niedziela, 24 lutego 2013

Moja pierwsza spódniczka

... i pierwsze eksperymenty z filcowaniem na dzianinie:


Rzeczywiście jest to fantastyczną zabawą! Teraz, gdy już wiem, "z czym to się je", na pewno jeszcze nieraz wykorzystam tę technikę:)


Żakiecik jest z Gucia (Opus) - około 160 g, druty nr 5,5.
Filcowane motywy z wełny czesankowej w jasno-ciemno-popielatym melanżu.


Spódniczka z Como (Opus) - 250 g, druty nr 7 - przerabiałam na okrągło, w pasie wciągnięta jest gumka.


A do kompletu nowy naszyjnik i opaska na włosy.


Jak widać zima u mnie czernią i szarością stoi... Na szczęście nie ma to nic wspólnego z moim nastrojem:)

środa, 20 lutego 2013

Szczęście i Melancholia

Gdyby ktoś spytał mnie, czym jest dla mnie szczęście, powiedziałabym:

Szczęście to piątkowy wieczór przed wolnym weekendem. To moje poddasze i moja kanapa, na której wygodnie ułożona coś tam sobie dziergam, oglądając ulubiony serial...

Robótkowe gazety poukładane w stosiki. Pod ręką.

Druty, szydełka i motki. Pod ręką.

Ława, na której stoi parująca, aromatyczna herbata. Pod ręką.

I mąż za kominem, swoimi zabawkami zajęty. Ale też pod ręką:)

To jest moje miejsce na świecie. Mój kącik. Może niezbyt piękny i nie najbardziej komfortowy, ale to właśnie tutaj czuję się najbardziej u siebie. Zadowolona, spokojna i bezpieczna. Jak mysz zagrzebana we własnej norce, w której nie może dosięgnąć mnie żadna krzywda. A jeśli nawet, to tutaj potrafię sobie z nią poradzić, tutaj ją zniosę...

W tym właśnie szczęśliwym dla mnie czasie i przestrzeni postanowiłam obejrzeć sobie Melancholię.


Głównymi bohaterkami filmu są dwie siostry grane przez Kirsten Dunst i Charlotte Gainsbourg. Młodsza wychodzi właśnie za mąż, gdy okazuje się, że do Ziemi niebezpiecznie zbliża się inna planeta, grożąc końcem świata...

Rok prod. 2011
Scenariusz i reżyseria: Lars von Trier




Już od dawna ciekawa byłam tego filmu, ale prawdę mówiąc, trochę się go bałam. Jako emocjonalna gąbka, z naturalną skłonnością do stanów depresyjnych, obawiałam się, że film będzie dla mnie zbyt sugestywny, że "zarazi" mnie smutkiem i strąci w nastrojowy dołek... Dlatego właśnie do jego obejrzenia chciałam zebrać jak najwięcej pozytywnej energii.

Ale czekała mnie niespodzianka. Melancholia wcale nie okazała się depresyjna. Wprost przeciwnie.  Przynosi spokój. To film o zagładzie świata, ale inny niż te, które znałam do tej pory. Nie ma tu globalnej paniki, mobilizacji, budowy schronów, arek, masowych ucieczek, walki o przetrwanie. Nie ma naukowców szukających rozwiązań, ani bohaterów ratujących Ziemię przed zagładą.

Nie ma tego wszystkiego, bo nie ma też żadnej nadziei na ocalenie. Ani wiary w życie wieczne po śmierci. Jest tylko zbliżający się nieuchronnie koniec. I ludzie, którzy z tym końcem muszą się zmierzyć.

Łatwo jest mi zrozumieć emocje bohaterów, bo w każdym z nich dostrzegam cząstkę własnych uczuć.

Claire - kobieta dobrze radząca sobie w życiu, żona, matka, starsza siostra opiekująca się młodszą, cierpiącą na depresję. Poczucie pewności i bezpieczeństwa czerpie od rodziny i z zasad normalizujących życie społeczne. Płynnie porusza się wśród konwenansów. W jej życiu wszystko ma swój porządek, cel i znaczenie. Często złości się na siostrę, która nie potrafi nagiąć się do wymagań, wpasować się w otoczenie i rządzące nim zasady.

