piątek, 28 grudnia 2012

Zajawki zdekonspirowane

Przede wszystkim dziękuję za udział w mojej zgadywance. Najbliżej była Lena i to do niej właśnie powędruje niespodzianka, którą mam nadzieję wydziergać zaraz po Nowym Roku:)

A oto dzianinki w całości:

1. "Śliwkowo-różowo-wzorzyste pasy" to kocyk...


... wydziergany na prośbę Dominiki, której przyjaciółka urodziła niedawno córeczkę.


Dominika bardzo jasno określiła swoje wymagania - miało być słodko, dziewczyńsko i z wyhaftowanym imieniem.


Z własnej inicjatywy wyhaftowałam jeszcze datę urodzin:)


Dane techniczne:
cztery kolory Elian Klasik (po 100-150g) + około pół motka "Trawki,
druty i szydełko nr 5.

2. "Morskie fale" -  główna nagroda w moim skromnym konkursie pojechały do Krysztally:


To komin, choć na zdjęciu wygląda bardziej na spódniczkę;) Jako spódniczka też mi się zresztą podoba... Nawet tak bardzo, że planuję wydziergać sobie taką, tylko trochę dłuższą;)



Dziergałam dwiema nitkami z włóczek jak na zdjęciu. Dodatek moheru w włóczce Angel sprawił, że komin jest miękki i puszysty.

Dane techniczne:
100g Bella, ok. 30g Angel,
druty nr 5.

3. "Twórczo zagospodarowane resztki" pochodzą z włóczek z kocyka, a wykorzystałam je do zrobienia czapki. Tym razem dla siebie:


Do Eliana i "trawki" dołożyłam jeszcze nitkę Gucia, żeby było grubiej i bardziej kolorowo. Przerabiałam ściegiem francuskim - ciągacz, z "trawką", drutami nr 8, resztę drutami nr 5.

4. "Mięsiste szarości", to również konkursowa nagroda i również komin, albo lepiej - golfik, bo ściślej niż komin otula szyję.



Pojechał do Fidrygauki. Co prawda na Wyspach zima nie dokucza tak bardzo jak u nas, ale mam nadzieję, że gruby golfik pod szyją okaże się przydatny.


Przerabiałam ściegiem ryżowym, drutami nr 8, zużyłam około 150 g (półtora motka).

5. "Fale śliwkowe" - trzeci komin:) Dla mnie. Do kompletu z czapką z resztek. Wykorzystałam pozostałości śliwkowego Gucia, a do każdego czwartego i piątego rzędu dodatkowo dołożyłam jeszcze nitkę Luny (Madame Tricote) -  również resztki.


Dziergałam tym samym wzorem co "Morskie fale", opis wykonania z DROPSA.

Czapka i komin bardzo sympatycznie się razem noszą, a dodatkową przyjemność sprawiłam sobie ażurowymi rajstopami, które założyłam na grube rajstopy śliwkowe:)


Do kompletu planuję zrobić sobie jeszcze rękawiczki - zostało mi jeszcze parę metrów "trawki", chyba w sama raz na nadgarstki, po jednym rzędzie:)

piątek, 21 grudnia 2012

Babcine wspomnienia

"Bóg śpi" stoi sobie na półeczce i niezmiennie kusi, ale zwyciężył rozsądek - w pierwszej kolejności książki biblioteczne:)

"Był dom... Wspomnienia" Anny Szatkowskiej już dość dawno temu wybrałam z bibliotecznej półki z dwóch powodów. Przede wszystkim dlatego, że autorka jest córką Zofii Kossak, ale też mocno zachęcająco podziałał na mnie opis z okładki:

Wspomnienia Anny Szatkowskiej odnoszą się do losów rodziny Kossaków (...) Wspomnienia sięgają od lat przedwojennych, przez okres wojny, po lata 60-te.
(...) Najważniejszą rolę odgrywa w książce matka autorki, Zofia Kossak, której działalność staje się punktem odniesienia do własnego życia Anny Szatkowskiej.
Niewątpliwym dodatkowym atutem wspomnień jest przejmująca, zarejestrowana dzień po dniu, szczegółowa relacja z Powstania Warszawskiego. W obrębie książki znalazły się bowiem obszerne fragmenty dziennika spisywanego kilka tygodni po upadku Powstania.
"Książka „Był dom…” stanowi dla mnie jednak swoiste objawienie. Sztukę prostego, sugestywnego opowiadania o dramatycznych faktach przeżywanej historii II wojny światowej i jej następstw posiadła bowiem Anna w stopniu znakomitym. Okazała się kolejną utalentowaną przedstawicielką rodu Kossaków. Zawdzięczamy jej pasjonujący w swej szczerości i jasności obraz, świadectwo życia Zofii Kossak i jej najbliższych w dobie wielkiej próby serc i sumień, w Polsce ciemiężonej i walczącej, wśród wielu ludzi, których już nie ma między nami". /Władysław Bartoszewski/

Anna Szatkowska – pochodzi z rodziny Kossaków. Dziadek był bratem malarza Wojciecha, ona sama jest córką Zofii Kossak-Szczuckiej - autorki powieści historycznych, publicystki, aktywnej działaczki społecznej. Anna Szatkowska wyjechała wraz z matką za granicę już w 1945 roku. Obecnie mieszka w Szwajcarii. 

Anna Szatkowska zadedykowała książkę swoim dzieciom i wnukom. We wstępie napisała: "Kluczem tych wspomnień jest więź rodzinna i Wasza chęć poznania jej przeszłości". I taka właśnie jest jej opowieść - bezpretensjonalnie oddanym świadectwem przeżyć autorki, której przyszło żyć w czasach i warunkach dla nas niepojętych.

Było w książce Anny Szatkowskiej kilka fragmentów, które zrobiły na mnie szczególne wrażenie. Pierwszy dotyczył ucieczki jej rodziny przed Niemcami na Wschód we wrześniu 1939 roku, a następnie chaotycznego powrotu w stronę niemieckiego frontu, gdy 17 września na Kresy wkroczyła Armia Czerwona... Autorka wspomina, jakie to było straszne uczucie, gdy po tej bezładnej ucieczce, wśród spadających bomb, w jedną, potem w drugą stronę, uświadomiła sobie, że nie ma już dla nich, na tej ziemi, ani jednego wolnego i bezpiecznego miejsca... Opis ten jest tak sugestywny, że niemal sama poczułam tę wszechogarniającą bezradność i bezbronność...

