czwartek, 28 czerwca 2012

Kolacyjka

Odkąd w mojej kuchni zagościł toster (najpierw ten opiekający kromki, a później jeszcze ten służący do zapiekania kanapek) - a było to już naprawdę dawno, dawno temu - podstawę mojego śniadaniowo-kolacyjnego wyżywienia stanowią najróżniejszego rodzaju tosty i grzanki. Niby prosta rzecz, ale tyle jest możliwości ich przygotowania, że za każdym razem mogą smakować inaczej, a zawsze równie pysznie.... Z tym, że ja zazwyczaj idę na łatwiznę i wybieram opcję najprostszą - tosty z żółtym serem i keczupem, które smakują mi zawsze i jakoś nigdy nie nudzą. W tym daniu najpełniej wyraża się cała moja kulinarna filozofia - przede wszystkim szybko i prosto, ale żeby smakowało:)

Bywa jednak, że ogarniające mnie smaki zaczynają przewyższać moją zwykłą niechęć do poświęcania większej ilości czasu na przygotowanie posiłku i wtedy kombinuję do tostów najróżniejsze pasty, w których najlepiej jako bazy sprawdzają się twarogi lub warzywa strączkowe. Taka na przykład pasta z bobu i serka mascarpone, doprawiona ząbkiem czosnku i odrobiną pieprzu..... mmmm... pychota:)

Ale ja nie o tym dzisiaj. Dzisiaj bowiem miałam nieco inną fantazję. Oraz ziemniaki z obiadu. A także parę jeszcze innych składników, które w wyobraźni ułożyły mi się w danie łączące w sobie moje najulubieńsze smaki: tosty z pastą a la farsz na pierogi:)


Na małej patelni przysmażyłam cebulkę, dodałam utłuczone ziemniaki z obiadu oraz doprawiłam przyprawą do ziemniaków. Gdy całość była już ładnie podsmażona i pachnąca wyłączyłam gaz i dodałam twaróg. Całość wymieszałam dodając jeszcze trochę soli, pieprzu i pieprzu cayenne i taką lekko ciepłą i pikantną pastą smarowałam rumiane tosty. Do tego pomidorki koktajlowe dla złagodzenia ostrego smaku i oto cały mój przepis na przepyszną kolacyjkę:)


Wiem, wiem... to tylko ziemniaki z chlebem...  Ale jakie smaczne!




Komentarze
2012/06/28 21:19:40
O Jezu, ziemniaki z chlebem?? Pomieszanie z poplątaniem. Ale by mi się oberwało od dietetyczki.
2012/06/28 21:36:06
fajny pomysł! mnie się zdarzało robić ziemniaczano-serowe kotleciki, gdy przesadziłam z farszem pierogowym, też pycha :-)
smacznego!
2012/06/28 21:56:19
Markaewo, ale może chociaż ten dodatek twarogu (chudego!) troszkę przemawia na moją obronę;). I pomidorki...

Tfu.tfu, ten pomysł na wykorzystanie pierogowego farszu jest mi zupełnie obcy, ale brzmi bardzo intrygująco:)
2012/06/29 12:55:04
Też uwielbiam prostą, ale nie nudną kuchnię a ten przepis jest jak drucik. Przecież komponować można z czym się chce a kartofle przez wszystkie przypadki można by odmieniać. Narobiłaś mi smaku.
2012/06/30 14:00:42
Będę musiała spróbować. Lubię różnego rodzaju pasty kanapkowe, więc nawet zawartość ziemniaczana mnie nie przeraża :)


niedziela, 24 czerwca 2012

"Przepiórki w płatkach róży"

Do przeczytania tej powieści zachęcił mnie wpis u Ewyznieba. Przeczytana recenzja tak podziałała na moją wyobraźnię, że niezwłocznie sprawdziłam dostępność książki w miejscowej bibliotece. Była dostępna:)