Justine - nie chce robić siostrze przykrości. Chce się dostosować. Ale nie potrafi. Nieudane próby wpasowania się kosztują ją mnóstwo energii i dodatkowo jeszcze pogłębiają jej depresję. Bo Justine wie, że tak naprawdę wszystko nie ma sensu. Ludzkie istnienie, ludzkie ważne sprawy, do których wszyscy tak się śpieszą, praca, wyniki, osiągnięcia... Co one znaczą naprzeciw nicości, która wcześniej, czy później pochłonie nas wszystkich? A jeśli tak, to lepiej wcześniej, będzie z głowy...

W momencie, gdy już wiadomo, że koniec nastąpi lada dzień, Justine odzyskuje spokój. Teraz to ona stara się pomóc swojej siostrze, która nie potrafi pogodzić się z utratą swojego dotychczasowego życia, ze śmiercią, może nawet niekoniecznie swoją, ale Claire ma przecież syna... jak można ze spokojem przyjmować fakt zagłady swojego dziecka? Nie można. Dlatego Claire miota się pomiędzy potrzebą szukania ratunku dla swojej rodziny, a kompletną bezradnością. Uporczywie stara się wierzyć mężowi, który zapewnia, że nic złego nie może się stać. W swoim mężczyźnie, mężu, szuka ocalenia. Ale on przecież nie może nikogo ocalić. I nie może też udźwignąć ciężaru odpowiedzialności za bezpieczeństwo swojej rodziny, którego nie jest w stanie zapewnić. Do tej pory zapewniał wszystko, co można było kupić za pieniądze. Teraz żadne pieniądze nie mają już znaczenia.

Swój koniec każdy z bohaterów przeżyje więc na własny sposób. Z własnym strachem i z własną samotnością. Ale w sumie nieważne jak. Przecież to i tak koniec. A w końcu jest ukojenie...

Piękny film z doskonałą muzyką i niesamowitymi zdjęciami, bardzo oszczędny w formie, bogaty w treści. Szczególnie druga część robi naprawdę mocne wrażenie. Polecam!

niedziela, 17 lutego 2013

Ocieplacze dla kończyn

... czyli zarękawki i getry, i coś na dodatek:


I wychodzi na to, że góra urodziła mysz, bo chwaliłam się ostatnio czego to ja nie dziergam i jak też mi się te dziergane koncepcje rozrastają.... a tu takie popierdułki jedynie...

Ale wyszło tak, bo koncepcja całościowa mi się nieoczekiwania rozlazła. Okazało się, że jej poszczególne elementy nie wyglądają dobrze wszystkie razem. Trzeba je było rozdzielić. Do pierwszej sesji załapały się więc jedynie ocieplacze. Reszta czeka na ponowną kompletację;)


Kolorystycznie jest bardzo adekwatnie do tego, co serwuje nam pogoda, choć efekt ten wcale nie był zamierzony. Ale kiedy mój czas na ubraniowe sesje jest ściśle do weekendów ograniczony, to już nie wybrzydzam, tylko biorę, co dają. Szaro-buro-i-ponuro to jeszcze nie tak najgorzej, bywały już tej zimy gorsze weekendy:)

Zarękawki są z Gucia (Opus), a getry z Landscapes (Rozetti) - 100%  wełna, ale przez rajtuzy (podwójne!) nie gryzie. No i chyba wolę opcję z getrami na wierzchu, niż wsuniętymi do buta...