Późniejsze opisy Powstania Warszawskiego również robią kolosalne wrażenie, gdyż zrobiła to autorka językiem najprostszym, oddając dramatyczne doświadczenia z naturalnością zwykłej codzienności, a jednocześnie w sposób bardzo emocjonalny. Próżno w dzisiejszych źródłach historycznych szukać równie przejmującego i osobistego zapisu tamtych wydarzeń. Pośród niekończących się sporów o słuszność, czy niesłuszność wybuchu powstania w Warszawie, nikną gdzieś rzeczywiste przeżycia osób biorących w nim udział. Osób, którzy w tych dramatycznych okolicznościach mieli okazję doświadczyć wielkości i wzniosłości swoich działań, poczuć się częścią historii i narodowego dziedzictwa.

I na koniec zauważa autorka, jak niezwykłym doświadczeniem jest brak jakiegokolwiek posiadania. Jak ważne wówczas stają się przekonania i relacje z innymi ludźmi, które grzeją, gdy już nie ma czym się okryć, które karmią, gdy już nie ma co jeść, które dają siłę do przetrwania, gdy sytuacja wydaje się już beznadziejna... Gdy nie ma się niczego, ważne jest tylko to, kim się jest i co z siebie można dać innym.

Gdy po wojnie, po przymusowym opuszczeniu Polski, dobytek Zofii Kossak i jej córki powiększył się tak znacznie, że trzeba było kupić walizkę, Anna Szatkowska tak wspomina tę chwilę: "Na sam jej [walizki] widok mam ochotę płakać: skończyła się nasza niezwykła wolność, tak trudna (niemożliwa?) do osiągnięcia w "normalnym" świecie. Okoliczności ją nam narzuciły, a my dostąpiliśmy przywileju, by poznać ją i docenić".

Zazdroszczę wnukom Anny Szatkowskiej tej rodzinnej opowieści. I bardzo żałuję, że nie dostałam takiej od własnej babci. Bo ja też jestem i zawsze byłam ciekawa przeszłości swoich najbliższych, i od dziecka lubiłam słuchać ich opowieści. Pamiętam, że gdy zmarł mój dziadek, moją pierwszą i wzbudzającą najobfitsze potoki łez myślą było: "i kto mi teraz będzie opowiadać o wojnie..." Miałam wówczas osiem lat, a jak dziś pamiętam to przykre uczucie definitywnej utraty czegoś, czego nie da się już zastąpić. Myślę też sobie, że historia mojej babci, którą wojna zastała podczas odwiedzin u rodziny we Lwowie, skąd została wywieziona na Syberię, byłaby nie mniej porywająca i pouczająca. Znam ją we fragmentach opowiadanych jedynie podczas wspólnego lepienia pierogów, lub rodzinnych spotkań. Ale nawet i te fragmenty umykają z pamięci, gdy nie są odpowiednio utrwalane i uporządkowane w czasie i przestrzeni... Obawiam się, że niedługo nasze rodzinne doświadczenia przepadną w niepamięci, jakby się nigdy nie wydarzyły, jakby nikogo nie obchodziły...

niedziela, 16 grudnia 2012

Dzianinowe zajawki i jeszcze parę odpowiedzi

Po moich ostatnich wpisach tego nie widać, ale naprawdę dużo ostatnio dziergam. Tylko chwilowo niczego pokazać nie mogę. Dlatego tymczasem jedynie fragmenty. A owe fragmenty aż się proszą o nowy konkurs-zgadywankę: elementem jakiej całości są poniższe skrawki? Chętnych zapraszam do udziału, a dla autora największej ilości trafień chętnie przygotuję jakiś ręcznie robiony drobiazg:)

1. Śliwkowo-różowo-wzorzyste pasy:


2.  Morskie fale:


3. Twórczo zagospodarowane resztki:


4. Mięsiste szarości:


5. Fale śliwkowe:


Swoje typy możecie zgłaszać w komentarzach do momentu aż któryś z fragmentów zostanie na blogu zdekonspirowany. Przewiduję, że może to nastąpić za jakieś dwa tygodnie:)

Prócz dziergania rozmyślałam też ostatnio nad pytaniami, które zadała mi Hanka, przyznając mojej stronie wyróżnienie "Liebster Blog" (Haniu, bardzo dziękuję, sprawiłaś mi ogromną przyjemność!). Nie są one dla mnie łatwe, bo dotyczą świąt, a ja nie jestem specjalnie "świąteczna". Mam jednak nadzieję, że swoimi odpowiedziami nie urażę niczyich świątecznych uczuć.





Oto pytania Hani i moje odpowiedzi:

1. Z czym kojarzy Ci się Boże Narodzenie?
Z dniami wolnymi od pracy.

2. Które święta wolisz Boże Narodzenie czy Wielkanoc?
Boże Narodzenie, bo mam wówczas dłuższy urlop:)

3. Macie w domu jakąś specjalną tradycję kultywowaną od pokoleń?
O tak, babskie lepienie uszek połączone z pogaduchami:). Zawsze lepimy we trzy. Kiedyś to była moja babcia, mama i ja, dziś jest mama, ja i moja córka. Mam nadzieję, że kiedyś dojdzie do nas jeszcze córka mojej córki:)

4. Które danie wigilijne lubisz najbardziej?
Barszcz biały grzybowy z uszkami właśnie!

5. Którego dania wigilijnego unikasz albo nie jadasz wcale?
Lubię słodycze, więc zawsze marzyłam o skosztowaniu kutii. Ale kiedyś wreszcie miałam okazję przekonać się, że kutia lepiej smakuje w wyobraźni niż w rzeczywistości;) Po pierwszym skosztowaniu nigdy więcej nie miałam już ochoty na kutię.

6. Długo wierzyłaś w Św. Mikołaja?
Pamiętam jeden moment z dzieciństwa, gdy w niego wierzyłam - mogłam mieć wówczas ze trzy-cztery latka. Ale zupełnie nie pamiętam, kiedy dowiedziałam że to tylko taka bajeczka dla grzecznych dzieci:)

7. Choinka sztuczna, czy prawdziwa?
Z dzieciństwa pamiętam jeszcze zapach prawdziwej choinki - prawdziwa choinka zawsze była dla nas - dzieci olbrzymią atrakcją, ale odkąd pojawiły się w sklepach sztuczne, to zawsze były już tylko sztuczne. Im była starsza, tym bardziej doceniałam zalety sztucznej - przede wszystkim nie trzeba było po niej sprzątać;). Teraz zaś nie mam wcale.

8. Co macie na czubku choinki w Waszym domu?
Zawsze był taki szklany szpic.

9. Czy wyobrażasz sobie święta w schronisku albo w ciepłych krajach?
Boże Narodzenie zawsze kojarzy mi się ze śniegiem i byłoby mi bardzo dziwnie spędzać grudzień w ciepłych krajach.