W tym miejscu konieczna dygresja: parę ciepłych słów na temat naszej biblioteki:) Z przyjemnością stwierdzam, że jest doskonale zaopatrzona. Wcześniej co ciekawsze tytuły spisywałam sobie w notesie i od czasu do czasu robiłam zbiorcze zamówienie w księgarni internetowej. Lubiłam mieć swoje książki, bo wydawało mi się, że chętnie będę wracać do tych już przeczytanych, które w taki czy inny sposób zrobiły na mnie wrażenie. Tymczasem na przestrzeni lat okazało się, że nie mam czasu na takie powroty. Nie mam nawet czasu na przeczytanie wszystkich nowych książek, których czytanie sobie zaplanuję. Zanim dojdę do połowy jakiejkolwiek listy już pojawia się coś nowego... A książki kosztują. Pozostałe pasje również. A budżet domowy z gumy, niestety, nie jest... I tak, zamiast księgarni, zaczęłam przeszukiwać zasoby naszej biblioteki. Z bardzo pozytywnym skutkiem. To fakt, że tych najnowszych pozycji zazwyczaj brak. Ale ja cierpliwa jestem. Zresztą... tyle jest jeszcze starszych książek, o których we właściwym czasie nie zdążyłam usłyszeć.. Ot, choćby nawet tytułowe "Przepiórki...", których pierwsze polskie wydanie miało miejsce w 1993 roku.

Powieść o nieszczęśliwej miłości, przyprawiona odrobiną magii, szczyptą humoru i garścią oryginalnych przepisów kuchni meksykańskiej.
Titę i Pedra łączy gorące uczucie od pierwszego wejrzenia. Niestety, zgodnie z meksykańską tradycją najmłodszej córce nie wolno wyjść za mąż - aż do śmierci swej matki musi sprawować nad nią opiekę. Tita zostaje zmuszona do rezygnacji z miłości i marzeń o własnym życiu. Pedro, chcąc być blisko ukochanej, decyduje się na poślubienie jej starszej siostry. W życiu Tity przez długie lata najważniejsze są dwie namiętności - do Pedra i do sztuki kulinarnej. Obie ściśle się ze sobą łączą. Dziewczyna starannie przygotowuje potrawy, oddając w nich swoje emocje i uczucia. Zmieniając ich smak, pokazuje ukochanemu, jaki jest stan jej duszy.


Literatura iberoamerykańska zawsze mi się podobała, choć nigdy tak do końca nie potrafiłam się w nią wczuć. Zawsze miałam wrażenie, że poruszam się gdzieś tylko po powierzchni i choć zachwyca mnie styl, narracja i sama historia, to nie potrafię się w nią zanurzyć i naprawdę przeżyć. Jakby brakowało mi odpowiednich receptorów... Myślę sobie, że to z powodu magicznego realizmu, który jest charakterystyczną cechą tego gatunku - osadzone w rzeczywistości dnia codziennego historie pełne są jednocześnie fantastycznych zjawisk, które bohaterowie zawsze przyjmują z naturalnością jako najzupełniej normalne. Dla mojej do bólu racjonalnej i poukładanej natury, efekt ten jest co prawda intrygujący, ale jednocześnie wywołuje swego rodzaju dysonans, który wytrąca mnie z pewności co do znaczenia opisanej historii.

Pamiętam, że po raz pierwszy efekt ten bardzo mnie zaskoczył, ale też i spodobał się, w filmie Dom dusz nakręconym na podstawie powieści Isabel Allende - jednej z najbardziej rozpoznawalnych autorek tego nurtu. Rozmowy z duchami oraz przewidywanie przyszłości były tu na porządku dziennym i dla żadnego z bohaterów nie były zjawiskami niezwykłymi. Nigdy nie przeczytałam książkowego pierwowzoru filmowej adaptacji ("Dom duchów"), ale nieco później sięgnęłam po inną książkę tej autorki - "Ewę Lunę" - gdzie również spotkałam się z mnóstwem najdziwniejszych wydarzeń, w których fantazja przeplata się z normalnością, a główna bohaterka z równą naturalnością traktuje zarówno ciemne, jak i później jasne strony swojego życia. Sporo do myślenia dała mi też powieść "Sto lat samotności" Gabriela Garcii Marqueza. Choć kluczowe w niej słowo "samotność", bardzo działało na moją wyobraźnię i wydawało się być doskonale zrozumiałe, to występujące w powieści niesamowitości bez przerwy mieszały mi w głowie. Niewyjaśnione zjawiska atmosferyczne, cuda i wynalazki, z których równie magiczny był latający dywan, co i zwyczajny gramofon sprawiały, że nie potrafiłam "przeżyć" czytanej historii.

