niedziela, 22 lutego 2009

Zimowy spacer

Poszłam jednak na spacer. Korzystając z pięknej, słonecznej i rześkiej zimowej pogody pojechaliśmy dziś całą rodziną do lasu. Pretekstem była sesja fotograficzna dla mojej mamy. Dla potomności zostanie więc dowód, że nie spędziłam w domu CAŁEJ zimy anno Domini 2009.
Oto trzy pokolenia kobiet w wersji zimowej:

A tu cała spacerowa ekipa:


czwartek, 19 lutego 2009

Mania czytelnicza

Zawsze lubiłam czytać, ale ostatnio czynność ta stała się niemal moją manią. Przychodzę z pracy, szybko jem obiad, potem szybko sprzątam i przez cały czas myślę tylko o tym, żeby wreszcie położyć się pod kocem i czytać, czytać, czytać!
Uciekam od świata rzeczywistego w świat fikcji literackiej. Wszystko dlatego, że od stycznia nie mogę wydobyć się z uporczywego, duszącego i mrocznego uczucia smutku i melancholii. Może to dlatego, że jest zima, której nie lubię. Mało się teraz ruszam. Nie chodzę nawet na spacery, bo jest zimno, ślisko i śnieżnie. Nie cierpię brodzić po kostki w śniegu. Jeszcze gorzej jest, gdy ze śniegu, na skutek sypania solą, robi się na chodniku brunatna breja, która przesiąka przez najlepsze nawet buty. Nie to, żebym nie dostrzegała uroków zimy, bo dostrzegam. Zasypane śniegiem domy i podwórka, oszronione drzewa - wszystko to pięknie wygląda, ale tylko przez okno! Nijak mnie te widoki nie zachęcają do spaceru. Od początku zimy poruszam się tylko samochodem. W jakiejś części to musi być źródłem mojego obniżonego nastroju, ale co z tego, że o tym wiem, jak za nic nie mam siły i chęci, by temu zaradzić. No nie ma takiej możliwości, żebym wyszła w tą pogodę na zewnątrz.
I jeszcze na dodatek cały ten kryzys! Szalejące kursy walut, stale rosnąca rata kredytu hipotecznego, który na nieszczęście dziś, jest właśnie we frankach szwajcarskich, dołek i niepewność w pracy... Od jesieni nie oglądam telewizji, ale gdy w pracy słyszę w radiu informacje, że złoty znów słabnie, żołądek podchodzi mi do gardła. Dobija mnie to wszystko. Książki to teraz moja odskocznia od wrogiej rzeczywistości - czytam, żeby nie myśleć o tym wszystkim.
Ale to jeszcze nie wszystko. Opuściła mnie moja intuicja, przy wyborze lektur (albo wszystkie książki oceniam teraz przez pryzmat swego złego nastroju). Na cztery wypożyczone ostatnio książki może jedna będzie trafiona. Piszę "może", bo ostatniej jeszcze nie przeczytałam.
Pierwsza - "Angielski pacjent" - była raczej nudna. Druga to komedia - "Pracująca dziewczyna" Emmy McLaughlin i Nicoli Kraus, autorek (podobno hitu) "Niani w Nowym Jorku".

Miała być w stylu "Diabeł ubiera się u Prady", ale najwyraźniej historia, z której (być może) można by było zrobić świetny film, jako książka okazała się kompletnie niestrawna. Styl pisania chaotyczny, nerwowy i mało zrozumiały, główna bohaterka - do bólu irytująca w swej bezradności i nieporadności. Tą lekką i wesołą (jak zapowiadał wydawca na okładce) lekturą chciałam poprawić sobie humor. Jednak, gdy po przeczytaniu stu stron ani raz się nawet nie uśmiechnęłam, postanowiłam dać sobie spokój z pozostałymi do końca dwustoma stronami i zrezygnowałam z dalszego czytania, co mi się zdarza naprawdę bardzo rzadko.
Wczoraj zaś skończyłam kolejną książkę bez wyrazu. To "Drabina czasu" autorstwa Anne Tyler.