10. Czy w Twoim domu śpiewało się kolędy? Czy teraz śpiewacie?
Czasem tak, gdy żyła jeszcze babcia, później śpiewaliśmy z telewizorem, ale odkąd każdy z wykonawców próbuje tradycyjne melodie zmieniać, żeby brzmiały oryginalniej, czy nowocześniej, czy... nie wiem jeszcze z jakiego innego powodu, zaprzestaliśmy również i tego...

11. Którą kolędę lubisz najbardziej?
Zawsze lubiłam "Cichą noc". I to w każdym języku.

Jeszcze raz dziękuję Hani za wyróżnienie i pytania, które wywołały mnóstwo ciepłych wspomnień z dzieciństwa:) Nie podaję łańcuszka dalej, bo już raz to zrobiłam, a zresztą i tak wszystkie blogi, które odwiedzam zostały już wyróżnione, niektóre nawet po kilka razy w krótkim czasie, więc myślę sobie, że tymczasem ich autorki mają już dość pytań;)

Trzeba wymyślić jakieś nowe wyróżnienie, zdaje się, że ostatnio Krysztally się deklarowała;)




niedziela, 9 grudnia 2012

Mama i ja

... w szarościach, w lesie, na spacerze...  Bez najmłodszego pokolenia. Studentka zakuwa do kolokwiów i do pierwszego egzaminu, który ma się odbyć już w przyszłym tygodniu, więc przyjedzie dopiero na święta. Trzy pokolenia będą innym razem:)




Tymczasem więc dwa pokolenia i pies na osłodę:) Nasza Radosna Stojącoucha Brenducha:)


Maminy komplet pokazywałam już TUTAJ. Dla siebie zrobiłam identyczną czapkę, oraz otulacz.


Na mój popielaty otulacz składa się włóczka boucle (sprułam zestaw z TEGO wpisu; i tak go nie używałam, berety chyba nie są dla mnie, a szalik był za malutki) przerabiana razem z nitką Gucia (Opus), na okrągło (155 oczek), ściegiem gładkim prawym i drutami nr 8. Brzegi wykończyłam trzema rzędami Como (Opus).



Brenda zawsze na śniegu dostaje małpiego rozumu. Tym razem nie było wyjątku. Bez przerwy, to do nas podbiegała, to znów uciekała, zachęcając do wspólnych gonitw wśród białego puchu.


Pewnie nie mogła zrozumieć, dlaczego zamiast z nią biegać, co chwilę przystajemy i jeszcze ją próbujemy zatrzymać;)


Jak słowo daję, radości z baraszkowania po śniegu, to można by się od niej uczyć! A to przecież jest już dojrzała pani, nie jakiś tam zwariowany szczeniak...


Nawet sześciostopniowy mróz i bose łapy nie były dla niej problemem;)


Za to nam mróz dał się trochę we znaki. Atakował stopy i szczypał w policzki. Widać go na naszych twarzach:)


Ale było przyjemnie. W roli fotografa, jak zwykle mój mąż i trochę ja (najlepsze zdjęcia Brendy, to oczywiście moja zasługa;)), ale jedno wspólne zdjęcie zrobiła nam mama:


Brendzia oczywiście musiała się wepchać do kadru, tylko dlaczego akurat tyłem?!

No to na koniec jeszcze trochę Brenduchy Radosnej:


czwartek, 6 grudnia 2012

Polubić nielubiane

Zabawa w Liebster Blog nie zakończyła się w moim przypadku jedynie opublikowaniem stosownego wpisu. Prawdę mówiąc, wymyślanie pytań okazało się zajęciem zaskakująco wciągającym - gdy się już zacznie, to aż trudno wyhamować... Nic więc dziwnego, że w końcu miałam pytań sporo więcej, niż wymagały tego zasady gry:). Niektóre sama ocenzurowałam, jako bezwartościowe, kłopotliwe lub zbyt osobiste... Innymi bawiliśmy się wspólnie z mężem i córką, i w zaciszu domowego ogniska próbowaliśmy rozstrzygnąć na przykład, co steruje naszym życiem: przypadek czy przeznaczenie? - zagadnienie, które kilka wpisów temu, z inspiracji Sowy, bardzo mnie wciągnęło... Jedno zaś pytanie, które przyszło mi do głowy a' propos zbliżającej się zimy, pory roku absolutnie przeze mnie nielubianej, stało się pożywką dla nieco dłuższych przemyśleń.

Za co można lubić porę roku, której najbardziej nie lubisz?

Nie zadałam go w ramach Liebster Blog z kilku powodów. Przede wszystkim pytanie o zalety pór roku (nawet tych nielubianych) wydało mi się strasznie dziecinne. Ponadto uznałam, iż jest zbyt pokręcone, a przez to może być nie do końca zrozumiałe... Sama jednak, im dłużej zastanawiałam się nad możliwymi odpowiedziami, tym więcej dostrzegałam zalet w ten sposób postawionego pytania.

Po pierwsze więc, pozwoliło mi ono uświadomić sobie, że tak naprawdę zimy nie lubię głównie dlatego, że brakuje jej zalet lata. Zaś uznane przeze mnie zalety lata, to w większości bardziej nacechowane emocjonalnie wyobrażenia, niż rzeczywiste korzyści. Myśl o lecie wywołuje we mnie wspomnienia wakacyjnej beztroski, spacerów w ciepłe wieczory, jazdy na rolkach w słońcu, delikatnego wiaterku łagodnie chłodzącego rozgrzaną skórę... No jakżeż tego nie lubić? Ale lato to również mnóstwo paskudnych owadów, w tym wyjątkowo dokuczliwych komarów, budzące strach burze z piorunami, gwałtowne nawałnice, siejący zniszczenie grad, wyczerpujące upały, oparzenia słoneczne, duchota, przed którą nie ma gdzie uciec... Za tym nie tęsknię wcale!

Przy okazji uświadomiłam więc sobie, że zimie brakuje nie tylko zalet lata, ale również jego wad, co może stanowić przecież jej niepodważalną zaletę:) I pewnie zauważyłabym to wcześniej gdybym nie była aż tak mocno przywiązana do swoich emocjonalnych, generalizujących przekonań, że lato jest dobre, a zima zła. Bo właśnie głównie to, w jaki sposób na coś patrzymy decyduje o tym, jak to widzimy. Patrząc z niechęcią, widzimy wady, patrząc ze strachem, dostrzegamy zagrożenia, patrząc z ufnością widzimy możliwości... 

Dlatego w tym roku postanowiłam spojrzeć na zimę zupełnie inaczej, niż zwykle, spojrzę z zadowoleniem, bo przecież zima jest fajna! Bo dostarcza mnóstwa fantastycznych wrażeń estetycznych. Bo gorąca herbata z dodatkiem grzańca nigdy nie smakuje lepiej, jak po spacerze w mroźny dzień. I nigdy z większą przyjemnością i błogością nie odczuwam domowego ciepełka. Bo nie ma owadów. Bo bez żadnych wyrzutów sumienia, że zaniedbuję konieczne prace okołodomowe, mogę bez reszty oddać się dzierganiu oglądając przy tym ulubione seriale...