A buty to mój niesławny zakup opisany TUTAJ. Sklepu oczywiście nie polecam, ale z samych botków mimo wszystko jestem zadowolona. Obcas jest wysoki, ale noga się trzyma na nim całkiem stabilnie, wiec do chodzenia są zaskakująco wygodne. Nie przeszkadza mi nawet fakt, że są na mnie o jeden rozmiar za duże - kupiłam mięciutkie, wełniane wkładki, zakładam grube skarpetki i mam idealne, a do tego bardzo ciepłe zimowe obuwie:)


Naszyjnik do kompletu dorobiłam w jeden wieczór. Drewniane kulki obrobione szydełkiem nr 3 i stosunkowo grubą, jak do takich przedsięwzięć, włóczką (Mimoza Opus), kilka małych srebrnych koralików, czarny rzemyk i to wszystko.

niedziela, 10 lutego 2013

Ze sznurka

W moich pracach dzierganych panuje ostatnio wyjątkowy bałagan. Robię równocześnie kilka rzeczy, coś tam nawet zdarza mi się ukończyć, ale wciąż czegoś do całości mi brakuje... Koncepcje się rozrastają, a czas ucieka. Mam nadzieję, że mimo wszystko zdążę przed końcem zimy;)

Tymczasem więc parę moich starszych prac. Ze sznurka. Bardzo lubię sznurek. Jest zgrzebny, a jednocześnie bardzo efektowny. Lubię z niego korzystać, bo nawet najprostsza rzecz nabiera dzięki niemu ciepła i staje się bardzo przyjemnym elementem wystroju. 

Ze sznurka jutowego, z makramowych supełków, powstały dwa bieżniki. Trochę się z nich sypie jutowy pyłek, ale na parapecie w żadnym razie mi to nie przeszkadza, wystarczy od czasu do czasu przejechać odkurzaczem:)


Organizery na długopisy powstały ze szklanek, którym wydziergałam na szydełku kubraczki. Pierwszy jest dratwy, drugi z nici lnianych:


Butelkę poniżej okleiłam dookoła szydełkowym łańcuszkiem ze zwykłego sizalowego sznurka do snopowiązałek. Rolka, którą kupiłam w składnicy rolniczej była ogromna, więc w ten sposób ozdobiłam wiele butelek i słoików, które później, na różne okazje, rozdawałam rodzinie. Myślę, że rodzina ma już dość moich sznurkowych butelek i resztę rolki muszę wykorzystać na coś innego;)


Zwykłą ceramiczną doniczkę też okleiłam sznurkiem, tym razem papierowym:


... a ze słoiczków po chrzanie zrobiłam takie lampioniki:


Pasek z makramowych węzełków jest do słoika przyklejony, żeby nie zsuwał się pod ciężarem frędzli z plastikowych koralików.


No i żyrandole... Gdy tylko zobaczyłam je w sklepie, od razu wiedziałam, że do mojej kuchniojadalni są idealne (a rzeczy naprawdę rzadko do mnie przemawiają, a żyrandole to już szczególnie - po 11 latach wciąż nie znalazłam odpowiedniego do sypialni i klatki schodowej, gdzie nadal wiszą gołe żarówki!). Od razu miałam też plan ubrania ich w sznurkową siateczkę:


Przedsięwzięcia powyższe nie wyczerpały wszystkich moich sznurkowych zasobów. Nadal mam całkiem sporo materiału...


... kiedyś na pewno jeszcze z niego skorzystam.

wtorek, 5 lutego 2013

Wojciech Kossak - Wspomnienia

Przyznam się szczerze, że lektura ta szła mi jak krew z nosa. Trochę dało już chyba znać o sobie zmęczenie tematem, ale też i język książki jest niełatwy - mnóstwo obcojęzycznych, nietłumaczonych sformułowań i powiedzeń, sporo też polskich starodawnych słów, bardzo pięknych i dźwięcznych, ale dziś już nieco zapomnianych...


