pełnym mocy, wiary, nadziei i miłości.

Jak zwykle u Jodi Picoult mnóstwo pytań, ale żadnych odpowiedzi. No, może jedna jest. Na koniec rozprawy, sędzia ogłaszając swoją decyzję mówi: "... musimy (...) wybierać takie rozwiązania, które pozwolą nam spokojnie spać w nocy, albowiem moralność jest ważniejsza niż etyka, a miłość większa niż prawo."

niedziela, 4 października 2009

"Archipelag GUŁag"

Miesiąc trwała moja przygoda z dziełem Aleksandra Sołżenicyna pt. "Archipelag GUŁag". Po pierwszych stu stronach zaczęłam mieć wątpliwości, czy psychicznie podołam tej lekturze. Tyle w niej było opisów przemocy i okrucieństwa, tyle beznadziei, i bezradności. Myślałam sobie: to działo się naprawdę, to nie jest fikcja, to dotyczyło prawdziwych, żywych ludzi.

 Archipelag GUŁag - monumentalna praca słynnego pisarza i myśliciela Aleksandra Sołżenicyna, poświęcona więzienno-obozowej martyrologii narodu rosyjskiego i obywateli innych republik ZSRR i krajów, łączy w sobie elementy powieści, autobiografii, reportażu, wspomnień świadków i uczestników. Dzięki tej książce, opublikowanej w Paryżu w latach 1973-1975, świat poznał prawdę o łagrach i skrywanej przed opinią publiczną części historii ZSRR.
Archipelag GUŁag, wielki akt oskarżenia systemu totalitarnego, panującego w Związku Radzieckim, jest nie tylko niezwykłym dokumentem zbrodniczej epoki, lecz także utworem o niepodważalnych walorach literackich.
Aleksander Sołżenicyn (1918-2008), aresztowany w 1945 roku i skazany na osiem lat obozu pracy, do 1956 roku przebywał na zesłaniu. W 1970 roku otrzymał literacką Nagrodę Nobla. W 1974 roku został ponownie aresztowany, pozbawiony obywatelstwa ZSRR i deportowany do RFN. Do ojczyzny wrócił dopiero w 1994 roku.

Nie pamiętam, czy w liceum pozycja ta, choćby we fragmentach, należała do lektur obowiązkowych. Z literatury czasów totalitarnych pamiętam tylko "Inny świat" Herlinga Grudzińskiego i "Medaliony" Nałkowskiej. Ale nie przypominam sobie, by te tytuły zrobiły na mnie takie wrażenie, jak obecnie "Archipelag GUŁag". Naprawdę podziwiam autora. Dokonał wielkiej rzeczy - z kronikarską dokładnością opisał rozwój systemu prawnego, sądowniczego i karnego w komunistycznej Rosji. Przytaczając przykłady z życia pokazał jak ten system działał w praktyce, kim byli jego wykonawcy i ofiary. Prostym, zwyczajnym językiem i z gorzkim poczuciem humoru opowiadał nieprawdopodobne i absurdalne historie, które mogłyby być zabawne (w taki sposób w jaki śmieszą nas komedie Barei), gdyby nie kończyły się cierpieniem, krzywdą i śmiercią wielu milionów prawdziwych ludzi.

Ale książka Aleksandra Sołżenicyna to nie tylko relacja historyczna. To świadectwo siły i wielkości ludzkiego ducha. Fragmenty na ten temat traktujące zrobiły na mnie chyba jeszcze większe wrażenie, niż opisy bestialstwa pracowników śledczych i obozowych wobec oskarżonych i skazanych "wrogów ludu". "Bieda i krata nie tuczy - ale rozumu nauczy" - pisze autor i daje przykłady ludzi, którzy właśnie w tych nieludzkich warunkach rozwinęli się duchowo, bowiem uświadomili sobie, iż powszechne przekonanie, że liczą się tylko materialne rezultaty jest z gruntu fałszywe: "Oto my, całymi latami harujący na wszechzwiązkowej katordze (...), rok po roku, wznosimy się aż do prawdziwego zrozumienia sensu życia i patrząc z tych wyżyn widzimy z całą jasnością: nie te wyniki się liczą, tylko moc DUCHA! Nie - co udało się osiągnąć, tylko jak, za jaką cenę?" I dalej: "(...) osiąganie pozytywnych wyników, to rzecz miła. Ale nie kosztem utraty godności ludzkiej." Godność, cierpliwość, wyrozumiałość, miłość, przyjaźń - to najważniejsze wartości o których pisze autor, wartości które można dostrzec i docenić często dopiero właśnie w warunkach obozowej egzystencji, gdy więzień nie ma niczego własnego, gdy jego los jest niepewny, gdy jest sponiewierany i skatowany, cierpi głód i zimno.