Tak widzianą zimę naprawdę łatwo polubić:). Nawet pomimo jej oczywistych negatywów...

A skoro tak korzystnie udało mi się wpłynąć na swoje przekonania odnośnie zimy, to pomyślałam sobie, że może warto by spróbować z innymi, nielubianymi, rzeczami, których nie da się uniknąć. Trochę ich mam, niestety... Nie lubię wstawać rano. Nie lubię sprzątać. Nie lubię robić zakupów...

A Wy, jak radzicie sobie z nielubianymi rzeczami/czynnościami? Macie jakieś sprawdzone sposoby na to, by polubić nielubiane?

Jednak zanim spróbuję zaprogramować się, na przykład na radosne wstawanie o 5:45 rano, obiecane na dziś wyniki mojego skromnego konkursu:)

Mąż w roli jurora, mimo niewielu odpowiedzi i tak nie miał łatwo... W pierwszym momencie rozbawił go wierszyk Grarzynki:)... Po drugim czytaniu stwierdził, że odpowiedzi Krysztally i Fidrygauki jednak najlepiej wyrażają jego własną opinię na zadany temat... Laureatkę wyłoniło dopiero trzecie czytanie, a została nią...
...
...
...
Krysztally!

Gratuluję:) Dziergana niespodzianka dla Ciebie jest już zarzucona na druty i z pewnością będzie gotowa w obiecanym terminie.

Ale przecież nie mogłam zignorować wyróżnień, dlatego Grarzynkę i Fidrygaukę postanowiłam również nagrodzić dzierganym upominkiem:) Tylko, że pewnie już się nie wyrobię przed świętami... Ale w styczniu będą na bank! Obiecuję:)

sobota, 1 grudnia 2012

Dziedzictwo

Niełatwo było zdobyć "Dziedzictwo" Zofii Kossak. Wprawdzie książka jest w bazie danych w naszej bibliotece, ale najwyraźniej komuś spodobała się tak bardzo, że nie chce się z nią rozstać... Uruchomiłam więc znajomości i książkę, ze swojej biblioteki, pożyczyła dla mnie koleżanka z innej miejscowości. Najpierw przeczytała mama. Szczęściara na emeryturze! - dwa tomy po ponad siedemset stron pękły migiem. Ja "bawiłam się" sporo dłużej, ale ani przez chwilę nie poczułam się lekturą znużona, wprost przeciwnie - każdego wieczora z coraz większą ciekawością zagłębiałam się w losy bohaterów... Bo też i było się w co zagłębiać....


"Dziedzictwo" napisane jest z wielkim rozmachem i opowiada nie tylko o losach Zofii (z domu Gałczyńskiej) i Juliusza Kossaków, ale i o innych ważnych osobistościach tamtych czasów, wpływających na kształt ówczesnej rzeczywistości społeczno-politycznej.

Mamy zatem charakterystykę polskiej emigracji w Paryżu (Hotel Lambert) i Londynie, i wysiłki podejmowane przez jej przedstawicieli w celu zwrócenia uwagi na problemy Polaków; zabieganie o wsparcie nie tylko polityczne, które nic nie kosztuje i niewielkie ma znaczenie w praktyce, ale przede wszystkim o finansowe i militarne zaangażowanie się mocarstw w działania Polaków na rzecz odzyskania niepodległości.

Mamy charakterystykę polskich, nieformalnych organizacji i kół na obszarach imperium rosyjskiego, które we współpracy ze swoimi rosyjskimi towarzyszami przygotowywali grunt dla przyszłych zmian, nie tylko politycznych, ale też społecznych (równość obywateli, uwłaszczenie chłopów...).

Mamy jednak przede wszystkim dokładny obraz sytuacji i nastrojów w Królestwie Polskim, gdzie ścierały się dwie siły: jedna dążąca do wybuchu rewolucji, powstania narodowego, które jednocześnie miałoby nie tylko zrzucić jarzmo zaborcy, ale też dać wolność i równość warstwom najniższym oraz druga, którą stanowili zwolennicy budowania siły narodu poprzez edukację, pracę i postęp techniczny, w przyznanych przez zaborcę granicach względnej autonomii. Z salonowego na uliczne dwa te dążenia tłumaczone były jako walka z zaborcą, czyli patriotyzm lub współpraca z zaborcą, czyli zdrada. Ta dychotomia była tak powszechna, a presja społeczna, podkręcana artykułami w prasie, tak silna, że nawet umiarkowani optymiści bali się powiedzieć głośno o swoich zastrzeżeniach co do wybuchu powstania, a przynajmniej jego planowanego terminu.

A zastrzeżeń było wiele. Przede wszystkim brak broni. Ale też brak rozeznania co do autentycznej liczby chętnych do zaangażowania się w walkę zbrojną. Brak dowódców. Brak jasnych deklaracji o pomocy ze strony zachodnich mocarstw. Brak przepływu informacji, koordynacji działań i brak współpracy pomiędzy organizacjami i komórkami konspiracyjnymi...

I tylko wiary nam nigdy nie brakowało. Że zachodnie mocarstwa pomogą. Że wrogie, dobrze uzbrojone siły uda się pokonać kosami, pięściami, entuzjazmem i walecznością. Że niepodległość wywalczona w drodze zbrojnej konfrontacji jest lepsza niż każdy kompromis. Że liczy się wszystko albo nic...

I dlatego powstanie styczniowe musiało wybuchnąć. I musiało upaść. Lecz choć było porażką militarną i pochłonęło mnóstwo ofiar, to jest w naszej historii jednym z ważniejszych wystąpień na rzecz niepodległości Polski, najdłużej trwającym i najbardziej masowym zrywem dziewiętnastego wieku.

Te wszystkie zagadnienia Zofia Kossak potraktowała z ogromną dokładnością nie zaniedbując (co dla niej bardzo typowe) strony psychologicznej. Dzięki temu jej powieść nie jest kolejnym podręcznikiem do historii, a opisuje losy zwykłych ludzi, mających rodziny, marzenia, plany na przyszłość, których sytuacja zmusiła do opowiedzenia się po którejś ze stron, do wzięcia w ręce steru, do oddania życia za ideę. Zofia Kossak pokazuje, że te wybory nigdy nie są łatwe, że najlepsze decyzje mogą mieć najgorsze skutki, a dobre intencje nie wystarczą, gdy emocje biorą górę nad rozsądkiem.