Na tym tle nie inaczej przedstawia się sprawa z "Przepiórkami...". Urzekł mnie klimat powieści i wciągnął temat lecz nie potrafiłam dostosować się do przedstawionej w książce rzeczywistości - rzeczywistości bardzo zmysłowej, w której zarówno radość życia, jak i życiowe dramaty wyrażają się poprzez gotowanie, a okazywanie miłości poprzez karmienie; w której doznania kulinarne mieszają się z doznaniami seksualnymi, a tradycyjne kucharki są jak kapłanki mające zdolność zaprawiania jedzenia nastrojami, które później udzielają się biesiadnikom... - może dlatego, że zmysłowe doświadczanie życia nigdy nie było moją mocną stroną. Bardziej rzeczywistość kontempluję, niż ją przeżywam, a nawet to, co czuję, za wszelką cenę próbuję zrozumieć i sobie objaśnić...

Tym niemniej jednak polecam tę pozycję każdemu, kto lubi oryginalne, smakowite historie, zaprawione sporą porcją magii, egzotycznej obyczajowości oraz szczyptą humoru i ludowych wierzeń.


Komentarze
 
2012/06/24 16:37:57
mnie do nieposiadania książek skłoniły liczne i wyjątkowo bolesne finansowo przeprowadzki (całe szczęście jedynie w ramach UE ;-)), a to co czasem kupuję, to zwykle kryminały i fantastyka po angielsku (no uwielbiam i nie uniknę ;-)), aleeee... w niektórych second handach bywają po śmiesznie niskich cenach, co mnie rujnuje finansowo jakby mniej, a potem radochę ma moja małomiasteczkowa biblioteka, gdyż namiętnie oddaję to, co już przeczytałam :-)
i doskonale rozumiem miłość do bibliotek!
uściski!
 
2012/06/24 17:09:04
Ech, do mnie właśnie za bardzo nie przemawiają te duchy i zabobony ibero-amerykańskie :)
Książka brzmi ciekawie, ale ... bym się chyba mocno denerwowała, że jak to tak, z siostrą ukochanej i to jeszcze pod jej nosem :))
Kto wie ... jak mi książka wpadnie w ręce, to wspomnę o Tobie i może też się skuszę.
 
Gość: Finextra, 89-67-92-152.dynamic.chello.pl
2012/06/24 22:59:55
Czytałam w pierwszym polskim wydaniu. I słowo daję, ja bym do tej lektury podeszła mniej "intelektualnie". Przepiórek nie robiłam (trochę tych róż trzeba poświęcić, a i przepiórek nie ma w każdym hipermarkecie), ale zupa ogonowa z tej książki jest rewelacyjna. Robię od lat. Działa.
 
2012/06/25 13:30:33
To ja poproszę o przepis na zupę ogonową, skoro taka wyśmienita:)
 
2012/06/25 16:07:00
Tfu.tfu, jak byłam mała to marzyłam o tym, by być panią bibliotekarką;)
Ja póki co jeszcze książek nie oddaję, ale jeśli kiedyś będę sporządzać testament, to stosowny zapis się w nim znajdzie;)

Fidrygałko, ale to przecież wszystko z miłości i dla miłości:)

Finextra, a bo widzisz, taka ze mnie "intelektualistka";) Składniki poszczególnych przepisów, jak i same przepisy wydały mi się bowiem tak nieprawdopodobne i nieprawdopodobnie czasochłonne, że uznałam iż muszą być one jedynie fantastyczną przenośnią życia jako doświadczenia przede wszystkim zmysłowego;)

Sowo, niestety, ja już książkę oddałam, ale mam nadzieję, że Finextra jeszcze wróci i się z Tobą podzieli:)
 
2012/06/29 12:51:08
Kuchnia aż zbyt oryginalna sądząc po tytule zwłaszcza jak ktoś nie je mięsa niemniej o książce słyszałam i to same dobre rzeczy a magiczne klimaty bardzo lubię na granicy fantastyki nawet mogą być, więc będę miała na uwadze.
 
2012/07/01 17:36:13
Oj, rzeczywiście oryginalna (nigdy wcześniej nawet nie pomyślałam, że płatki róż nadają się do jedzenia), ale oryginalna jest cała historia, więc magiczne przepisy pasują do niej idealnie:)

niedziela, 17 czerwca 2012

Kremowy żakiecik

... wydziergałam z włóczki, którą dawno temu dostałam od koleżanki. To jakaś niemiecka produkcja, ale wygląda zupełnie tak samo, jak nasza rodzima Sonata i skład ma również niemal identyczny - 67% bawełna, 33% wiskoza.


