czwartek, 31 stycznia 2013

Wiosenne kwiatki i zimowe zażalenia

Kupiłam sobie kwiatek. Hiacynt. Miał być niebieski, ale rozkwitł na fioletowo...

Niech będzie. Taki też mi pasuje do koszyczka, którego w ostatnich dniach poddałam dekupażowej metamorfozie.


Koszyczek w wersji oryginalnej był zupełnie bez wyrazu. W kolorze jasnego drewna, delikatnie tylko potraktowany białym laserunkiem, miał nawet naklejony skromny motyw z lawendą, ale ogólnie całość była dość blada i nudna.


A ja poszłam na całość. Najpierw nałożyłam bejcę rustykalną w kolorze grafitowym, na to, techniką suchego pędzla, kremową farbę akrylową, a jako motyw zdobniczy - dwie duże hortensje (z tyłu są dwie mniejsze; nie mogłam się oprzeć - tył też zawsze ozdabiam, to chyba moja potrzeba symetrii...)

Żeby było sielsko-anielsko, całości dopełniają pojedyncze kwiatki i motylki tu i ówdzie utrwalone, zaś za charakter odpowiada brązowa patyna, którą przyciemniłam wszystkie krawędzie. Teraz koszyczek w sam raz odpowiada mojej parapetowej koncepcji.


Widocznego na zdjęciu śniegu, za oknem na dachu, już nie ma. Wystarczyły dwa dni odwilży i trochę ulewnego deszczu. I to jest właśnie moje kolejne zimowe zażalenie - zsuwająca się z dachu lodowo-śnieżna lawina, mimo sniegołapek, z taką mocą zwaliła się na zadaszenie tarasu, że je zwyczajnie połamała. Zniszczenia co prawda rozpoczęły się już latem, wraz z lecącymi z nieba gradowymi pociskami, ale zima w swoich katastroficznych zapędach dopełniła zagłady.... Na wiosnę czeka nas wymiana zadaszenia. Po prostu pysznie;P

Ale przecież byłoby zbyt pięknie, gdyby tylko na tym skończyły się roztopy... Nadmiar wody właśnie gromadzi się w kotłowni mojej mamy, która co godzinę wylewa stamtąd wiadro wody... Wszystko z tą zimą jest nie tak!

Nic to. Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Oby, bo czuję, że powoli słabnę...

Pocieszam się pachnącym hiacyntem i nowymi zakupami. Nie żeby coś nadzwyczajnego, ot, parę drewnianych rzeczy do ozdabiania, kilka dekorów, szablonów, foremek, nowe pędzle, bo stare są już w kiepskim stanie...


Jednakże cieszę się nimi, bo związane są z pewnym planem. Za wcześnie by coś więcej o nim powiedzieć... hm, zresztą pewnie i tak wszystko rozejdzie się po kościach, ale tymczasem jest mi całkiem przyjemnie z myślą o nim...

Misiowe puszeczki po kawie, w których stoją kwiatowe dekory i pędzle, to jedne z moich pierwszych dekupażowych eksperymentów.


Chciałabym, by było ich więcej, ale jednocześnie tyle mam też planów na druty... 

Chyba mi życia braknie na te wszystkie pasje...

Ale tak chyba lepiej. Gorzej by było, gdyby to pasji w życiu brakło...

niedziela, 27 stycznia 2013

Obiecane dotrzymane

Słowo u mnie droższe pieniędzy, dlatego moje grudniowe zobowiązania, choć nieco spóźnione, to jednak zostały zrealizowane:)

Do Grarzynki, w ramach wyróżnienia w TYM konkursie, pojechał otulacz w jej ulubionych kolorach:


Dziergałam drutami nr 6, dwiema nitkami z włóczek, jak powyżej. Firenze Multi (50g-115m) to mieszanka 45% bawełny, 45% akrylu i 10% poliamidu - zużyłam 3 motki i do tego nieco ponad motek Mimozy (100% akryl). Dodatek bawełny sprawia, że całość miękko się układa, natomiast poliamid nadaje robótce ciekawego połysku.