Z perspektywy czasu doskonale widać błędy popełnione przez konspiracyjne władze i nieudolność powstańczych dowódców, ale widać też coś innego - naszą nieugiętą wolę i determinację w obronie najważniejszych dla nas idei i wartości. I to jest właśnie to tytułowe dziedzictwo, które otrzymaliśmy w spadku po minionych pokoleniach. Dziedzictwo, czasem niechciane, bo trudne do uniesienia, bo wstydliwe i niepozbawione ciemnych stron, ale jednocześnie chlubne i niejednokrotnie budzące podziw innych nacji. Jak napisała Zofia Kossak, to dziedzictwo jest w nas i rośnie z nami, czy tego chcemy, czy nie. Ja jestem z niego dumna.


P.S. W przyszłym roku przypada 150 rocznica wybuchu Powstania Styczniowego, z tej okazji Senat ustanowił rok 2013 Rokiem Powstania Styczniowego. Tekst uchwały można znaleźć TUTAJ.
Zachęcam do zapoznania się i poświęcenia chwilki na wspomnienie ludzi, którzy nie wahali się stanąć do walki w obronie wolności. Jesteśmy im winni pamięć.

sobota, 24 listopada 2012

Pytania czy odpowiedzi?

Fidrygałka sprawiła mi miłą niespodziankę, przyznając mojej stronie nagrodę "Liebster Blog" za "dobrze wykonaną robotę". Bardzo dziękuję, wyróżnienie przyjmuję i do zabawy chętnie dołączam:).


A zabawa w "Liebster Blog" polega na udzieleniu odpowiedzi na 11 pytań oraz zadaniu takiej samej ilości wymyślonych przez siebie pytań, wybranym przez siebie blogerom. Przeczytałam pytania, które Fidrygałka wymyśliła dla mnie i uznałam, iż są tak ciekawe, że z przyjemnością na nie odpowiem. W następnej jednak kolejności, z przerażeniem uświadomiłam sobie, że odpowiedzi, to dopiero połowa zadania. I to na dodatek ta łatwiejsza połowa! Nie jest bowiem sztuką udzielać odpowiedzi, zwłaszcza w sytuacji, gdy każda jest dopuszczalna... Prawdziwą sztuką jest natomiast umieć dobre pytanie zadać! Potrzebowałam paru dni, by się do tematu przygotować...

„Pierwszym krokiem w rozwoju ludzkości zawsze jest pytanie, drugim – odpowiedź.”
Władysław Grzeszczyk

Na czym więc polega sztuka zadawania dobrych pytań? I co to w ogóle znaczy "dobre pytanie"? Że znamy na nie odpowiedź? Że dotyczy tematu, który nas szczególnie interesuje? A może wyraża zainteresowanie naszą osobą, daje nam poczucie, że jesteśmy ważni, ciekawi, chętnie słuchani? Pewnie wszystko po trochu... Ale nawet rozumiejąc tę zależność nie zawsze potrafimy pytać, a czasem zwyczajnie nie potrafimy słuchać, traktując zadane przez siebie pytanie jako punkt wyjścia do podzielenia się własnymi doświadczeniami i przemyśleniami. 

„Człowiek jest zwierzęciem pytającym. Tego dnia, gdy rzeczywiście nauczymy się stawiać pytania - zaistnieje dialog(...)” - Julio Cortazar

Dobre pytania budują relacje i pomagają rozwiązywać problemy, o ile wynikają z prawdziwie życzliwej ciekawości. Gdy rzeczywiście jesteśmy ciekawi drugiej osoby, to dużo łatwiej jest nam formułować pytania w taki sposób, by nie tylko pozwolić jej w pełni się wypowiedzieć, ale też i lepiej zrozumieć swoje przemyślenia i w oparciu o nie podjąć świadome decyzje. Dobre pytania zachęcają do wiary w siebie, a pobudzając kreatywne myślenie, pomagają w odkrywaniu nowych podejść do starych problemów i mobilizują do działania.

"Nie mam wyjątkowych talentów. Jestem tylko namiętnie ciekawy".
Albert Einstein

U źródła pytań zawsze stoi ciekawość. Ciekawość ludzi, ich zachowań, wyborów. Ale też i ciekawość świata i rządzących nim praw. Pytania skąd się wzięliśmy i dokąd zmierzamy od zarania są podstawą najróżniejszych teorii, inspirują nie tylko filozofów, ale też i naukowców. Współcześnie szczególnie naukowców. Od ich ciekawości, wyrażonej w prostych pytaniach, zaczynają się wielkie odkrycia. Newtona zaintrygowało, na przykład, spadające z drzewa jabłko. Pytanie dlaczego podrzucone przedmioty zawsze spadają w dół stało się podstawą do sformułowania praw fizycznych rządzących ruchem nie tylko na Ziemi, ale w całym Kosmosie.

Ciekawość wymaga otwartości i odwagi, która przejawia się w stawianiu pytań kwestionujących istniejące założenia, podważaniu oczywistych prawd i szukaniu odpowiedzi tam, gdzie nikt nie spodziewa się ich znaleźć. Bez tej odwagi Darwin nie ośmieliłby się zapytać skąd na Galapagos wzięły się tak wyjątkowe gatunki zwierząt, a Einstein nie podważyłby newtonowskich zasad dynamiki.

„Nigdy nie trać świętej ciekawości. Kto nie potrafi pytać nie potrafi żyć.”.
Albert Einstein
 
Zadawanie pytań chroni przed stagnacją, w którą łatwo popaść bezkrytycznie przyjmując tzw. "oczywistości". Ludzki umysł jest leniwy, więc mentalne koleiny, w które z czasem wpadamy dają poczucie komfortu i bezpieczeństwa, ale powiedzmy sobie szczerze - nie jest to dla nas dobre. Tak jak ciało, by pozostać w formie, potrzebuje ruchu, tak umysł, by mógł sprawnie działać, potrzebuje ciągłej stymulacji. Zadawanie sobie pytań i kreatywne poszukiwanie odpowiedzi jest nie tylko dobrą zabawą, ale przede wszystkim pożyteczną, odświeżającą i pobudzającą gimnastyką umysłową.

No dobrze, po takim wstępie chyba już nikt nie ma wątpliwości, że "Liebster Blog" w żadnym wypadku nie jest zwykłym, banalnym łańcuszkiem:) Jest to wielce pożyteczna inicjatywa, wspierająca kreatywność i umacniająca więzi w blogowej społeczności. Dzięki tym pytaniom mamy okazję nie tylko rozwijać swoją pomysłowość, ale też i lepiej się poznać...

A skoro tak, to mam nadzieję, że osoby, które za chwilę wymienię, potraktują moje zaproszenie z należytą uwagą i pasją:) Pamiętajmy - nie robimy tego dla kogoś, robimy to dla siebie!