Aleksander Sołżenicyn pisze: "Nigdy nikomu dawniej nie umiałeś wybaczyć, jednych potępiałeś bez litości - innych wynosiłeś pod niebiosy z tą samą krańcowością. Teraz zaś - wyrozumiałość stała się fundamentem twoich opinii, już wcale nie kategorycznych. Zrozumiałeś, że sam jesteś słaby, możesz więc teraz zrozumieć cudzą słabość. I mieć podziw dla cudzej odporności. I chcieć również być takim." Jak bliski jest mi ten cytat! I dalej: "Nic tak nie sprzyja przebudzeniu w nas zdolności do rozumienia innych, jak szarpiące duszę rozmyślania nad własnymi przestępstwami, błędami i przeoczeniami." Autor wyszedł z obozu innym człowiekiem, niż ten, którym był w dniu aresztowania. Pisze, że więzienie ukształtowało jego duszę, stwierdza: "BŁOGOSŁAWIONE BĄDŹ WIĘZIENIE, za to żeś było w moim życiu!"

Naprawdę trudno porównywać doświadczenia moje i autora "Archipelagu...". Moje traumy nijak się mają do tego, czego doświadczył pisarz, a jednak ośmielę się dokonać tego porównania. Uważam, że wszystkie te złe rzeczy, które dotknęły mnie w przeszłości, w jakiś sposób stały się dla mnie dobrodziejstwem, bo dzięki temu dziś jestem, kim jestem. Czuję się szczęśliwa. I wolna. Wolna od tego wszystkiego, czego współczesny świat ode mnie wymaga. Rodzina, własny dach nad głową, praca, a w niej życzliwi mi ludzie - to jest mój szczęśliwy świat. I innego nie potrzebuję.

Na koniec jeszcze jeden ciekawy cytat: "(...) linia oddzielająca dobro od zła, przebiega nie między państwami, nie między klasami, nie między partiami - tylko przecina każde ludzkie serce, nie omijając żadnego. Jest to linia ruchoma i z upływem lat jej bieg zmienia się w nas samych. (...) Nie sposób oczyścić świata z wszelkiego zła, ale można w każdym człowieku zmniejszyć obszar jego władania. Od tego czasu stał się także dla mnie jasny fałsz wszystkich rewolucji w dziejach: niszczą one tylko współczesnych im nosicieli zła (...) - samo zaś zło, jeszcze bujniej rozrosłe, biorą sobie w spadku."

Mam nadzieję, że nie tylko dziś, gdy jest mi wygodnie i niczego mi nie brakuje, ale również w sytuacji ekstremalnej, jeśliby mi się przytrafiła, będę potrafiła kierować się dobrem w moim sercu. Mam nadzieję, że zło nigdy nie zajmie w nim dominującej pozycji. To zależy tylko ode mnie.

niedziela, 20 września 2009

"Życie przed oczami"

Zaintrygował mnie tytuł - „Życie prze oczami”. I Uma Thurman w roli głównej. Lubię tę aktorkę. Jej role zawsze są jakieś takie nieszablonowe, niejednoznaczne i pełne emocji.

Film spodobał mi się od pierwszego ujęcia. Pełen słońca, kolorów i kwiatów.

A zaraz potem jesteśmy świadkami masakry w szkole – chłopak z karabinem strzela do uczniów i nauczycieli. W łazience znajduje dwie dziewczyny – przyjaciółki. Celuje do nich.

Następne ujęcie to główna bohaterka (jedna z dziewczyn ze szkolnej łazienki) piętnaście lat później. Ma piękny dom z ogrodem kwiatowym oraz wspaniałą rodzinę – mądrego, przystojnego męża (profesora) i śliczną małą córeczkę. Rodzina wspólnie je śniadanie, później buziak na pożegnanie i każde z nich udaje się do własnych zajęć.

