poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Bieszczady

Wakacje się kończą i trochę żal. Pomimo, że czay szkolne dawno już są za mną, okres wakacyjny wciąż uważam za wyjątkowy. Lato, słońce, długie dni, kolory, cykające świerszcze... - uwielbiam to po prostu! Kolekcjonuję te wakacyjne doznania, by grzały mnie w zimie, kiedy to z powodu zimna i wszechogarniającego mroku podatna jestem na przykre doświadczenia melancholii.

Ostatni weekend spędziliśmy w Bieszczadach. Magiczne miejsce. Hippisowska atmosfera - młodość, wolność i przestrzeń. Kempingi z kolorowymi namiotami, a przy nich młodzi ludzie z gitarami i stosy opróżnionych puszek po piwie. Sex drugs and rock and roll. Długie włosy pod kolorowymi kapeluszami, chustki bandanki zawiązane na głowach lub nadgarstkach, ciężkie obuwie, turystyczny, niewymuszony styl. Wszechogarniająca swoboda. Zapierające dech w piersiach krajobrazy. Takie właśnie są Bieszczady! Takie właśnie je zobaczyłam i doświadczyłam w ostatni weekend. Dziwię się, że nie wcześniej, wszak nie był to mój pierwszy pobyt w tych stronach.

Zachwycona widokami i atmosferą pstrykałam zdjęcia jedno za drugim, aż w najważniejszym momencie, podczas zdobywania Gniazda Halicza i Tarnicy wyczerpały mi się baterie w aparacie. Wczoraj, gdy oglądałam i porządkowałam zrobione fotki, znalazłam kilka, które dobrze oddają to, co widziałam i czego doświadczyłam w Bieszczadach. To moja złota kolekcja na długie zimowe, mroźne wieczory.

Połonina Caryńska

Gniazdo Halicza i Tarnicy

wtorek, 4 sierpnia 2009

Magia zachodzącego słońca

W zachodzącym słońcu jest jakaś magia. Coś, o sprawia, że nie można przejść obok tego zjawiska obojętnie. Dałam się i ja ponieść tej emocji i wczoraj spędziłam całe pół godziny obserwując jak słońce znika za horyzontem.

Podejrzewam, że równie piękny byłby też wschód, jednak o brzasku najlepszym dla mnie miejscem jest moje łóżko. Niewiele jest powodów, dla których byłabym w stanie je opuścić o tak wczesnej porze, ale kto wie... może kiedyś się skuszę. Słońce jest niezwykle wdzięcznym obiektem do fotografowania.



 

niedziela, 2 sierpnia 2009

Prawo rogu obfitości

Wydarzenia związane ze śmiercią i pogrzebem profesora Leszka Kołakowskiego zmusiły mnie do głębszego zastanowienia nad światopoglądem tego wielkiego filozofa. Nigdy nie byłam na bieżąco z biografią profesora, ot, po prostu znałam to nazwisko i wiedziałam kim jest osoba, która je nosi. Jak powierzchowna była to wiedza uświadomiłam sobie przy okazji czytania informacji o uroczystościach pogrzebowych. Okazało się, że rozpoczęły się one mszą w kościele, celebrowaną przez jakiegoś wysokiego rangą księdza. Ale jakże to? - pomyślałam - przecież Kołakowski był ateistą! Dalsza część informacji nieco wyjaśniła ten problem - trumny z ciałem profesora w kościele nie było - jednak przy okazji pobudziła moją ciekawość całą tą sprawą.

W ciągu ostatniego czasu, kiedy tylko mogłam, serfowałam w internecie w poszukiwaniu informacji o Kołakowskim. Szokowało mnie, że ten człowiek - filozof, ateista - tak wiele miejsca zajmuje w pełnych szacunku wypowiedziach hierarchów kościoła katolickiego, tak wiele o nim piszą redaktorzy pism związanych z nurtem chrześcijańskim. A przecież nawet nieobecność trumny z ciałem profesora podczas mszy w jego intencji świadczy o tym, iż człowiek ów nie był wyznawcą wiary w Boga. Po co więc ta cała szopka?

W poszukiwaniu informacji natrafiłam na wielce interesujący artykuł w Przekroju. Autor przytoczył w nim słowa filozofa, że zwolennik dowolnej doktryny zawsze znajdzie mnóstwo argumentów na jej poparcie. Sformułowanie to zwane jest prawem rogu obfitości. Profesor Kołakowski był człowiekiem bardzo twórczym i inspirującym, ciekawym świata, lecz jednocześnie bardzo sceptycznym wobec autorytatywnych przekonań. Jego światopogląd ewoluował, a zmiany te często mogły wydawać się sprzeczne ze sobą. Nie dziwi więc, że obecnie dorobek intelektualny filozofa może inspirować ludzi o najróżniejszych poglądach.

We wspomnianym artykule czytam: "Kołakowski był najpierw piewcą komunizmu, potem jego reformatorem, a w końcu wrogiem. (...) Z nieprzejednanego krytyka Kościoła stał się jego życzliwym obserwatorem. Z przeciwnika wszelkich form wiary – jej obrońcą, acz zdystansowanym. Z chłodnego, odrzucającego wszelkie dogmaty racjonalisty zmienił się w sceptycznego mistyka (niektórzy powiedzieliby nawet, że w teologa)." W jego bogatym dorobku intelektualnym każdy znajdzie coś dla siebie. Dzięki temu właśnie, redaktor Dziennika może napisać, że: "Droga intelektualna prof. Kołakowskiego prowadzi od marksizmu przez rewizjonizm do chrześcijaństwa." i na dowód przytoczyć wygodne dla siebie sformułowania profesora, np.: "O nadziei dla niewierzących: Myślę, że niewierzący muszą uznać - chociaż na ogół tego uznać nie chcą - że my wszyscy jesteśmy nieudacznikami i ludźmi przegranymi. Wiara, że jest się w pewnych warunkach człowiekiem sukcesu, jest próżna i złudna." oraz "O kryzysie chrześcijaństwa: Absolutnie nie wierzę w śmierć wiary religijnej i Kościoła. Jestem przekonany, że wiara należy do fundamentów naszego istnienia."