Główna bohaterka - 40-letnia Delia uświadamia sobie, że mąż od zawsze traktuje ją protekcjonalnie i z wyższością wciąż poucza, jak małą dziewczynkę. Na domiar złego przypuszczalnie nigdy jej tak naprawdę nie kochał. Dzieci dorosły, nie potrzebują już jej tak, jak kiedyś; są zbuntowane i zniecierpliwione jej troskliwością. Delia czuje się niekochana i niepotrzebna, sądzi, że nikomu na niej nie zależy. Pewnego dnia idzie na spacer. Pod wpływem nagłego impulsu, nie bardzo wiedząc co będzie dalej, porzuca swoją rodzinę. Przypadkiem trafia do małego miasteczka, w którym wynajmuje pokój. W nowym miejscu zaczyna życie od zera. Wieczorami rozpamiętuje przykrości, których doznała od swojej rodziny, jest pewna, że nikt nie będzie jej szukać, że nikt nawet nie zauważy jej braku. Dla otoczenia jest tajemniczą kobietą z nieznaną przeszłością. Podejmuje pracę, poznaje ludzi, angażuje się w życie miasteczka. Czerpie z tego przyjemność - po raz pierwszy sama podejmuje decyzje, poznaje smak niezależności.
Na końcu wraca do  męża i dorosłych dzieci. I tego właśnie nie mogę zrozumieć. Dlaczego?!!! Po co było opuszczać rodzinę, do której miało się tyle żalu, po co było rozpoczynać nowe życie dla siebie i na własny rachunek? Tylko po to, by po nieco ponad roku wrocić do tego, od czego się uciekło? Na ostatniej stronie bohaterka mówi, że jej podróż w czasie jest udana, bo zakończyła ją w tym samym miejscu, z którego wyruszyła, że ludzie, których opuściła odbyli jeszcze dalszą wędrówkę. Nie przekonuje mnie to. Dla mnie jej rodzina nie zmieniła sią ani o jotę! Przecież mąż nadal jest despotyczny, oschły i zamknięty w sobie. Dzieci pozostały zbuntowane i niezależne. Nikt ani raz nie powiedział, że za Dalią tęsknił, że brakowało jej w domu, że jej potrzebował. Nikt nie wyciągnął do niej ręki. Chciała usłyszeć od męża, słowa "proszę wróć", ale on nie był w stanie ich wypowiedzieć. A ona i tak wróciła. Jeszcze raz pytam dlaczego? W jaki sposób jej życie po powrocie miało być inne od tego sprzed odejścia?
Podsumowując, książka wprawdzie mnie mnie zachwyciła, ale nawet mi się podobała, dobrze mi się ją czytało. Do ostatniej strony. Nie kupuję tego zakończenia.

No nic. Na dziś i jutro została mi ostatnia książka. To thriller/sensacja więc może przynajmniej będzie trzymać w napięciu, a potem...kolejny wypad do biblioteki.

Rękodzieła nie dotykam - trudno zająć się jakąkolwiek twórczą pracą, gdy się jest pogrążonym w depresji.

sobota, 14 lutego 2009

Seans filmowy

Mój szwagier wymarzył sobie prawdziwe kino domowe. Przez ostatnie tygodnie rękami ekipy remontowej kuł, wiercił, szpachlował i malował. W efekcie, w małym mieszkaniu w bloku, w największym pokoju powstała w pełni profesjonalna sala kinowa. Dziś byliśmy na projekcji. Wybrałam film pt. "Droga do szczęścia", w świetnej obsadzie: Kate Winslet i Leonardo DiCaprio.