Wcześniej jednak moje odpowiedzi na Fidrygałkowe pytania:

1. Romantyzm czy Pozytywizm?
Nie potrafię tego rozdzielić. Romantyzm odwołuje się do emocji przez co jest ogromnie sugestywny i po prostu musi trafić do serca:) Natomiast pozytywizm to przesłanie do rozumu, to oparcie się na rozsądku, faktach, nauce, czyli wszystko to, co sama uważam za słuszne. Pozytywizm to moi ulubieni bohaterowie literaccy - idealiści, z pasją i misją... Ale z kolei to ich oddanie i zaangażowanie w sprawę jest takie mocno romantyczne przecież. Więc może tak - pozytywizm biorę bezwarunkowo, a romantyzm z wyłączeniem metafizyki:)

2. Eklektyzm czy minimalizm?
No i znów te moje skrajności... Minimalizm przemawia do rozumu, eklektyzm do serca:)

3. Sport uprawiany, czy oglądany?
Zdecydowanie uprawiany! Sport oglądany nie ma dla mnie żadnej wartości. Ale tu słowo wyjaśnienia - przez sport rozumiem w tym miejscu aktywność fizyczną, wysiłek, pracę nad sobą i pokonywanie własnych słabości... w żadnym razie rywalizację. Rywalizacji nie trawię.

4. Kino czy teatr?
Prawdę mówiąc ani to, ani to. Nie lubię tłoku, nie lubię hałasu, nie lubię na godzinę... Najbardziej lubię oglądać filmy na swoim monitorze i ze swojej kanapki:)

5. Piosenki czy utwory instrumentalne?
Utwory instrumentalne mają swój ogromny urok - relaksują i pobudzają wyobraźnię, ale są takie sytuacje, gdy lubię sobie powrzeszczeć wespół w zespół ze słuchanym utworem, no i wtedy piosenki lepiej się nadają:)

6. Blogosfera: anonimowo w internecie czy spotkania z innymi blogerami również w realu?
Spotkania, jak najbardziej mile widziane!

7. Gdybyś musiała wybrać jedyną potrawę/rodzaj jedzenia, którą byś miała jeść codziennie do końca życia, co by to było?
He, he... Owsianka z bakaliami! Serio:) Uwielbiam owsiankę; jest zdrowa, ciepła, lekkostrawna, pożywna i dobra o każdej porze dnia.

8. Jakbyś mogła cofnąć jedno zdarzenie/decyzję z przeszłości, to co by to było?
Zasadniczo jestem przeciwna gdybaniu, zwłaszcza, że skoro dzisiaj jestem w miejscu, w którym jestem i sprawia mi to satysfakcję, to znaczy, że może musiałam przejść tę swoją drogę razem ze wszystkimi jej wybojami... W końcu popełnione błędy i życiowe dramaty, mogą wyjść na dobre, bo człowiek czegoś się uczy, o sobie, ludziach... Może takie rzeczy właśnie najlepiej nas kształtują? Ale czasami zdarza mi się zastanawiać, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym... Tylko, że to zbyt osobiste sprawy, żeby je tak publicznie roztrząsać;)

9. Najbardziej zaskakujące miejsce/zdarzenie/przeżycie.
Dwa dni  myślałam i nie wymyśliłam... Tzn, nie to, żeby mnie nic nigdy w życiu nie zaskoczyło, tylko że z perspektywy czasu przeżyte zaskoczenia wydają się być zupełnie niezaskakujące... Ale na przykład, od czasu do czasu, zaskakuje mnie mój mąż, gdy wraca z zakupów z jakimś drobiazgiem dla mnie. Nic to szczególnego, ot kilka białych Michałków na wagę, lub jakiś batonik, ale i tak niespodzianka i przyjemność są ogromne:)

10. Gdybyś mogła spędzić dzień ze znaną osobą (żywą lub zmarłą), to kto by to był i o czym byście rozmawiali?
No oczywiście Zofia Kossak! W tej chwili nie ma dla mnie nikogo innego, bardziej intrygującego, inspirującego i imponującego talentem, hartem ducha, przenikliwością... Opowiadaj mi, pani Zofio - tylko o to bym poprosiła, a potem słuchała, słuchała, słuchała...

11.  Czy masz wrażenie, że jakaś piosenka, film, czy książka jest napisana o Tobie? Jaka/jaki?
Nieeee... Nie przebrnęłabym przez tak nudną piosenkę, film, czy książkę;)


No to teraz moja kolej:)

Wyróżnienie "Liebster Blog" przyznaję następującym blogerkom:

Krysztally, bo uwielbiam czytać wszystko, co spod jej pióra (klawiatury:)) wychodzi.
Lenie MadHatter, ponieważ w zabawny sposób i konsekwentnie udowadnia, iż czapka niejedno ma imię:)
Hrabinie, za obrazki z życia rodziny na emigracji, które wzruszają, uczą, otwierają, a przede wszystkim przekonują, że "tam dom twój, gdzie serce twoje".
Klamotom, za niebanalne spojrzenie na banalne rzeczy, za lekkość, zwiewność i miłe słowo, które ma dla każdego.
Adze za propagowanie sztuki szydełkowej i nie tylko.
Isavecie, za jej skromną, ale twórczą obecność w blogosferze.

Oto moje pytania:
1. Czy szklanka napełniona do połowy swojej objętości, jest Twoim zdaniem, w połowie pusta, czy w połowie pełna?
2. Mierz siły na zamiary czy odwrotnie?
3. Czy cel uświęca środki?
4. Umrzeć za sprawę, czy żyć dla sprawy?
5. Mieć czy być?
6. Lubisz marzyć, planować? O czym najchętniej?
7. Jakie jest Twoje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa?
8. Jaka jest twoja ulubiona bajkowa postać i dlaczego?
9. Gdyby dr Emmet Brown zaprosił cię do swojego wehikułu czasu, to w jakie miejsce, w czasie i przestrzeni, chciałabyś się udać?
10. Gdybyś była Zmiennokształtna*, to w jakie zwierzę zmieniałabyś się najchętniej?
11. Gdyby koniec świata** miał nastąpić za twojego życia, to czy walczyłabyś o przetrwanie, czy poddałabyś się losowi? 

* - Zmiennokształtny ("Czysta Krew") - istota nadnaturalna, która potrafi zmieniać się w dowolne zwierzę.
** - jak np. w filmach Dzień zagłady, Armageddon, 2012, czy Jądro Ziemi.

A dla tych co dotrwali do końca, niespodzianka:) Pytanie dla wszystkich chętnych. Najlepszą zdaniem mojego męża (bo ze mnie jest wyjątkowo kiepska jurorka) odpowiedź, nagrodzę wykonanym własnoręcznie drobiazgiem-niespodzianką. 