Długo przeleżała w pudle zanim wreszcie znalazłam odpowiedni dla niej wzór, ale gdy już znalazłam, to wydał mi się po prostu idealny:)


Przody składają się z kwadratów, na których później dorabia się karczek z rękawkami.


Tył to prosty wzór przerabiany od dołu do góry.


Opis wykonania znalazłam w Sandrze Extra nr 3/2010. Przerabiałam szydełkiem nr 4 i zużyłam około 250 g włóczki.



Komentarze

2012/06/18 11:03:28
Świetny żakiecik i jak zwykle bardzo staranne wykonanie :)

Uwielbiam ciuszki z bawełny z wiskozą, ale po ostatnim wdzianku z Sonaty mam chwilowy przesyt. Ta rozdwajająca się nitka doprowadza mnie do szału, a szkoda, bo jeszcze kilka kolorowych moteczków jest i chętnie bym sobie wydziergała coś podobnego do Twojego żakietu :)

Ściskam!

2012/06/19 11:32:33
Moja się nie rozdwajała, a nawet muszę powiedzieć, że całkiem dobrze mi się z niej szydełkowało, ale tylko szydełkiem nr 4. Próbowałam jeszcze 5 i było do chrzanu - wtedy bez przerwy zaciągałam sobie nitki; oraz 3,5 - i tutaj też nitka mi się rozwarstwiała i spadała z haczyka. Ale jeśli u Ciebie to nie szydełkowy problem, to może po prostu niemiecka wersja Sonaty jest lepsza;)
Też ściskam:)

2012/06/21 09:09:03
Świetna uwielbiam takie dziurawce, choć się w nich raczej nie ugrzejesz. Masz bardzo ciekawe porcięta takie z fantazją, ale krok nie wisi nad ziemią jak widziałam u innych dziewczyn, bo wtedy to masakra.

2012/06/21 15:33:47
He, he, wisi nieco nad kolanami:) Bo te porcięta to hołd dla MC Hammera przy którego kawałkach szalałam na dyskotekach w latach swojej młodości - wtedy takie portki to był dopiero szyk... A ja nie miałam...
A teraz mam! Co prawda, pożyczane od córki, ale o tym sza...

2012/06/21 18:23:22
Chyba mi się gusta zmieniają, bo takie dziergane rzeczy zaczynają mi się podobać nie tylko na innych;)
Kamizelka pierwsza klasa!
Butki też super!

2012/06/23 17:32:55
sliczne wdzianko..ladny kolor i wzor...pozdrawiam ania

2012/06/24 15:12:29
Sowo, Persjanko, bardzo Wam dziękuję:)

niedziela, 10 czerwca 2012

Marian czyta

Książki Harlana Cobena (pisałam o nich tutaj i tutaj) należą do pierwszego sortu powieści sensacyjnych, dlatego wybierając kolejny audiobook miałam nadzieję, że nawet jeśli trafi się fatalny lektor, to nie zdoła mi to zepsuć wrażeń.

[Bo oczywiście znów, pomimo wcześniejszych, kiepskich doświadczeń, zdecydowałam się na słuchowisko. Naprawdę miło się przy nich sprząta:). Poza tym moja rodzina nieustannie kibicuje polskim sportowcom - jak nie Agnieszce Radwańskiej, to ostatnio drużynie piłkarskiej - i robi to tak żywiołowo, że jedynie słuchawki na uszach, z własnym słuchowiskiem, odcinają mnie od panującej w mieszkaniu, nieznośniej dla mnie, sportowej atmosfery. A o stopniu emocjonalnego zaangażowania w bieżące wydarzenia, niech świadczy ten oto artykuł powszechnego użytku wiszący w mojej łazience:


Przysięgam, że nie ja go kupowałam, choć przyznaję, że mam niemałą frajdę z jego używania;) Myślę sobie, że artykuł ten w równym stopniu nadaje się dla kibiców, jak i dla tych, co za piłką nożną nie przepadają;)...]

Dosyć dygresji, wracam do tematu.

Wybrałam "Błękitną krew" nie przeczytawszy nawet opisu, który jednakowoż brzmi całkiem zachęcająco, jeśli ktoś lubi sensacje, rzecz jasna:


Kto mógł porwać syna Jacka Coldrena, znanego golfisty, który z ogromną przewagą prowadzi w mistrzostwach USA? Podejrzenia padają na jego dawnego asystenta, Lloyda Rennarta. Szybko okazuje się, że Rennart pół roku wcześniej popełnił samobójstwo, nie mógł, zatem zorganizować porwania. A może Chad je sfingował? Myron Bolitar podejmuje się odnaleźć chłopca - po raz pierwszy bez swojego niezawodnego przyjaciela Wina, który z niewiadomych powodów odmawia udziału w śledztwie.