Normalnie jak w bajce. Nie wzbudziło to moich podejrzeń, bo w końcu to amerykański film, a w nich (o ile nie są to filmy wojenne, lub dramaty społeczne) wszak wszystko jest piękne – ludzie domy i krajobrazy. Tu jednak wyraźnie można było odczuć, że wśród tego pięknego otoczenia coś jest nie w porządku. Coś gnębi główną bohaterkę. Oczywiście wiadomo jakie to demony przeszłości nie pozwalają jej cieszyć się otaczającą sielanką i pięknem - jako nastolatka przeżyła masakrę w swojej szkole, straciła przyjaciółkę. Ale przecież już przed tym wydarzeniem dziewczyna wyraźnie miała problemy ze sobą. Była smutna i zagubiona.

Obrazy przeszłości i teraźniejszości mieszają się ze sobą, coraz bliżej jesteśmy wyjaśnienia, co tak naprawdę wydarzyło się w szkolnej łazience, gdy niezrównoważony chłopak celował w dziewczyny.

Zakończenie jest nieoczekiwane.

I dopiero po chwili wszystko układa mi się w jedną całość.

I już rozumiem ten tytuł.

Teraz jest mi naprawdę smutno. Jestem przygnębiona. Rozumiem główną bohaterkę. Dlaczego?

Być może ja też nie oswoiłam do końca swoich demonów przeszłości i dają one o sobie znać przy okazji takich obrazów. Wciąż pamiętam jak trudne wydawało mi się życie z perspektywy moich siedemnastu lat. Jak bolesne było dla mnie dorastanie. Zdawało mi się, że nie uniosę... tego wszystkiego. Nie wiedziałam kim jestem, a tym bardziej kim chcę być. Czułam, że do niczego nie pasuję. …. Czułam się jak... w matni(?). Uch, dużo by pisać. Ale w zasadzie nie chcę o tym pamiętać. Było minęło...

Teraz z perspektywy czasu wiem, że nie jest to wszystko takie straszne. Jakoś doszłam ze sobą do ładu, odnalazłam i zaakceptowałam siebie. Ale...

Dziś po obejrzeniu tego filmu napadła mnie taka myśl, że gdyby wtedy... ktoś wycelował we mnie, to..., oczywiście nie wiem na pewno, ale... tak sobie myślę, że... chyba łatwo byłoby mi wtedy powiedzieć: zabij MNIE!

niedziela, 6 września 2009

Szczypta rękodzieła

Wreszcie, wreszcie dotknęłam nieco rękodzieła.

Obiecałam przyjaciółce własnoręcznie zrobiony prezent z okazji wprowadzenia się do własnego domu. Owo wielkie wydarzenie miało miejsce już ponad dwa miesiące temu, ale z różnych powodów dopiero dziś wręczyłam swój prezent nowej właścicielce. Zgodnie z jej życzeniem są to obrazki.



Mam nadzieję, że się ładnie wkomponują w wystrój jej domu.

piątek, 4 września 2009

Jakimi słowami?

Jak pocieszyć osobę, którą spotkało nieszczęście? Czy da się to w ogóle zrobić słowami. Czy są takie słowa, które do ludzi dotkniętych nieszczęściem docierają?

Te pytania kołaczą mi się w głowie od wczoraj, gdy dowiedziałam się, że w wyniku wad rozwojowych zmarł mój najmłodszy, przedwcześnie urodzony, ledwie dwudniowy, bratanek.

Prawdę mówiąc wszyscy tego właśnie się spodziewali. Lekarze od początku nie dawali nadziei, że może być inaczej. Dziecko było za małe, za słabe, by przeżyć. A jednak rodzice wbrew wszystkiemu tę nadzieję mieli.
Wczoraj dotknęła nas smutna rzeczywistość. Remik odszedł. Żył dwa dni.

Co mogłam powiedzieć mojemu bratu, gdy przez telefon – smutny i zmęczony – informował mnie o tym fakcie? Jakimi słowami zareagować na nieszczęście, z którym właśnie mierzy się mój brat i jego żona? Co powiedzieć w chwili, gdy ich rodzicielskie nadzieje, plany i marzenia, rosnące przez ostatnie miesiące wraz z 
brzuchem mojej bratowej, zostały tak srogo zawiedzione?

Tak mi przykro! Tak bardzo mi przykro!

Nic innego nie przyszło mi do głowy.