Tym niemniej jednak bardzo pozytywne odniosłam wrażenia z lektury. Podobały mi się te "barwne" słowne kompozycje, które, jak strojne suknie ówczesnych pań, może nieco ciężkie i niewygodne, ale jakże piękne, bogate i plastyczne... Nieco inaczej spojrzałam również na postać Wojciecha Kossaka. Po wcześniejszych lekturach imaginowałam go sobie jako kosmopolitę i beztroskiego hulakę, który swój talent często rozmieniał na drobne. Wspomnienia pokazały mi przede wszystkim człowieka z ogromną życiową pasją, malarza, który do swojej twórczości potrzebował tych wszystkich wrażeń, bo z nich właśnie rodziły się nowe pomysły i wrażliwość z jaką później artysta oddawał ruch i komponował sceny zbiorowe.

Niewiele wiem o malarstwie, ale to, co w pracy Kossaka zrobiło na mnie ogromne wrażenie, to sposób w jaki przygotowywał się on do swoich przedsięwzięć. Każde pole bitewne, zanim zostało namalowane, było wcześniej przez Kossaka dokładnie obejrzane. Świadkowie wydarzeń wysłuchani, czy to w formie bezpośrednich rozmów, czy poprzez badanie źródeł historycznych. Zawsze miał ogromną wiedzę o wydarzeniach, które utrwalał na swoich płótnach. To nie były romantyczne fantazje, to zatrzymane w kadrze, jak najwierniej oddane, fragmenty minionej rzeczywistości.

Czytając Wspomnienia mogłam się przekonać, że doskonale Kossak posługiwał się nie tylko pędzlem, ale również piórem. Opisuje sceny ze swojego życia piękną, elegancką polszczyzną, w sposób barwny i pełen humoru. (Teraz nie mam już wątpliwości po kim Magdalena Samozwaniec dostała swój talent - w wielu miejscach Wspomnień odnajdywałam ten sam styl, tak charakterystyczny dla narracji tej autorki). Mnie urzekł szczególnie opis Zakopanego - osady wówczas niemal nieznanej, a ze względu na swoje położenie, tak niedostępnej, że była prawdziwą enklawą polskości, do której nie trafili zaborcy ze swoją agresywną polityką. Dzięki temu opisowi dopiero zrozumiałam jakie znaczenie miało Zakopane dla ówczesnych artystów polskich, cenzurowanych i ograniczanych przez władze.

Jeśli ktoś dziś lubi literaturę podróżniczą, to myślę, że z pewnością polubiłby Wspomnienia Kossaka. Mnóstwo tu opisów jego podróży, ciekawych obserwacji z innych kultur i krajobrazów. I wszędzie daje się odczuć niepohamowany zachwyt nad różnorodnością i pięknem świata, niewyczerpany entuzjazm i radość życia. Nie ma ocen, żadnego europejskiego szowinizmu... Wszystko jest inspiracją! Jedyne negatywne treści odnoszą się do nowoczesnych kierunków w sztuce. Awangardy Kossak prawdziwie nie znosił. I artystycznych klik. I snobizmu, choć moim zdaniem, sam artysta również się przed nim nie uchronił...

I jednego mi tylko brakło we Wspomnieniach Kossaka - jego rodziny. Jest tylko Wojciech Kossak, pełen pasji artysta malarz, admirowany przez wielkich ówczesnego świata, zapalony żołnierz, kochający konie ułan polski, szczery patriota. Nie mąż, nie ojciec... Trochę tylko syn. I trochę brat...

Ale i tak polecam. Bo to niezwykła podróż w czasie. Świadectwo z pierwszej ręki o czasach i warunkach, których sami nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Wojciech Kossak, urodzony gdy Polska nie istniała, dla którego Powstanie Styczniowe, zdarzenia wrzesińskie i wóz Drzymałły są najprawdziwszymi wydarzeniami, a nie tylko historycznymi hasłami; Polak, który w I Wojnie Światowej musiał walczyć w armii austriackiej, przeciwko Polakom z armii rosyjskiej; przeżył cud odzyskania przez Polskę niepodległości, a potem kolejny koszmar - wybuch II Wojny Światowej....

Jedno życie, a tyle doświadczeń, tyle zmian... Nie zazdroszczę, ale chętnie i z uwagą w głos tego świadka historii się wsłuchuję...