Powiem krótko: Harlan Coben nie zawodzi - treść na piątkę, natomiast czytający Opania - po stokroć do bani!

U Intensywnie Kreatywnej przeczytałam kiedyś, że polskich audiobooków nie trawi, bo ją lektorzy wyprowadzają z równowagi maksymalnie. Niestety, przyłączam się do tej opinii! A Opania dał po prostu taki popis, że głowa mała. Nawet znużony Edward Lubaszenko i uduchowiony Wojciech Gąssowski się do niego nie umywają. Opania mówi głosami! Wyobrażacie sobie?! Jakby dubbigował kreskówkę dla dzieci. I na dodatek robi to ok-rop-nie! Momentami tak stęka i skrzeczy, że jak słowo daję, niektóre z wydawanych przez niego dźwięków bardziej przypominają odgłosy klozetowe będące wynikiem wyjątkowo trudnego zaparcia, niż prawdziwe ludzkie słowa. (W tym kontekście powyższe zdjęcie jest również całkiem na temat;)). Na dodatek zdarza się lektorowi, skądinąd całkiem sympatycznemu przecież aktorowi, zapominać, którą postać jakim głosem obdarzył, co wprowadza do słuchowiska lekkie zamieszanie; na szczęście Harlan Coben tak umiejętnie prowadzi swoich bohaterów, że choć zazwyczaj w audiobookach trudno jest mi spamiętać występujące postaci - kto jest kim w powieści - to tym razem zupełnie nie miałam z tym problemów.
Od początku do końca cała akcja powieści była zrozumiała i trzymała w stosownym napięciu; do tego zgrabnie poprowadzona intryga oraz kilka nieoczekiwanych zwrotów i nawet czytający Marian Opania nie zdołał zepsuć ogólnie pozytywnego wrażenia.
A audiobook polecam szczególnie do mycia okien oraz czyszczenia białej ceramiki w łazience - ani się obejrzałam, a przykre te obowiązki miałam już za sobą, a w głowie jedynie ciekawość co też jeszcze odkryje bystry i dociekliwy Myron Bolitar:)


Komentarze
 
2012/06/11 12:25:10
byłam ogromną fanką słuchowisk BBC, faktycznie, wszelkie prace poziome zyskiwały ;-)
a co do piłki kopanej: niepatriotycznie olałam mecz otwarcia (a właściwie wszystkie mecze otwarcia ;-)), natomiast wczoraj rozłożyłam się na kanapie i delektowałam meczem Włochów z Hiszpanią oraz drugą połową Irlandii z Chorwacją. I tak lubię, bez nadmiernych emocji, bez oczekiwań, po prostu fajne mecze :-)
życzę wytrwałości, życie z kibicami potrafi dać w kość ;-)
uściski!

2012/06/12 08:07:05
Ja byłam fanką Teatrzyku Zielone Oko na Trójce:) Żadna sobota nie mogła się obejść bez słuchowiska...
Natomiast oglądania sportu nigdy nie lubiłam. Owszem, lubię kiedy nasi wygrywają, ale żeby patrzeć na rywalizację.... nieeee, to nie dla mnie;)

2012/06/12 09:41:43
Kiedyś słyszałam, że Marian ze schodów spadł, więc może się nie podniósł, choć bardzo lubię gościa. Może jednak aktorstwo to zupełnie co innego niż czytanie powieści. Powinni najpierw sami siebie posłuchać to może wyciągnęli by wnioski, ale dobrze, że łatwo nie dajesz za wygraną. Kobieca drużyna piłki nożnej odnosi spore sukcesy, ale nigdzie nie ma o tym żadnej wzmianki. Ot szowinistyczny świat, ale czasami ja też zerknę i dzisiaj też znad dekupażu mam nadzieję.

2012/06/13 08:23:56
No taki to ten świat... Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, w końcu kobiety ledwie sto lat temu zaistniały w przestrzeni publicznej:)
Jednak mnie, nawet udział w sporcie kobiet, do sportu nie przekonuje; zupełnie nie moje klimaty. Pomimo wszystko jednak, lubię jak nasi wygrywają:)
(A już przynajmniej jak nie przegrywają;). Polska-Rosja 1:1!).