Czy zgadzasz się z utartym powiedzeniem, iż nie ma głupich pytań, a jedynie odpowiedzi mogą być głupie? Dlaczego?

Na odpowiedzi w komentarzach czekać będę do 5 grudnia. Ogłoszenie wyników nastąpi w Mikołaja, zaś nagrodę obiecuję wysłać tak, by dotarła najpóźniej na Gwiazdkę:)

sobota, 17 listopada 2012

Imieninowo, czyli mix tematyczny ze wspólnym mianownikiem

A wspólnym mianownikiem oczywiście imieniny.

Najpierw mojej mamy. To skomplikowana sprawa, wybrać dla niej jakiś prezent. Z powodu kłopotów zdrowotnych nie wchodzą w grę ani kosmetyki, ani słodycze... Ale na szczęście zawsze mogę coś wydziergać:) Wydziergałam szal i czapeczkę:


Szal wg opisu z Małej Diany Extra nr 6/2008, który równie dobrze można zamotać wokół szyi, jak i zarzucić na ramiona, a nawet, jak chustę, na głowę. Czapeczka z Sandry Extra nr 5/2012.


Przerabiałam podwójną nitką Gucia (jasno szary i średnio szary), drutami nr 6, natomiast plisę - włóczką Como (Opus) i drutami nr 8. Czapka tak mi się spodobała, że sobie z pewnością wydziergam identyczną. I mam nadzieję, że w któryś weekend uda mi się mamę namówić na wspólną sesję:). Może jak Dominika przyjedzie? Zrobiłybyśmy sobie sesję pokoleniową, tak jak wtedy, na przykład:) Tym razem byłyby "Trzy pokolenia kobiet w dzianych szarościach"... Nam na tyle dzianych szarości:).

(Hmmm, trzy kobiety z jednej linii, a każda o innym nazwisku. I ja tu jestem łącznikiem, bo noszę zarówno nazwisko mamy, jak i córki... Ale córka kiedyś pewnie też zmieni... To bardzo niesprawiedliwe, że kobiece linie nie mają ciągłości... Ale w tej kwestii akurat nie ma sprawiedliwego rozwiązania...)

Potem były moje imieniny. Dla swoich gości upiekłam babeczki. Marchewkowe. Bo ostatnio mam lekkiego wkręta na ciasta z warzywami. Bardzo smakowały mi babeczki z cukinią, więc nic dziwnego, że znaleziony w Kwestii Smaku przepis na ciasto marchewkowe również postanowiłam wypróbować. 


Babeczki wyszły super, ciasto jest puszyste i suche, dokładnie takie, jak lubię najbardziej, ale ten lukier... Musiałam oskrobać...W przepisie był tak apetyczny - z sokiem i otartą skórką pomarańczy, że choć lukru generalnie nie lubię, to tym razem dałam się skusić. Nie wiem, czego się spodziewałam, w końcu lukier, to cukier - musi być słodki. Jedyną jego zaletą był niezwykły pomarańczowy aromat. Szkoda by było z tego rezygnować, dlatego w przyszłości całą otartą skórkę pomarańczową, wraz z sokiem (zamiast jaj) zamierzam dodać po prostu do ciasta. Zobaczymy, co z tego wyjdzie:)

A prezencie imieninowym dostałam cudne filiżanki. Dwa zestawy. Żebyśmy się z mężusiem, w samotne (w sensie, że bezdzietne, skoro już nam dziecko z domu wyfrunęło), zimowe wieczory, elegancko krzepili gorącą herbatką:) 



No to się krzepimy. Z wielką przyjemnością:)


Dostałam też książkę. Aż mi dech zaparło - Marka Edelmana "Bóg śpi"! Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę czytać. Tylko skończę "Dziedzictwo" Zofii Kossak. Odpoczynek od Kossaków dobrze mi zrobi, bo takie zafiksowanie się na jednym temacie jest już cokolwiek niepokojące:)



 
Czy żeby być przyzwoitym człowiekiem trzeba wierzyć w Boga? Czym jest Dekalog dla niewierzącego? W ostatnich rozmowach z Markiem Edelmanem autorzy pytają o sens i wartość kolejnych przykazań w trudnych i niejednoznacznych kontekstach. Dając przykłady z całego życia, niewierzący w Boga Edelman tłumaczy, co i dlaczego jest najważniejsze w obliczu różnych, często ekstremalnych sytuacji. Poruszająca, mądra lektura dla każdego bez względu na światopogląd. 


A skoro już o prezentach mowa, to koniecznie muszę się pochwalić przesyłką od Ani z Wydzierganych myśli... Kiedyś, podziwiając jej filcowane robótki pożaliłam się, że sama też bym bardzo chętnie, ale igiełek brak i doświadczenia też brak, więc nie wiadomo, jakie wybrać, żeby dobre były.... Ania odpisała mi, żebym podała swój adres i ona już coś wymyśli. I wymyśliła:). Parę dni temu dostałam paczuszkę z igłą do filcowania, próbkami wełenek i prześliczną broszką:


Aniu, DZIĘKUJĘ Ci z całego serca. Twój gest bardzo wiele dla mnie znaczy. Gdy tylko zakończę bieżące projekty, niezwłocznie biorę się za filcowanie!

A na koniec prezent, który zrobiłam sobie sama:

Jeszcze nie wiem, co z tego będzie. Z szarych i śliwkowych melanży na pewno skarpety, bo to stuprocentowa wełna, a reszta... czas pokaże:) Na razie tylko co rusz zaglądam do pudła, dotykam, planuję i uśmiecham się do niewiadomego...

sobota, 10 listopada 2012

Jesienne szarości z odrobiną słońca

A właściwie, to słońca jest niemal pół na pół, bo w końcu jesień mamy słoneczną tego roku, więc nie ma co się ograniczać:)

Wydziergałam sobie własną wariację modelu przedstawionego w Sandrze nr 3/2008. Już kiedyś z niego korzystałam, a efekty mojej pracy zaprezentowałam w tym wpisie. Bardzo podobał mi się wzór. Fason i użyte wówczas kolory nieco mniej. Tym razem postawiłam więc na rozbielone szarości z żółtym, a całość zrobiłam nieco dłuższą i z rękawkami. Inaczej też rozwiązałam kwestię wiązania. Wdzianko w tej formie i kolorach podoba mi się dużo bardziej:)


Fredzia, jak widać, nie miała ochoty na pieszczoty na podwórku. Przyszła się tylko przywitać i natychmiast pobiegła w kierunku drzwi, pokazując dobitnie, że w tej chwili, to ona najbardziej chce DO DOMU. Niestety, musiała sobie chwilkę poczekać, bo sesja dopiero się zaczynała...