W rozmowie Zbigniewa Mentzla z Leszkiem Kołakowskim czytam natomiast: "Jestem przywiązany do tradycji chrześcijańskiej, do wielkiej siły Ewangelii, Nowego Testamentu. Uważam to za fundament naszej kultury. Ale nie tylko. Mam poczucie, że dla mnie samego jest to bardzo ważne. A więc w jakimś luźnym sensie mógłbym się chwalić, że jestem chrześcijaninem. Ale nie tylko chrześcijaństwo cenię, bardzo cenię także buddyzm. (...) W końcu jest coś wspólnego we wszystkich wiarach, ale nie w doktrynach. (...) Wspólnota wiary nie jest wspólnotą doktryny. Jest wspólnotą poczucia, że byt, który nas otacza i którego jesteśmy cząstką, ma jakiś sens." Ta wypowiedź wiele według mnie wyjaśnia. Otóż moim zdaniem Kołakowski widzi rolę religii (chrześcijaństwa) zupełnie inaczej niż powołujący się na jego wypowiedzi działacze religijni. I tutaj w zupełności zgadzam się ze Stanisławem Obirkiem, że "Chrześcijaństwo pod piórem Kołakowskiego to raczej duchowa inspiracja niezbędna kulturze niż siła ideologiczna kształtujące struktury społeczne."

W innej wypowiedzi Stanisława Obirka znalazłam takie stwierdzenie "Sam Kołakowski stawia się niejako ponad samym sporem (o słuszność wiary i niewiary - dopisek mój). Jego nie interesuje, która ze stron dialogu ma rację, ale zachwyca go płynący z tego zderzenia twórczy, intelektualny ferment. Może takie postawienie sprawy jest wygodne, a może dyktowane życiowymi doświadczeniami myśliciela. Sparzył się jako człowiek „wierzący w komunizm" — i teraz dmucha na zimne. Chce zachować dystans wobec wiary i Kościoła. I nie można się chyba temu dziwić, gdyż jego postawa może być podyktowana lękiem, by znów się nie dać zwieść na manowce." Tak, może być podyktowana lękiem, choć moim zdaniem jest wyrazem zwykłego sceptycyzmu wobec tzw. prawd odkrytych i raz na zawsze uznanych za jedyne i właściwe. We wspomnianym wcześnie wywiadzie Kołakowski mówi: "Jest nam potrzebny ciągle ponawiany wysiłek, aby wyjść poza granice już osiągnięte. Ale nie mamy pewności, do czego dochodzimy, co osiągamy, gdzie są te granice, które przekroczyliśmy. Nie, tego nie wiemy, więc bądźmy pokorni z powodu naszej ograniczoności. (...)".

Oczywiście żadna ze mnie filozofka i nie mam na tyle tupetu, by na podstawie tych kilku informacji formułować jakieś wnioski ogólne. Pomimo to, na swój osobisty użytek sformułowałam jednak kilka wniosków. Otóż uważam, że administratorzy religijni i ich publicystyczni kibice ignorując ateizm profesora Kołakowskiego zawłaszczyli go sobie, a jego myśl wykorzystują dla własnego celu - jako środek propagandowy dowodzący słuszności i wyższości religii. Barbara Stanisz obwinia za ten stan rzeczy samego filozofa, którego postawę ocenia jako spolegliwą wobec pozycji Kościoła. Z pewnością ma wiele racji mówiąc, że dzięki takiej postawie (nie tylko Kołakowskiego, ale też innych, niewyznających wiary w Boga autorytetów) "...każdego, kto nie ukrywa, iż doktryny teologiczne uważa za produkt myślenia dewiacyjnego, a instytucję, która koktryny te rozpowszechnia, za nie zasługującą na okazywany jej respekt, wolno będzie uznać za osobę źle wychowaną, lub wręcz niezrównoważoną psychicznie. Normą jest okazywanie szacunku i "zrozumienia" dla myślenia tego rodzaju. (...) Co więcej, [statystyczny uczony, nawet ateista] gotów jest podzielić pogląd, zgodnie z którym samo zjawisko wiary religijnej nie poddaje się badaniom metodami "zwyczajnej" nauki, ponieważ zrozumienie go wymaga szczególnego rodzaju doświadczenia lub intuicji, dostępnej wyłącznie ludziom religijnym." Jednak moim zdaniem wniosek ten jest dość niesprawiedliwy. Nie można bowiem obarczać filozofa odpowiedzialnością za to, że kościół i jego przedstawiciele dokonują interpretacji jego słów na swoją korzyść. Pozwala im na to prawo rogu obfitości.

Na szczęście prawo to działa w obie strony. Ja zaś najlepiej zapamiętam, że profesor był sceptykiem, nieskorym do konstruowania dogmatycznych idei; człowiekiem szanującym, a nie agresywnie atakującym to, co inne; otwartym i ciekawym właśnie tego innego podejścia, innego doświadczenia.