2012/06/13 21:07:56
Marian Opania nie nadaje się do czytania (takich rzeczy). To jakby MacGyver chciał zrobić coś wrednego. Nie da się, nie wyjdzie, nie będzie wiarygodne. Piotr Fronczewski dobrze czyta, jeśli o polskich lektorów chodzi. I jeszcze kogoś dobrego słuchałam, ale nie pamiętam.
A papier toaletowy prima sort! :)

2012/06/15 08:33:45
He, he... coś w tym jest rzeczywiście:)
Ja najlepiej wspominam "Powstanie 44", gdzie czytał Ksawery Jasieński, ale tu pewnie sama tematyka wymusiła taki, a nie inny sposób czytania...
Osobiście to uważam, że aktorzy nie nadają się na lektorów, bo za bardzo "aktorzą", choć rzeczywiście Piotr Fronczewski jest w porządku - pamiętam czytane przez niego bajki, świetnie się go słuchało:)

niedziela, 3 czerwca 2012

Rozpętlenie - prezentacja

Jakiś czas temu pisałam o pewnej robótce, na której się zapętliłam. Potem wspomniałam, że robótka zakończona, ale musiało minąć jeszcze trochę czasu, bym dokonała ostatnich niezbędnych zabiegów, po których całość wreszcie nadaje się prezentacji. A prezentacja odbędzie się w nie byle jakich okolicznościach:). Otóż na naszym Skansenie miała dziś miejsce 16. edycja Prezentacji Twórczości Ludowej. Uznałam, że to idealna okazja, by zaprezentować również swoją twórczość.

Uwaga, będzie dużo zdjęć:)


Na początku przywitał nas zespół ludowy, który występował na zmianę ze znaną gawędziarką, mówiącą naszą piękną lasowiacką gwarą. Ja tego nie potrafię, ale czasami udaję, że owszem i choć nie robię tego tak dobrze, jak na przykład mój mąż, to i tak lubię sobie poradzić ("poradzić", znaczy porozmawiać:)).


Po odstawieniu roweru, co by nie przeszkadzał, przeszliśmy dalej ścieżką prowadzącą wprost na stragany z ręcznie robionymi rzeczami.


Oj, czego tam nie było.... Dziergane torebki, dekupażowe skrzyneczki, szydełkowe serwetki, korale i aniołki....  


... i oczywiście zabawki. Pamiętam, jak sama takimi się bawiłam. Proste konstrukcje, a ile potrafiły dać radości...


Były też miody i nalewki cieszące się ogromną popularnością, ale mnie to akurat nie kreci, więc zdjęć nie pstrykałam.


Poszłam szukać innych skarbów.


Przy chałupach twórcy ludowi pracowali nad swoimi dziełami. Niekiedy nawet odstępowali swój warsztat zwiedzającym.


A my spacerowaliśmy sobie pomiędzy nimi i cykaliśmy fotki. Nasze odbicie w maleńkim okienku tej malowniczej chałupki również postanowiliśmy uwiecznić:)


A to właśnie źródło moich niegdysiejszych frustracji:). Do kompletu dorobiłam sobie ażurową czapeczkę podpatrzoną u Zdzid. Moja rodzina stwierdziła, że wyglądam jak hippiska. I tak właśnie miało być!


Mimo, że ludzi było mnóstwo, to można było znaleźć na Skansenie miejsca ciche i spokojne.


Uwielbiam tutaj spacerować. Niesamowite, że w identycznych chałupach, jak te z muzeum, na wsiach wciąż jeszcze mieszkają ludzie. Wiem, bo jak jeździmy rowerami po okolicach, to takie chałupy po drodze mijamy i z pewnością niektóre z nich są zamieszkałe.


