niedziela, 28 czerwca 2009

"W imię miłości"

Zazwyczaj, gdy jakaś książka mi się podoba, sięgam po kolejne pozycje tego samego autora lub autorki. Z Jodi Picoult mam dokładnie tak samo. Pierwsze były "Czarawonice z Salem Falls", które bardzo mi się podobały, później "Dziewiętnaście minut", którą to książkę uważam za wręcz rewelacyjną, a dziś skończyłam "W imię miłości" (Perfect Match).

I czuję się rozczarowana.

 Jako zastępca prokuratora Nina Frost prowadzi postępowania w najtrudniejszych sprawach dotyczących przemocy wobec dzieci. Nieraz przeżywa frustrację, gdy sprawcom udaje się wykorzystać luki prawne i uniknąć kary. Wie z doświadczenia, że aby skutecznie poruszać się po tym polu minowym, musi okazywać współczucie ofiarom, zaciekle walczyć o sprawiedliwość, ale jednocześnie zachowywać dystans.Kiedy jednak Nina i jej mąż odkrywają, że ich pięcioletni syn, Nathaniel, padł ofiarą molestowania seksualnego, o żadnym dystansie nie może być już mowy. Nagle bariera między życiem zawodowym a prywatnym całkowicie znika; to, co do tej pory wydawało się proste i oczywiste, ulega całkowitemu przewartościowaniu. Nina zdaje sobie sprawę, że w sądach trudno będzie uzyskać zadośćuczynienie za krzywdę, jaka spotkała Nathaniela. Ogarnięta rozpaczą i niepohamowanym gniewem, rozpętuje wojnę, w której może stracić wszystko, co dla niej najcenniejsze.

Niby wszystko było, jak w poprzednich opowieściach - kontrowersyjny temat, wciągający wątek prawniczy, świetny, moim zdanie, styl. Ale... No właśnie, mam swoje "ale". To emocje targające głównymi bohaterami. Kompletnie do mnie nie trafiają. Zupełnie nie mogę zrozumieć bohaterów, zwłaszsza samej Niny. I to sprawia, że ta książka do mnie nie przemawia.

Wieczorem, po zastanowieniu:

Nina zabija człowieka, który skrzywdził jej dziecko, twierdząc, że zrobiła to dla syna. Właściwie wszyscy usprawiedliwiają jej czyn, podziwiają ją za odwagę. Nawet mąż, który początkowo wydaje się nie akceptować tego działania swojej żony, później przyznaje się po prostu do swojego tchórzostwa.

I właśnie to jest dla mnie niezrozumiałe!

Złe rzeczy mogą się przytrafić każdemu, niezależnie od wieku. Wydaje się, że skrzywdzenie dziecka jest czymś bardziej oburzającym i karygodnym z racji jego niewinności i braku umiejętności obronienia się, ale ja się z tym nie zgadzam. Dla mnie każda krzywda, niezależnie od wieku, w jakim się jej doświadcza, zawsze jest takim samym dramatem. Nie wydaje mi się, by pedofil molestującym małe dziecko zasługiwał na karę i społeczne potępienie w większym zakresie niż gwałciciel atakujący dorosłą kobietę, czy młodociany złoczyńca znęcający się nad słabszym kolegą. Dla ofiary krzywda jest zawsze krzywdą i nie da jej się wartościować.

Nina twierdzi, że zabiła pedofila, by chronić swoje dziecko. Zaryzykowała swoje życie, swoją wolność, by dokonać zemsty. A przecież jaką byłaby matką, gdyby za swój czyn trafiła do więzienia? Jak stamtąd mogłaby dbać o szczęście i bezpieczeństwo syna? Moim zdaniem najważniejsze, co rodzice mogą zrobić dla swojego dziecka, to zapewnić mu wsparcie w każdej sytuacji. Bycie z nim, gdy dotknie go krzywda, zrozumienie i akceptacja oraz nauczenie go, jak radzić sobie w obliczu dramatycznych zdarzeń, które mogą je dotknąć.