W internecie przeczytałam, że to melodramat, ale to chyba jakaś pomyłka, albo ja zupełnie co innego rozumiem pod tym pojęciem. Dla mnie to był dramat. Dramat w najlepszym wydaniu. Jak "Godziny" sprzed kilku lat. Bardzo podobny klimat i tematyka. Ameryka, lata pięćdziesiąte. Ludzie wtłoczeni w normy obyczajowe, którym nie potrafią sprostać. Frustracja, rozczarowanie i beznadziejna pustka. Gospodyni domowa, która dusi się w swoim pięknym, białym domku na przedmieściach, prowadząc dom i wychowując dwójkę dzieci. Mąż, który codziennie wychodzi do swojej dobrze płatnej, nudnej i znienawidzonej pracy, by zapewnić rodzinie byt. Mają wszystko, czego porządna amerykańska rodzina potrzebuje do szczęścia. Dlaczego więc nie są szczęśliwi?



Biały domek okazuje się ciasny i niewygodny. Nudna praca, choć zapewnia utrzymanie nie daje żadnej satysfakcji. Bohaterowie postanawiają zmienić swoje życie, odnaleźć w sobie to, dzięki czemu się pokochali - pasję, marzenia, bezkompromisowość, wyjątkowość. Planują wyjechać do Paryża i tam, z dala od amerykańskiego mitu o szczęśliwej rodzinie, żyć swoim życiem spełniając się. Ale dzieje się coś nieoczekiwanego - nagle pan Wheeler zostaje doceniony w pracy, dostaje awans i podwyżkę, a pani Wheeler zachodzi w ciążę. Pan Wheeler nie chce już wyjeżdżać. Twierdzi, iż teraz również w Ameryce mogą wieść interesujące życie, będą mieć przecież więcej pieniędzy! Co rezygnacja z nowego życia w Paryżu będzie oznaczać dla Pani Wheeler? Pani Wheeler będzie mogła pochwalić się droższym tosterem, może zmywarką do naczyń, wakacjami w atrakcyjnych miejscach. Może nawet będą mogli przeprowadzić się do lepszej dzielnicy, gdzie domki są większe i bielsze, a trawniki bardziej zielone. Ale jej życie tak naprawdę nie zmieni się. Pani Wheeler uświadamia sobie, że tkwi w pułapce ze złota, z której nie ma ucieczki. Nikogo nie interesuje to, czego ona potrzebuje. Jest elementem wystroju małego białego domku, potwierdzeniem sukcesu zawodowego swego męża. Pani Wheeler widzi swoją przyszłość - każdy kolejny dzień swego życia. Taki sam jak poprzedni. Beznadziejnie pusty.
Nie będę zdradzać zakończenia. Powiem tylko, że jestem głęboko poruszona tym filmem. Co prawda temat nie jest nowy. Opowiedziane w filmie emocje przeżywały miliony kobiet w Ameryce lat pięćdziesiątych i na pewno wielu mężczyzn. Mężczyźni byli niewolnikami nieciekawych lecz dobrze płatnych posad, kobiety były więźniami swojego bezpiecznego lecz pustego życia w domach na przedmieściach. Jedni i drudzy poświęcali niepewne marzenia młodości w zamian za bezpieczeństwo i stabilizację. Ale to kobiety płaciły wyższą cenę za to poświęcenie. Płaciły depresjami, załamaniami nerwowymi, samobójstwami.
Jeżeli dziś ktoś mówi o jedynej, naturalnej roli kobiety - gospodyni domowej, matki, żony - mam ochotę krzyczeć: ludzie, to już było w Ameryce lat pięćdziesiątych! Było i się nie sprawdziło. Precz z konformizmem! Niech żyje odwaga w zachowaniach i poglądach oraz gotowość do przeżycia swego życia według własnej na nie recepty!

środa, 11 lutego 2009

Biblioteczne łowy

No i zgodnie z zamierzeniem odwiedziłam bibliotekę. Pożyczyłam sobie cztery książki, m.in. "Angielskiego pacjenta".





Zaintrygował mnie opis na okładce, z którego dowiedziałam się, że jest to połączenie historii miłosnej, powieści wojennej i romansu szpiegowskiego. Pielęgniarka Hana opiekuje się tajemniczym pacjentem, którego płonący samolot rozbił się na Saharze pod koniec II Wojny Światowej. Bohaterowie starają się rozwikłać zagadkę nieznajomego, który z ich pomocą, powoli odzyskuje pamięć i opowiada o sobie.