Do tej pory nic innego nie przychodzi mi do głowy. Myślę,że może powinnam tam pojechać. Bo przecież obecność znaczy więcej niż słowa wypowiadane przez telefon. Ale szlachetne porywy serca często rozbijają się o finansową rzeczywistość. I taka rzeczywistość właśnie stoi przede mną. Dlatego wciąż siedzę na swoim fotelu przy swoim biurku, choć wiem, że powinnam być teraz gdzieś indziej. Pocieszam się, że przecież tak naprawdę mój brat nie jest sam, tam, na obczyźnie. Dźwiga ten ciężar wspólnie z żoną. I ma przyjaciół.

Nie wiem, co robić. Pytałam go czy chce żebym przyjechała. On też nie wie. Obojgu nam dokucza świadomość ograniczeń finansowych. Zobaczymy.

Trzymaj się Braciszku! Myślami wciąż jestem przy Was.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Bieszczady

Wakacje się kończą i trochę żal. Pomimo, że czay szkolne dawno już są za mną, okres wakacyjny wciąż uważam za wyjątkowy. Lato, słońce, długie dni, kolory, cykające świerszcze... - uwielbiam to po prostu! Kolekcjonuję te wakacyjne doznania, by grzały mnie w zimie, kiedy to z powodu zimna i wszechogarniającego mroku podatna jestem na przykre doświadczenia melancholii.

Ostatni weekend spędziliśmy w Bieszczadach. Magiczne miejsce. Hippisowska atmosfera - młodość, wolność i przestrzeń. Kempingi z kolorowymi namiotami, a przy nich młodzi ludzie z gitarami i stosy opróżnionych puszek po piwie. Sex drugs and rock and roll. Długie włosy pod kolorowymi kapeluszami, chustki bandanki zawiązane na głowach lub nadgarstkach, ciężkie obuwie, turystyczny, niewymuszony styl. Wszechogarniająca swoboda. Zapierające dech w piersiach krajobrazy. Takie właśnie są Bieszczady! Takie właśnie je zobaczyłam i doświadczyłam w ostatni weekend. Dziwię się, że nie wcześniej, wszak nie był to mój pierwszy pobyt w tych stronach.

Zachwycona widokami i atmosferą pstrykałam zdjęcia jedno za drugim, aż w najważniejszym momencie, podczas zdobywania Gniazda Halicza i Tarnicy wyczerpały mi się baterie w aparacie. Wczoraj, gdy oglądałam i porządkowałam zrobione fotki, znalazłam kilka, które dobrze oddają to, co widziałam i czego doświadczyłam w Bieszczadach. To moja złota kolekcja na długie zimowe, mroźne wieczory.

Połonina Caryńska

Gniazdo Halicza i Tarnicy

wtorek, 4 sierpnia 2009

Magia zachodzącego słońca

W zachodzącym słońcu jest jakaś magia. Coś, o sprawia, że nie można przejść obok tego zjawiska obojętnie. Dałam się i ja ponieść tej emocji i wczoraj spędziłam całe pół godziny obserwując jak słońce znika za horyzontem.

Podejrzewam, że równie piękny byłby też wschód, jednak o brzasku najlepszym dla mnie miejscem jest moje łóżko. Niewiele jest powodów, dla których byłabym w stanie je opuścić o tak wczesnej porze, ale kto wie... może kiedyś się skuszę. Słońce jest niezwykle wdzięcznym obiektem do fotografowania.



 

niedziela, 2 sierpnia 2009

Prawo rogu obfitości

Wydarzenia związane ze śmiercią i pogrzebem profesora Leszka Kołakowskiego zmusiły mnie do głębszego zastanowienia nad światopoglądem tego wielkiego filozofa. Nigdy nie byłam na bieżąco z biografią profesora, ot, po prostu znałam to nazwisko i wiedziałam kim jest osoba, która je nosi. Jak powierzchowna była to wiedza uświadomiłam sobie przy okazji czytania informacji o uroczystościach pogrzebowych. Okazało się, że rozpoczęły się one mszą w kościele, celebrowaną przez jakiegoś wysokiego rangą księdza. Ale jakże to? - pomyślałam - przecież Kołakowski był ateistą! Dalsza część informacji nieco wyjaśniła ten problem - trumny z ciałem profesora w kościele nie było - jednak przy okazji pobudziła moją ciekawość całą tą sprawą.