Na imprezie można też było pokosztować sobie różnych regionalnych potraw, np. w karczmie - nie wchodziłam, bo za duży tłok, sfotografowałam jedynie z zewnątrz, ale pachniało bosko:)


Swe podwoje otworzyła też Cafe Prowincja i konia z rzędem temu, kto wie, z czego robi się kapustę ziemniaczaną. Podpowiem jedynie, że nie z kapusty:). Jest to nasze typowe danie regionalne, gdzie indziej zupełnie nieznane. A szkoda, bo jest naprawdę bardzo smaczne i pożywne:)


A skoro o jedzeniu mowa, to czas już był najwyższy na powrót do domu i kolację:)

A wszystkim, którzy dotarli do końca życzę miłego wieczoru i krótkiego nadchodzącego tygodnia. Mój będzie krótki - byle do środy, a później dłuuuuuuugi weekend:)


Komentarze
2012/06/03 20:47:40
Bardzo ładna prezentacja w plenerze :)
Uwielbiam takie skanseny i kiermasze.
2012/06/03 21:25:21
Świetna relacja! pamiętam te drewniane proste zabawki. ja uwielbiałam ptaka, który jadąc trzaskał drewnainymi skrzydełkami.

Pozdrawiam

Anka
2012/06/03 21:41:30
wujek gógiel mówi, że z ziemniaków, fasoli, cebuli i słoniny :-)
piękna wycieczka! :-)
2012/06/04 08:32:00
Fajna relacja kiedyś też się wybiorę gdzieś ze swoimi klamotami w jakieś równie urocze miejsce gdzie zapewne można spotkać ciekawych ludzi. Dla ścisłości wyglądasz jak nowoczesna i bardzo schludna hipiska, ale niewątpliwie nawiązanie występuje. Przemyślany strój.
2012/06/04 13:12:55
Fidrygałko, ja też, takie miejsca mają ogromny urok i tchną jakimś takim spokojem. Oczywiście lepiej to czuć w dniach, gdy na ich terenie nie odbywa się przegląd twórczości ludowej:), ale nawet wczoraj, nawet w tłumie, spacerowało mi się bardzo sympatycznie:).

Aniu, konstrukcja ludowych zabawek od lat się nie zmienia... ale dzieci się zmieniają i chyba już niespecjalnie ich bawią takie rzeczy, a z pewnością bawią ich dużo krócej niż nas kiedyś...

Tfu.tfu, słusznie wujaszek prawi:) Pamiętam, że dziecięciem będąc, strasznie mnie ta nazwa bawiła - no bo jak to ka kapusta bez kapusty?! A teraz dumna jestem, że mamy tak regionalną potrawę, jak oscypek co najmniej:). Tyle że mniej znaną. Na razie:)

Kraszynko, dziękuję i koniecznie daj znać, jeśli będziesz gdzieś wystawiać swoje prace:) Odwiedzę Twój straganik nawet jeśli miałabym do niego jechać 500 km:)!
(Ci, którzy mnie znają wiedzą iż 500 km to dla mnie nie byle jaka deklaracja;))
2012/06/04 20:03:43
Z wielką przyjemnością obejrzałam Twoją relację i aż zazdroszczę tego kiermaszu! Świetne rzeczy i niesamowicie uroczy skansen. Fajnie, że są takie miejsca :)

Gratuluję rozpętlenia! Efekt końcowy świetny, a i czapeczka super do tego pasuje.
Mocno ściskam!
2012/06/06 09:02:56
Dzięki Magotko:) Mnie jeszcze brakuje w naszych okolicach takich rękodzielniczych przedsięwzięć, jak na przykład W Poznaniu, gdzie dziergające spotykają się na wspólne robótkowanie w miejscach publicznych lub "ocieplają" miasto długaśnymi szalikami... U nas mam wrażenie każdy dzierga w domu, po kryjomu;) Osobiście nie znam w swoim środowisku nikogo takiego...
2012/06/06 09:46:11
No i mogłabym dopisać: i ja tam byłam, miód i wino piłam (albo raczej tę kapustę ziemniaczaną jadłam;), gdyby nie to, że niestety nie dotarłam...
Twoja relacja jest jednak tak obszerna, że choć namiastkę pobytu mam:)
Strój hippisowki bardzo dobrze się komponuje z imprezą skansenową:)
W przyszłym roku się stawiam na bank!:)
2012/06/06 12:56:46
Żałuj siostro, żałuj... - ciśnie mi się na usta, ale nie chcę Cię już pognębiać;) Zresztą, jak mówi ludowe porzekadło: co się odwlecze, to nie uciecze:)
2012/06/07 15:15:45
no piekna prezentacja...wogole swietnie wygladasz..i rower ci pasuje i stroj..bardzo przyjemny widok...a stragany i skansen kuszą ....pozdrawiam ania
2012/06/10 15:48:21
Persjanko, miło mi, że do mnie zajrzałaś i bardzo dziękuję za sympatyczny komentarz:)