Wyobraziłam sobie naiwnie, iż klimat tej powieści zbliżony będzie do historii Tatiany i Aleksandra, spod której wpływu wciąż nie mogę się wydostać. Jednak moje rozczarowanie było ogromne! Ani trochę nie zagrała ta książka na moich emocjach. Była beznamiętna od pierwszej do ostatniej strony. Tajemniczy pacjent? Nijak mnie ta postać nie zaintrygowała. W ogóle  nie byłam ciekawa jego historii, tak samo zresztą, jak historii pozostałych bohaterów.
Czytanie tej książki było, jak łagodne unoszenie się na wodzie na środku jeziora, bez zastanawiania się i ciekawości co się pod nim kryje. Albo jak sen, którego rano mam mgliste wspomnienie, lecz nie zaprzątam nim sobie większej uwagi.
W nocie od wydawcy przeczytałam jeszcze, że jest to "utkana z niedomówień i nastrojów poetycka opowieść". Z tym mogę się zgodzić - ta książka to jedno wielkie, nieinteresujące niedomówienie w ponurym nastroju.


Komentarze 
 
2011/10/28 12:26:46
A film oglądałaś?

Anka
 
2011/10/28 15:46:48
No właśnie nie pamiętam, choć skądś wzięło mi się przekonanie, że film był piękny...
 
2011/10/29 09:17:35
Film ma coś w sobie, na pewno. Czy jest piękny, to pewnie kwestia gustu; ja oglądałam go chyba ze trzy razy. Z tym, ze nei wiem dlaczego, ale po roku, dwóch już nie pamiętam historii, dopóki nie zacznę oglądać kolejny raz.

Anka

niedziela, 8 lutego 2009

Wiosennie

Od wczoraj mamy prawdziwie wiosenną pogodę - 10 stopni ciepła i świeci słońce. Jakoś tak optymistyczniej się zrobiło. Powietrze pachnie ziemią i taką, jakąś świeżością. Pogoda w sam raz na spacer, ale niestety nie skorzystałam. Dopadł mnie i sponiewierał wirus. Przeżyłam chyba najgorszy katar w życiu, do tego gorączka i ból głowy. Na szczęście dziś jest już lepiej, a jutro - w poniedziałek - mam nadzieję, że pójdę do pracy całkiem zdrowa. Rękodzieło leży nieruszone - nie miałam siły, żeby wziąć się za cokolwiek. Wciąż czytam "Ogród Letni". Otwieram na chybił trafił i przypominam sobie najciekawsze fragmenty. Im częściej do tej książki wracam, tym większej ambiwalencji uczuć względem niej doświadczam. Coraz więcej rzeczy mnie w tej historii irytuje, a jednocześnie stale mnie do niej ciągnie. Zafascynowała mnie ta powieść. Nie potrafię odłożyć jej na półkę. Najlepiej zrobię, jeśli pożyczę ją koleżance, może w ten sposób się od niej uwolnię. Albo kupię sobie jakąś nową książkę. Albo w poniedziałek po pracy wstąpię do biblioteki.

niedziela, 1 lutego 2009

Drugie życie puszek po herbacie

Koleżanka poprosiła mnie o ozdobienie starych puszek po herbacie. Miałam je tylko pomalować na zielono i niebiesko, ale nie potrafiłam się oprzeć i nakleiłam motywy, które moim zdaniem świetnie na tych puszkach wyglądają. To znów był decoupage dla niecierpliwych. Największym wyzwaniem okazało się obramowanie farbką naklejonych obrazków. Nie chciały wyjść równo zgodnie z moim zamierzeniem. Nie miałam konturówki więc malowałam cienkim pędzelkiem. Efekt jest, jaki jest... Nie do końca jestem zadowolona. Ale to mają być puszeczki na dziecięce skarby więc pomyślałam, że brak ogłady bardzo im nie zaszkodzi. Na zdjęciu nie wyglądają tak źle, choć oczywiście samo zdjęcie pozostawia wiele do życzenia - znów robiłam z lampą. Dni wciąż są stanowczo za krótkie!