W ciągu ostatniego czasu, kiedy tylko mogłam, serfowałam w internecie w poszukiwaniu informacji o Kołakowskim. Szokowało mnie, że ten człowiek - filozof, ateista - tak wiele miejsca zajmuje w pełnych szacunku wypowiedziach hierarchów kościoła katolickiego, tak wiele o nim piszą redaktorzy pism związanych z nurtem chrześcijańskim. A przecież nawet nieobecność trumny z ciałem profesora podczas mszy w jego intencji świadczy o tym, iż człowiek ów nie był wyznawcą wiary w Boga. Po co więc ta cała szopka?

W poszukiwaniu informacji natrafiłam na wielce interesujący artykuł w Przekroju. Autor przytoczył w nim słowa filozofa, że zwolennik dowolnej doktryny zawsze znajdzie mnóstwo argumentów na jej poparcie. Sformułowanie to zwane jest prawem rogu obfitości. Profesor Kołakowski był człowiekiem bardzo twórczym i inspirującym, ciekawym świata, lecz jednocześnie bardzo sceptycznym wobec autorytatywnych przekonań. Jego światopogląd ewoluował, a zmiany te często mogły wydawać się sprzeczne ze sobą. Nie dziwi więc, że obecnie dorobek intelektualny filozofa może inspirować ludzi o najróżniejszych poglądach.

We wspomnianym artykule czytam: "Kołakowski był najpierw piewcą komunizmu, potem jego reformatorem, a w końcu wrogiem. (...) Z nieprzejednanego krytyka Kościoła stał się jego życzliwym obserwatorem. Z przeciwnika wszelkich form wiary – jej obrońcą, acz zdystansowanym. Z chłodnego, odrzucającego wszelkie dogmaty racjonalisty zmienił się w sceptycznego mistyka (niektórzy powiedzieliby nawet, że w teologa)." W jego bogatym dorobku intelektualnym każdy znajdzie coś dla siebie. Dzięki temu właśnie, redaktor Dziennika może napisać, że: "Droga intelektualna prof. Kołakowskiego prowadzi od marksizmu przez rewizjonizm do chrześcijaństwa." i na dowód przytoczyć wygodne dla siebie sformułowania profesora, np.: "O nadziei dla niewierzących: Myślę, że niewierzący muszą uznać - chociaż na ogół tego uznać nie chcą - że my wszyscy jesteśmy nieudacznikami i ludźmi przegranymi. Wiara, że jest się w pewnych warunkach człowiekiem sukcesu, jest próżna i złudna." oraz "O kryzysie chrześcijaństwa: Absolutnie nie wierzę w śmierć wiary religijnej i Kościoła. Jestem przekonany, że wiara należy do fundamentów naszego istnienia."

W rozmowie Zbigniewa Mentzla z Leszkiem Kołakowskim czytam natomiast: "Jestem przywiązany do tradycji chrześcijańskiej, do wielkiej siły Ewangelii, Nowego Testamentu. Uważam to za fundament naszej kultury. Ale nie tylko. Mam poczucie, że dla mnie samego jest to bardzo ważne. A więc w jakimś luźnym sensie mógłbym się chwalić, że jestem chrześcijaninem. Ale nie tylko chrześcijaństwo cenię, bardzo cenię także buddyzm. (...) W końcu jest coś wspólnego we wszystkich wiarach, ale nie w doktrynach. (...) Wspólnota wiary nie jest wspólnotą doktryny. Jest wspólnotą poczucia, że byt, który nas otacza i którego jesteśmy cząstką, ma jakiś sens." Ta wypowiedź wiele według mnie wyjaśnia. Otóż moim zdaniem Kołakowski widzi rolę religii (chrześcijaństwa) zupełnie inaczej niż powołujący się na jego wypowiedzi działacze religijni. I tutaj w zupełności zgadzam się ze Stanisławem Obirkiem, że "Chrześcijaństwo pod piórem Kołakowskiego to raczej duchowa inspiracja niezbędna kulturze niż siła ideologiczna kształtujące struktury społeczne."