Ja również jestem matką i wiem, jak trudne to uczucie - patrzeć na cierpienie swojego dziecka. Mogę nienawidzić osoby, która do tego cierpienia się przyczyniła, ale to nie na niej się koncentruję. Koncentruję się na moim dziecku i na jego uczuciach, na tym, by jak najlepiej pomóc mu przejść, przez te najtrudniejsze doświadczenia. To jest moim priorytetem. Życie nie jest ani łatwe ani sprawiedliwe, ale by móc się nim cieszyć, nie wolno zasklepiać się w krzywdzie, która nas spotkała. Nie wolno jej też umniejszać, ani lekceważyć. Trzeba jednak umieć się z niej otrząsnąć (być może potrzebna byłaby do tego pomoc specjalisty), a potem iść dalej.

czwartek, 25 czerwca 2009

Zabawy z CSS-em

Od jakiegoś już czasu planowałam wprowadzić kilka zmian w wyglądzie mojego bloga, a że dzisiejszy dzień był bardzo sprzyjający dla tego rodzaju przedsięwzięć, ochoczo zabrałam się do pracy. I oto efekty:)

Cieszę się szczególnie, że udało mi się unieruchomić tło, bo to było moim głównym wyzwaniem. W ogóle tym razem jakoś tak mniej się bałam, że coś zepsuję. Pomyślałam sobie, że co będzie, to będzie, w ostateczności zawsze można wrócić do punktu wyjścia. Oczywiście wciąż jeszcze motam się w terminach, ale rozumiem już o co w tym wszystkim biega.

No i naprawdę świetnie się bawiłam:)

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Masakra w Sterling High

"Dziewiętnaście minut" Jodi Picoult, to zdecydowanie jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam. Jeśli miałabym scharakteryzować ją jednym słowem, wybrałabym: wstrząsająca!

Siedemnastoletni Peter Houghton przez lata był obiektem szykan rówieśników. Porzuciła go nawet najlepsza przyjaciółka, Josie Cormier, na rzecz grupy najpopularniejszych dzieciaków w szkole, które należały do najzagorzalszych prześladowców Petera. W końcu dochodzi do przesilenia - jeden szczególny akt okrucieństwa popycha Petera do czynu, który zmieni życie wielu mieszkańców jego rodzinnego miasteczka. Dziewiętnaście minut zemsty Petera wpłynie znacząco na życie - także zawodowe - sędzi Alex Cormier, której córka, Josie, znalazła się w samym centrum dramatycznych wydarzeń; natomiast Lacy i Lewis Houghton, rodzice nastolatka, niemal dosłownie znajdą się w kręgu piekła.

Brak mi słów, by opisać jakie emocje przeżywałam pochłonięta tą lekturą: złość, współczucie, wściekłość, strach... Tyle pytań nagle zadźwięczało mi w głowie. Czy lepiej jest być sobą i narazić się na wykluczenie ze społeczności? A może lepiej udawać, że się jest kimś innym? Dlaczego najbardziej pragniemy akceptacji elity? Dlaczego jest ona cenniejsza niż każda inna? Dlaczego tak bardzo potrzebujemy, by inni ludzie nas lubili? Ile upokorzeń człowiek potrafi znieść zanim gniew doprowadzi do tragedii? Jak to się dzieje, że otoczone rodzicielską miłością nastolatki są nieszczęśliwe, zagubione, pełne okrucieństwa? Dlaczego zawsze potrzebujemy kozła ofiarnego? I najważniejsze - co sama zrobiłabym na miejscu głównego bohatera - Petera?