Do Leny, za wygraną w TYM konkursie powędrował natomiast taki zestaw:


Motyw na  mitenkach wyszyłam, bo wydało mi się to prostszym rozwiązaniem, niż dzierganie żakardów na pięciu drutach.


Dziergałam z włóczek jak na zdjęciu, golfik podwójną nitką Mimozy i Rossy, drutami nr 8, mitenki drutami nr 3,5 - ściągacz Rossą, reszta Mimozą. Na całość zużyłam po motku obydwu włóczek + trochę brązowego Gucia do haftu.

Mężowi obiecałam dorobić, do kompletu z rękawiczkami, golfik.


Golf powstał w oparciu o opis z Dropsa, zużyłam jeden cały motek Hobby Yarn plus to, co pozostało mi z rękawiczek.

I na koniec rękawiczki. Robione pod zamówienie i za pieniądze. Zrobiłam tym samym wzorem, co te dla Dominiki, tylko że pojedynczą nitką Mimozy i drutami nr 3,5.


Wzór nadal jest mało widoczny, ale same rękawiczki, moim zdaniem, fajniejsze w cieńszej wersji (poprzednie, przerabiałam podwójną nitką - Mimozą z Guciem).

wtorek, 22 stycznia 2013

A jednak nie da się lubić!

Starałam się przekonać. Przetłumaczyć sobie jak dziecku. Na próżno. Nie da się jej lubić! Cóż z tego, że śliczna? Cóż z tego, że fotogeniczna? Nie da się z nią żyć...


Od dwóch dni mamy lodowy deszcz. Do tej pory zjawisko to znałam tylko z telewizji, z programów popularnonaukowych. Po raz pierwszy w życiu doświadczam na własnej skórze...


Lodowy deszcz jest koszmarny. Oblepia wszystko, na co spadnie. Chodniki i ulice zamienia w lodowiska. Nie skutkuje sól i piasek, bo po chwili jest już nowa warstwa lodu. Lód skleja bramy i furtki, a samochody zmienia w kapsuły, do których nie sposób się dostać.


Gdy jakimś sposobem uda się wreszcie przerwać warstwę lodu, uchylić samochodowe drzwi i wedrzeć się do środka, by odpalić silnik, najgorsze wciąż mamy przed sobą - zeskrobywanie centymetrowej warstwy lodu z szyb...


Długie sople zwisają zewsząd. Z drzew, okien, dachów, znaków drogowych i linii energetycznych. Te ostatnie wyglądają naprawdę przerażająco - ciężkie i grube. Budzą grozę, że mogą się zerwać w każdej chwili i w środku zimy pozbawić nas prądu, a w konsekwencji ogrzewania...


Zastanawiam się ile może ważyć warstwa śniegu i lodu na moich dachu. Mam nadzieję, że dach to wytrzyma...


Więc cóż z tego, że jest tak pięknie...

sobota, 19 stycznia 2013

"Żelazna Dama"

Jako miłośniczka kobiecych historii nie mogłam przegapić tego filmu. Swego czasu wybierałam się nawet do kina na premierę, ale oczywiście wygoda zwyciężyła i postanowiłam poczekać aż film będzie dla mnie łatwiej dostępny. Nie trwało to wcale długo i już w niecały rok od premiery mogłam sobie kupić "Żelazną Damę" z gazetą, za całkiem przystępną cenę:)


Królów było wielu, Żelazna Dama tylko jedna. Meryl Streep w roli Margaret Thatcher - prawdziwej damy w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Miała piskliwy głos, własny pogląd na każdy temat i niezwykły tupet. Zanim stała się jedną z najbardziej wpływowych postaci współczesnego świata, jej kapelusz i nieodłączne perły budziły pobłażliwy uśmiech. Na naszych oczach z pyskatej Maggy rodzi się Żelazna Dama, której czarna torebka do dziś jest symbolem rządów silnej ręki.