... a ja jestem wybitnie marudną modelką, szczególnie, że aparat niespecjalnie mnie lubi, a mój fotograf, siłą oderwany od swoich pasji, pstryka byle jak i byle szybko, jakby nie rozumiał, że wtedy właśnie jest dłużej... W połowie sesji okazało się, że rajstopy, w rzeczywistości brudno-jasno-żółte, na zdjęciach wychodzą zbyt żółto i uparłam się, że muszę je zmienić na popielate. Kot się ucieszył, mąż zniecierpliwił, a słońce niepokojąco szybko znikało za horyzontem... Sesję dokończyliśmy na balkonie, gdzie udało nam się jeszcze złapać wystarczającą ilość światła.

Do kompletu z wdziankiem wydziergałam sobie rękawiczki wg instrukcji Intensywnie Kreatywnej oraz mini kominek inspirowany modelem z Dropsa.


Intensywnie Kreatywna jest autorką tak doskonałego kursu, że z jego pomocą zrobienie pięciopalczastych rękawiczek, to spacerek! To są moje pierwsze rękawiczki, ale teraz, gdy już wiem, jak się je robi, na pewno nie ostatnie:) Bardzo, bardzo dziękuję za ten kurs!


Wdzianko przerabiałam drutami nr 5 po dwa rzędy popielatą (podwójna nitka: Gucio-Opus i Angel-Bergere de France) i żółtą (Classic-Inter-Fox), komin robiony na okrągło również drutami nr 5, natomiast do rękawiczek wybrałam druty nr 4 - dzięki włóczce z dodatkiem moheru i tak są dość grube.


Na całość zużyłam 200 g Gucia, 100 g Angel i niecałe 100 g Classic. Właściwie to wszystko wyrobiłam niemal do spodu. I tylko żółtej mi nieco brakło, więc podprułam jeden motyw z tej chusty. Po chuście nie widać, a dzięki odzyskanej w ten sposób włóczce mogłam spokojnie, zarówno dokończyć wdzianko, jak i wykonać dekoracyjne sznurówki do rękawiczek. Intensywnie Kreatywna wykorzystała do sznurowania podwójną nić odpowiedniej długości. Ja swoje sznurówki zrobiłam na drutach, z dwóch oczek, nie dlatego, że tak bardzo lubię sobie utrudniać i komplikować życie, ale po prostu włóczka Classic jest bardzo cienka, a po pruciu była też zbyt pomięta, by mogła dobrze wyglądać w stanie surowym.

niedziela, 4 listopada 2012

Etola

... nie jest nowa.

Wydziergałam ją dość dawno temu, ale służy mi do dziś. Jest miękka, ciepła i duża; świetnie sprawdza się w roli pledu. Przydaje mi się zwłaszcza w pracy - gdy robi się chłodniej, przyjemnie jest ją zarzucić na plecy i ciepło się otulić.


Etolę dziergałam wg opisu z Sandry nr 10/98, włóczką Velluto Light (Yarbow) - tj. 50% akryl i 50% wełna. Wówczas jeszcze próbowałam się przemóc do wełny i przyzwyczaić do jej gryzienia. Zwłaszcza, że wybór włóczek wełnianych lub z jej dodatkiem zawsze był ogromny i nieodmiennie kusił kolorami. Z akrylami nie było wówczas aż tak ciekawie (dziś sytuacja wygląda sporo lepiej i różnorodność akrylowych motków również może zawrócić w głowie). Próżne nadzieje... 


Dziś już od dawna pogodzona jestem z faktem, że wełny nie są dla mnie... No, chyba, że przerobię je na coś, co nie ma kontaktu z gołym ciałem, jak na przykład etola właśnie... Albo skarpety, do których właśnie się przymierzam:)


Nowe natomiast są spodnie. Podarowane przez Sowę, zwężone przez moją drogą Mamę i oswojone dzięki Klamotom:)


Mają krój, jakiego nie nosiłam chyba od dwudziestu lat - w kancik, zapinane w talii, poszerzane w biodrach (ale na szczęście bez zaszewek w pasie) i zwężane ku dołowi. Mimo tychże uprzedzeń, postanowiłam jednak nowe spodnie jakoś zagospodarować. Przede wszystkim z powodu różanego motywu, który urzekł mnie od pierwszego wejrzenia:)


A poza tym, to strasznie mi się podobają zestawione z etolą;)

wtorek, 30 października 2012

Decu-scrapowa ramka rocznicowa

Dostałam zlecenie na zrobienie ramki z okazji 25-lecia małżeństwa.

Jakoś te wszystkie róże, aniołki, serduszka i inne miłosne atrybuty, niespecjalnie mi pasowały do tak poważnej, bądź co bądź rocznicy, dlatego zdecydowałam się na bardzo oszczędne dekoracje.


Ramka została pomalowana bejcą, a następnie, techniką suchego pędzla, kremową farbą akrylową. Oczywiście wciąż zapominam, że przed nałożeniem farby, powinnam zabezpieczyć bejcę warstwą lakieru, w przeciwnym wypadku, przy końcowym lakierowaniu, zawsze puszcza kolor i zupełnie już niepotrzebnie zabarwia mi powierzchnię. Czasami daje to ładny skutek, tym razem jednak trochę się napracowałam, by "suchym pędzlem" uzyskać określony poziom wybarwienia, który lakierowanie kompletnie zniszczyło i musiałam malować od nowa. Oczywiście poprawki nigdy nie są już odpowiednio zadowalające...


Do dekoracji wykorzystałam drewniane elementy, które pomalowałam kremową farbą akrylową, a następnie okleiłam motywem serwetkowym. Wszystkie gotowe elementy postarzyłam tepując patyną, polakierowałam i, za pomocą wikolu, przykleiłam do ramki.


Napisy początkowo planowałam wykonać ręcznie, ale pędzelkiem nijak mi to nie wychodziło, zaś marker w odpowiednim kolorze był niedostępny. Dlatego ostatecznie literki zrobiłam ze starej tapety (ma fajną fakturę), którą również pomalowałam patyną. Samokrytycznie przyznaję iż jest to najsłabszy punkt mojej pracy, bo literki są za duże, choć i tak z trudem je wycinałam (mają niecały centymetr wysokości). Ale bez tego tekstu prezent nie miałby tak osobistego charakteru, a na tym właśnie szczególnie zależało zleceniodawczyni.


Nie lubię być nie w pełni zadowolona ze swojej pracy, zwłaszcza, gdy robię coś na zamówienie, ale trudno. Mam jedynie satysfakcję z tego, że znów popróbowałam czegoś nowego i uzyskałam całkiem sympatyczny efekt łącząc decoupage z techniką scrapbookingu.