Peter to młody, wrażliwy, empatyczny i szczery chłopiec. Żyje w swoim świecie absolutnie nieświadomy tego, że jest inny. A jest inny głównie z tego powodu, że nie interesuje go opinia otoczenia. Ale niestety, otoczenie nie lubi, gdy ktoś się wyróżnia. Otoczenie z całą surowością karze za wszelkie objawy niedopasowania. Peter mówi w którymś momencie: "...chciałbym, żeby mnie lubili...". Oczywiście, każdy pragnie akceptacji. Niektórzy są w stanie wiele poświęcić, by tą akceptację i przynależność do upragnionej grupy zdobyć. Peter jednak nie chce się zmieniać. Chce, by go lubić takim, jaki jest. Dlatego jest frajerem. Pewnie chłopca niewiele by obeszło przyporządkowanie do tej właśnie grupy, gdyby nie fakt, że w szkole jest to równoznaczne z natychmiastowym prześladowaniem. Kiedy masa krytyczna trwających całe lata upokorzeń i znęcania się zostaje przekroczona, dochodzi do tragedii. Bohater wkracza do szkoły z bronią i strzela do swoich prześladowców.

Peter od dzieciństwa przyjaźni się z Josie, której matka jest sędzią, osobą niezwykle szanowaną i budzącą respekt, opanowaną, zrównoważoną i konkretną. Ta dziewczynka wie, że najważniejsze, to po prostu być sobą i nie przejmować się opinią innych. Ale co innego wiedzieć, a co innego mieć odwagę, by kierować się tym przekonaniem w życiu. Josie też pragnie akceptacji. Oczywiście doświadcza jej od Petera w formie absolutnie bezwarunkowej. To jednak nie wystarcza. W swoim pamiętniku pisze: "Zapytajcie pierwszego lepszego dzieciaka z brzegu, czy chce należeć do szkolnej elity, a powie, że nigdy w życiu, chociaż tak naprawdę, gdyby umierał z pragnienia na pustyni i dostał do wyboru: szklanka wody lub natychmiastowa popularność - najprawdopodobniej wybrałby to drugie." Gdy Josie dostaje możliwość dołączenia do grupy najpopularniejszych w szkole rówieśników, bez wahania z niej korzysta. Musi jednak zapłacić cenę. Na początku zdaje się, iż będzie nią "tylko" przyjaźń z Peterem, który znajduje się na samym dnie szkolnej hierarchii, jest pariasem, frajerem, ofiarą. Każdy, kto zna zasady funkcjonowania w grupie wie, że spotykanie się z Peterem to towarzyskie samobójstwo. Jednak później okazuje się, że trzeba poświęcić dużo więcej - trzeba zapomnieć o tym, kim się jest i być takim, jak tego oczekuje grupa. W pewnym momencie Peter pyta swoją przyjaciółkę: jakie to uczucie, gdy się jest jednym z wybranych? Josie odpowiada: "Masz wrażenie, że wystarczy jeden fałszywy krok, a runiesz na samo dno.". Wtedy już wie, że w tej grupie nie ma prawdziwej przyjaźni, są jedynie alianse. "Przy nich jesteś bezpieczny tak długo, jak się chowasz za podwójną gardą i nigdy z niczego nie zwierzasz - w innym wypadku szybko wystawią cię na pośmiewisko, ponieważ gdy świat się śmieje z innych, nie śmieje się z nich." Pomimo to Josie akceptuje reguły tej gry. Dlaczego? Bo jak sama mówi, gdy jest w ich towarzystwie, to wszyscy ludzie ją lubią.

Ta książka pełna jest ocieni szarości. Widzimy mordercę, który jednocześnie jest ofiarą, oraz ofiary, które były prześladowcami. Poznajemy rodziców zarówno Petera jak i Josie. Tak bardzo różnią się oni od siebie, zupełnie inaczej wychowują swoje dzieci, inne mają oczekiwania wobec nich i priorytety, w inny sposób okazują swoją miłość. Ale mimo tych różnic, jedni i drudzy naprawdę kochają swoje dzieci.
Zmuszając do zadawania pytań, książka Jodie Picoult, nie daje jednak żadnych odpowiedzi.

sobota, 20 czerwca 2009

Na fali fascynacji...

... Sagą Zmierzchu, po raz drugi obejrzałam film.