W innej wypowiedzi Stanisława Obirka znalazłam takie stwierdzenie "Sam Kołakowski stawia się niejako ponad samym sporem (o słuszność wiary i niewiary - dopisek mój). Jego nie interesuje, która ze stron dialogu ma rację, ale zachwyca go płynący z tego zderzenia twórczy, intelektualny ferment. Może takie postawienie sprawy jest wygodne, a może dyktowane życiowymi doświadczeniami myśliciela. Sparzył się jako człowiek „wierzący w komunizm" — i teraz dmucha na zimne. Chce zachować dystans wobec wiary i Kościoła. I nie można się chyba temu dziwić, gdyż jego postawa może być podyktowana lękiem, by znów się nie dać zwieść na manowce." Tak, może być podyktowana lękiem, choć moim zdaniem jest wyrazem zwykłego sceptycyzmu wobec tzw. prawd odkrytych i raz na zawsze uznanych za jedyne i właściwe. We wspomnianym wcześnie wywiadzie Kołakowski mówi: "Jest nam potrzebny ciągle ponawiany wysiłek, aby wyjść poza granice już osiągnięte. Ale nie mamy pewności, do czego dochodzimy, co osiągamy, gdzie są te granice, które przekroczyliśmy. Nie, tego nie wiemy, więc bądźmy pokorni z powodu naszej ograniczoności. (...)".

Oczywiście żadna ze mnie filozofka i nie mam na tyle tupetu, by na podstawie tych kilku informacji formułować jakieś wnioski ogólne. Pomimo to, na swój osobisty użytek sformułowałam jednak kilka wniosków. Otóż uważam, że administratorzy religijni i ich publicystyczni kibice ignorując ateizm profesora Kołakowskiego zawłaszczyli go sobie, a jego myśl wykorzystują dla własnego celu - jako środek propagandowy dowodzący słuszności i wyższości religii. Barbara Stanisz obwinia za ten stan rzeczy samego filozofa, którego postawę ocenia jako spolegliwą wobec pozycji Kościoła. Z pewnością ma wiele racji mówiąc, że dzięki takiej postawie (nie tylko Kołakowskiego, ale też innych, niewyznających wiary w Boga autorytetów) "...każdego, kto nie ukrywa, iż doktryny teologiczne uważa za produkt myślenia dewiacyjnego, a instytucję, która koktryny te rozpowszechnia, za nie zasługującą na okazywany jej respekt, wolno będzie uznać za osobę źle wychowaną, lub wręcz niezrównoważoną psychicznie. Normą jest okazywanie szacunku i "zrozumienia" dla myślenia tego rodzaju. (...) Co więcej, [statystyczny uczony, nawet ateista] gotów jest podzielić pogląd, zgodnie z którym samo zjawisko wiary religijnej nie poddaje się badaniom metodami "zwyczajnej" nauki, ponieważ zrozumienie go wymaga szczególnego rodzaju doświadczenia lub intuicji, dostępnej wyłącznie ludziom religijnym." Jednak moim zdaniem wniosek ten jest dość niesprawiedliwy. Nie można bowiem obarczać filozofa odpowiedzialnością za to, że kościół i jego przedstawiciele dokonują interpretacji jego słów na swoją korzyść. Pozwala im na to prawo rogu obfitości.

Na szczęście prawo to działa w obie strony. Ja zaś najlepiej zapamiętam, że profesor był sceptykiem, nieskorym do konstruowania dogmatycznych idei; człowiekiem szanującym, a nie agresywnie atakującym to, co inne; otwartym i ciekawym właśnie tego innego podejścia, innego doświadczenia.

niedziela, 26 lipca 2009

Oprawa dla wspomnień

Przez ostatni tydzień pracowałam nad albumem z wakacji. Zdecydowałam się na gotowy album z czarnymi kartkami. Dominujące kolory: odcienie różu i fioletu, biel, i czerń oczywiście.

W trakcie pracy skończył mi się biały żelopis, którego to produktu w lokalnych sklepach papierniczych nie znają, musiałam więc złożyć zamówienie przez internet. Ale wreszcie dziś album jest gotowy. Zostało mi kilka wolnych kartek, w sam raz na zdjęcia z Bieszczad, gdzie wybieramy się w jeden z sierpniowych weekendów.

Oto moje piękne wspomnienia w adekwatnej oprawie:




środa, 15 lipca 2009

Był sobie urlop...