Jak zwykle byłam nieco rozczarowana, bo po pierwsze: zupełnie inaczej wyobrażałam sobie bohaterów (zwłaszcza rodzinę Cullenów, którzy w filmie przypominali bardziej postaci z kreskówki), po drugie: niektóre elementy nadnaturalnych umiejętności łatwiej opisać w książce niż potem pokazać w filmie. Mam na myśli bieg Edwarda z Bellą na plecach oraz jego skakanie po drzewach. W filmie sceny te wyglądają sztucznie i są wręcz komiczne. Nie wiem, może to wina kiepskich efektów specjalnych? Pomimo to, przyznaję, że to całkiem dobrze zrobiona adaptacja i naprawdę przyjemnie się ogląda.

Na plus dla filmu liczy się na pewno postać Belli - podobała mi się tu bardziej niż jej książkowy odpowiednik. Nie była tak rozpaczliwie przybita, no i nie miałam wglądu w jej myśli pełne zachwytów nad przecudnej urody Edwardem, zwłaszcza, że wybrany do tej roli Robert Pattinson zdecydowanie nie jest, moim zdaniem, szczególnie piękny (za wyjątkiem tych chwil, gdy się uśmiecha - wtedy rzeczywiście ma coś w sobie...).

Po seansie wciąż mało mi było "zmierzchowego" nastroju więc, by go podtrzymać ściągnęłam sobie ścieżkę dźwiękową filmu, a włączywszy ją poserfowałam w internecie w poszukiwaniu informacji, opinii i wrażeń na temat Twilight. Jestem naprawdę w szoku, że ta historia ma tylu zachwyconych odbiorców. I nie są to tylko dziewczyny. Znalazłam kilka bardzo pozytywnych recenzji napisanych przez osoby płci męskiej. Hmmm, zaskakujące:)

Łyżką dziegciu okazał się artykuł Wojtka Kałużyńskiego na portalu dziennik.pl. Tutaj dowiedziałam się, że "Zmierzch"  jest "...idealną manifestacją mechanizmów kultury masowej. Tylko dzięki odrobinie oryginalności nie pogrąża się z kretesem w banalnej sztampie rozmieniającej grozę na sentymentalny kicz, ale skupia całą energię na zaspokojeniu potrzeb masowej publiczności, a zwłaszcza pensjonarskich marzeń emocjonalnie rozchwianych nastolatek i ich niezaspokojonych mamuś." Ach, więc jestem niezaspokojoną mamuśką! Obraziłabym się śmiertelnie, gdyby nie to, że uśmiałam się do łez. No cóż, rzeczywiście jestem mamą. Czy niezaspokojoną? Nie. Nie czuję się niezaspokojona, ale czasami szkoda mi, że czas tak szybko mija i pewne rzeczy są już dla mnie nieosiągalne. Pamiętam, gdy po raz pierwszy się zakochiwałam, te uczucia, gdy chłopak nagle staje się kimś intrygującym, gdy nagle zaczyna być ważne, co on o mnie myśli. Pamiętam ten prąd w powietrzu... Huśtawka nastrojów... totalny smutek, gdy odpowiedział obojętnym spojrzeniem, albo bezbrzeżne szczęście, kiedy poczułam wzajemność. Pierwszy dotyk, pierwszy pocałunek... Tak, tego mi żal... Tego już chyba nigdy nie doświadczę. Ale czytając Sagę Zmierzchu, to jakbym te wszystkie emocje przeżywała jeszcze raz. Te i jeszcze więcej, bo to przecież nie tylko romans, ale i wielka przygoda.

Saga Zmierzchu nie jest wielką literaturą, ale jej siła polega na umiejętności wzbudzania emocji. To emocje, których doświadczamy podczas czytania sprawiają, że opowiadana historia staje nam się bliska. To emocje znane chyba każdej osobie, która kiedykolwiek, choć raz przeżyła stan zakochania. Być może pan Wojtek tego nie rozumie. Może nigdy się nie zakochał, a może zbyt łatwo przychodziła mu wzajemność, dlatego nie zna po prostu tych wahań, niepewności, rozterek i marzeń, które są udziałem większości.

A może się mylę? W końcu mężczyźni są tak inni, że trudno za nimi trafić. Ja skupiam się na przeżyciach. Działania są dla mnie źródłem przeżyć i emocji. Staram się je sobie uświadamiać i rozumieć. Dla mojego męża jest to zupełnie niepojęte. Stwierdził, że moje życie musi być z tego powodu strasznie skomplikowane. Tak czy inaczej, bez względu na to, czym kierował się pan Kałużyński w swojej opinii, uważam, że to niegrzecznie nazywać miłośników historii o Belli i Edwardzie rozchwianymi emocjonalnie, pensjonarskimi nastolatkami oraz niezaspokojonymi mamusiami.

Ale zostawmy już nieszczęsną recenzję w Dzienniku.

Gdy tak sobie serfowałam ze "zmierzchową" ścieżką dźwiękową w tle, natknęłam się na przetłumaczone na polski 15 rozdziałów niewydanego "Midnight Sun". Jest to "Zmierzch" z perspektywy Edwarda. Podobno po przeciekach do internetu autorka zdecydowała się nie kończyć tego przedsięwzięcia, ale mam nadzieję, ze to tylko plotki. Chciałabym, by ta książka została wydana. Choć znam już wydarzenia opisane w tej części, patrzenie na nie oczami Edwarda jest  niezwykle interesujące i wiele wyjaśnia. Mogłabym nawet powiedzieć, iż jest to dużo ciekawsza wersja "Zmierzchu". Więcej się tu dzieje, a i Bella widziana oczami Edwarda, jego rodziny i szkolnych znajomych jest postacią bardziej intrygującą.

Powoli mija moja fascynacja. Czas wrócić do życia. Jest jeszcze mnóstwo książek do przeczytania, filmów do obejrzenia i robótek do zrobienia, ale Saga Zmierzchu pozostanie jedną z moich ulubionych historii.

środa, 17 czerwca 2009

Saga Zmierzchu

Zatopiłam się totalnie i absolutnie w tym mroczno-deszczowo-soczystym romansie. Dałam się uwieść emocjom i namiętnościom wampira i jego ludzkiej dziewczyny. Nie mogę wyjść spod uroku tej historii.

 "Zmierzch" poleciła mi koleżanka. Przeczytałam recenzję i od razu się skrzywiłam: to o wampirach? - spytałam z niechęcią - odpuszczam, nie czytam takich lektur! Fantasy, owszem, nawet lubię, ale wampiry, to taki wyświechtany temat. I jeszcze romans na dodatek. Nie, to nie dla mnie - powiedziałam. Ale z ciekawości sprawdziłam w bibliotece. Była. Co więcej - była dostępna, choć podobno, jak dowiedziałam się od pana bibliotekarza, to jedna z najczęściej wypożyczanych książek. No to skorzystam z okazji - pomyślałam i zabrałam ją do domu. Przeczytam, żeby nie było, że się z góry uprzedzam...

Powiem tak - narracja doprowadzała mnie do szału. Wydawało mi się, że w życiu nie czytałam większych bzdur. Toż to blog dwunastolatki! - myślałam. Ileż tam było zachwytów nad przecudnej urody Edwardem, ileż opisów jego idealnej twarzy i boskiego torsu! A ileż tekstów Belii w stylu: jestem taka nijaka, pokraczna i niezdarna, i nikt się we mnie nigdy nie zakocha... Złościłam się i... czytałam dalej, bo coś mnie ciągnęło do tej historii.

Potem był tom drugi - "Księżyc w nowiu", który podobał mi się bardziej i narracja nie była też już taka... prostacka(?). Dla wielu czytelniczek brak Edwarda oraz wprowadzenie Jacoba, jako jednej z głównych postaci jest wielkim minusem tej części, ale mnie akurat ten zabieg właśnie się spodobał. Jacob to bardzo sympatyczny bohater, wniósł do powieści beztroskę i wielkie poczucia humoru. Bella nazywała go swoim słońcem i rzeczywiście dla mnie jego osoba jest takim jasnym punktem tej historii.