Tegoroczny urlop spędziłam w Karkonoszach i Górach Izerskich, głównie na pieszych wycieczkach w okolicach Karpacza, Świeradowa Zdroju i Szklarskiej Poręby. Przemierzaliśmy kilometry ścieżek i szlaków, zachwycaliśmy się przepięknymi krajobrazami i oczywiście zdobywaliśmy szczyty. Na własnych nogach dotarliśmy na Śnieżkę, Kopę i Stóg Izerski. Na Szrenicę wjechaliśmy wyciągiem. Brakło nam czasu na wspinaczkę. Szkoda, ale lepiej tak, niż w ogóle, bo widok z tego szczytu jest powalający. Było aktywnie, wyczerpująco i bardzo satysfakcjonująco.

Po raz pierwszy w życiu przekroczyłam drogową granicę Polski, postanowiliśmy bowiem wstąpić do Harrachova, gdzie w zimie odbywają się zawody w lotach narciarskich. Mój mąż jako wierny kibic tej dyscypliny bardzo chciał na żywo zobaczyć skocznię. Nie wiem ile schodów pokonaliśmy, by dostać się na górę, ale gdy byliśmy już niemal na szczycie, to aż zakręciło mi się w głowie. To jest naprawdę kawał wysokości!

Kilka fotek z urlopu:

Karpacz i okolice - szlak na Śnieżkę, Krucze Skały

Świeradów Zdrój i okolice - Stóg Izerski (1108 m. n.p.m.), Polana Izerska i Chatka Górzystów

Szklarska Poręba: Szrenica (1362 m. n.p.m.), wodospad Szklarki

Harrachov
     
Od jutra zabieram się do robienia albumu z wakacji:)

Ech, ale fajnie było....

czwartek, 2 lipca 2009

"Wywiad z wampirem"

No i właśnie skończyłam pierwszą część serii Kroniki wampirów autorstwa Anne Rice. Jedno jest pewne - po kolejne tomy nie sięgnę.

 Louis de Pointe du Lac, arystokrata z Luizjany, opowiada dziennikarzowi o swojej podróży przez życie i nieśmiertelność. Zmieniony w wampira przez ponurego Lestata, wiedzie egzystencję, której nie rozumie i do końca nie akceptuje. Jedyną jego towarzyszką jest Claudia - ukochana kobieta zaklęta w ciele dziecka. Łączy ich chęć poznania podobnych sobie istot i zajadła nienawiść do własnego stwórcy - Lestata. Nasyciwszy się zemstą, Louis i Claudia wyruszają na wyprawę do Europy, by znaleźć swoje miejsce i odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Spotkany w Paryżu Armand wprowadza ich w społeczność wampirów.

Nie podobała mi się ta książka absolutnie. Nie dotarły do mnie ani egzystencjalne rozterki Louisa, ani pustka uczuciowa Armanda, ani pasja zabijania Lestata. Postać kobiety zaklętej w ciele dziecka, czyli Claudii, również jest dla mnie niepojęta.

To, co mnie również drażniło, to fakt, że właściwie wszystko w tej historii opiera się na seksualnych podtekstach. Erotyczny jest motyw wampirzego ukąszenia. Dla wampira picie krwi ze swojej zdobyczy zaspokaja nie tylko głód, stanowi również spełnienie dla innego, równie pierwotnego popędu. Natomiast ludzie oddający się w zęby wampira doznają niemal ekstatycznej przyjemności. Moim zdaniem to jakieś chore jest! Poza tym ta cała, niespełniona miłość Louisa do Claudii - niby rodzicielska, bo Louis wciąż mówi o sobie, jako o ojcu i opiekunie Claudii, ale czy rzeczywiście tylko o to chodzi w ich relacjach? Na zakończenie autorka częstuje nas dziwnym związkiem Louisa i Armanda. Co ich właściwie łączy? Obydwaj mówią o miłości, ale co to dla nich tak naprawdę znaczy? Czy mamy tu do czynienia z wątkiem homoseksualnym?

Czytając tą książkę rozumiałam poszczególne słowa, zdania, akapity, ale nie układały się one w żaden sensowny dla mnie przekaz, nie potrafiłam zagłębić się w treść. Nic we mnie ta książka nie poruszyła. Dla mnie jest to po prostu pusta historia.

Zamykając "Wywiad z wampirem" miałam tylko jedno pytanie w głowie: co autorka chciała poprzez tą historię powiedzieć?

I nawet nie chce mi się zastanawiać nad odpowiedzią.