Później część trzecia - "Zaćmienie" - również bardzo dobra. Myślę, że jest w niej po równo romansu i przygody. Trzyma w napięciu (choć i tak wiadomo, że wszystko dobrze się skończy), jest interesująca i prawdziwie wciąga.

No i czwarta część, której ostatnie strony zamknęłam właśnie wczoraj - "Przed świtem". Najgrubsza i najbardziej ze wszystkich irytująca. Cała moja materialistyczna i racjonalna natura buntowała się przeciw ogromnemu nagromadzeniu tekstów w stylu: moje maleństwo, moje śliczne, zielonookie dzieciątko. Bleeeee! Bella w ciąży, to było coś, co zniosłam z najwyższym trudem. Na szczęście, chyba dla równowagi był Jacob i jego pełna humoru, niewymuszona i swobodna narracja. Tak czy owak, podsumowując, ostatnią część również przeczytałam z pasją.

A teraz zastanawiam się, czy coś jest ze mną nie tak? Mam już przecież swoje lata i o sobie wiem na pewno to, że nie jestem romantyczką. Bywam wredna, złośliwa, nieczuła i apodyktyczna, a jeśli płaczę, to ze złości, że coś wyszło nie po mojemu. Dlaczego wobec tego, ta historia tak mnie oczarowała? Znów czuję się tak, jak wtedy, gdy skończyłam sagę o Tatianie i Aleksandrze. Wtedy też próbowałam sobie wyjaśnić (i sama przed sobą się usprawiedliwić) dlaczego historia o miłości mnie tak porusza. To zupełnie nie w moim stylu!!!

Ale co tam. Wiem jedno - lektura Sagi Zmierzchu dostarczyła mi mnóstwa przyjemności i nie mam zamiaru się z tego nikomu (nawet sobie samej) tłumaczyć. I polubiłam wampiry. Naprawdę. Teraz aż mnie skręca, żeby przeczytać "Wywiad z wampirem", ale niestety w mojej bibliotece go nie mają. Muszę sobie kupić. Za dwa tygodnie.

wtorek, 9 czerwca 2009

Mroczne materie

Nie przeczę, że sięgnęłam po ten cykl zaintrygowana stwierdzeniem, iż jest to historia kontrowersyjna o wyraźnej wymowie antykościelnej. Podobno nawet wyd. Prószyński i s-ka zrezygnowało z tego powodu z wydania trzeciej części. Na szczęście osobiście odkryłam tą pozycję na tyle późno, że w mojej bibliotece dostępne były już wszystkie trzy tomy wydane przez Albatrosa:


Nie będę się rozpisywać. To niezwykła i wciągająca powieść fantasy o walce (a jakże by inaczej) dobra ze złem. Inne jest tylko to, co za dobre i złe przyzwyczajeni jesteśmy uznawać. Dobro czyli ciekawość świata, otwartość, dociekliwość, tolerancja przeciwstawione są tu złu, reprezentowanemu przez Autorytet (Boga), który uzurpuje sobie tytuł Stworzyciela (w rzeczywistości bowiem jest po prostu pierwszym stworzeniem powstałym z Pyłu) oraz instytucje kościelne. Za przykład niech posłuży cytat z książki: "... cała historia ludzkiego życia to walka pomiędzy mądrością a głupotą. (...) zbuntowane anioły, poszukiwacze mądrości, zawsze próbowali otwierać umysły; Autorytet i jego Kościoły zawsze usiłowali je zamknąć." (Bursztynowa Luneta, str. 484).
Trylogia Mroczne materie to naprawdę kawałek dobrej lektury. Jestem ateistką więc postawienie Boga po stronie "złych" nie oburzyło mnie, co więcej - uważam, iż jest to ciekawy i odważny zabieg. Poza tym zaletą jest interesująco opisany wieloświat - ze swoimi prawami, naukami i religią, tak inny lecz pod wieloma względami podobny do naszego. Pierwszy raz zetknęłam się też z motywem duszy ludzkiej przedstawionej jako niezależny byt w postaci zwierzęcej, zwanej dajmonem. Moim zdaniem to jedna z naciekawszych koncepcji tej powieści.