Reżyseria: Phyllida Lloyd
Scenariusz: Abi Morgan



"Żelaznej Damy" byłam ciekawa nie tylko dlatego, że opowiada o jednej z najważniejszych kobiet ze świata polityki ubiegłego wieku. Nie tylko dlatego, że w tej roli wystąpiła jedna z najwybitniejszych i przy okazji moich ulubionych aktorek, Meryl Streep. Również dlatego, że historię tę opowiadają kobiety: obraz wyreżyserowany jest przez Phyllidę Lloyd według scenariusza Abi Morgan.  Bardzo byłam ciekawa, jak też one przedstawią widzom swoją bohaterkę... 

Zrobiły to doskonale i w sposób, którego zupełnie się nie spodziewałam. Historię Żelaznej Damy poznajemy bowiem poprzez wspomnienia Margaret Thatcher - samotnej staruszki, borykającej się ze skutkami demencji, niepogodzonej ze śmiercią męża, bezradnej i nieco zagubionej w swojej rzeczywistości, a mimo to, wciąż jednak kobiety z ogromną klasą, niezachwianą pewnością i oratorskim talentem.

Pamiętam Margaret Thatcher z telewizyjnych wiadomości. Wyrosłam z jej wizerunkiem w świadomości. Była przywódcą Wielkiej Brytanii przez cały okres mojego dorastania i kształtowania się moich własnych przekonań. Już wówczas zauważyłam, że na swoim stanowisku jest wyjątkiem na skalę światową. Nie potrafiłam ocenić jej zdolności politycznych, ale imponowała mi jej siła i bezkompromisowość. Imponowało mi, że jest kobietą, z której opinią liczą się mężczyźni nie tylko w jej kraju, ale też całe rządy w innych państwach. A przecież wówczas nie wiedziałam, ani się nawet nie interesowałam tym, w jaki sposób ta wyjątkowa kobieta znalazła się na swoim miejscu. Dowiedziałam się tego dopiero z filmu i teraz jestem pod tym większym wrażeniem jej ogromnego sukcesu. 

Córka skromnego sklepikarza, która podstaw ekonomii uczyła się pomagając ojcu, a zasad zrównoważonego budżetu podczas planowania domowych przychodów i wydatków, miała wystarczająco dużo odwagi i tupetu, by głośno mówić o swoich przekonaniach. Wiedziała, co chce osiągnąć i miała pewność swoich racji, dlatego nie przestraszyły, nie zawstydziły i nie zbiły jej z tropu, przytyki kolegów i politycznych przeciwników, którzy wykpiwali jej pochodzenie, piskliwy głos i śmieszne ubrania.

Jako polityk wzbudzała Margaret Thatcher skrajne emocje. Nie zależało jej na sympatii mas. Zawsze była wierna swoim przekonaniom i celom, i nie wahała się w podejmowaniu dla ich realizacji niepopularnych decyzji. Wiedziała, że osiąganie celów nie jest łatwe, że czasem wymaga ceny, którą nie wszyscy gotowi byli zapłacić. Ale ona była gotowa i tę gotowość chciała wymusić na całej Wielkiej Brytanii. Bo to tylko można szanować, z tego można być dumnym, co osiągnęło się i wywalczyło własnymi rękami, i własnym poświęceniem...

Trudno odmówić racji temu przekonaniu, które współcześnie stało się już niemal niewłaściwe... Nie wiem, w którym miejscu naszej ludzkiej historii, etos ciężkiej pracy i wyrzeczeń jako głównego źródła sukcesu, został zastąpiony postawą roszczeniową i filozofią typu "dostać jak najwięcej, za jak najmniej"... Dziś chcielibyśmy mieć wszystko i niczego nie poświęcać. Zjeść ciastko i mieć ciastko. Dziś nam się należy...

Ale ja w gruncie rzeczy, mentalnie należę jeszcze do poprzedniego pokolenia, dlatego, choć rozumiem, że można Margaret Thatcher nie lubić, nie popierać jej politycznych decyzji, to nie wyobrażam sobie, że można by jej nie cenić, jako człowieka. Za determinację i odwagę, z którymi co dzień stawała do walki o swoje cele. Za wierność ideom i łagodną akceptację konsekwencji swoich wyborów. Takiej odwagi i godności życzyłabym sobie i każdemu z nas, których starcia z rzeczywistością są może mniej spektakularne i mniejszy mają zasięg, ale dla nas samych, dla naszego życia, są nie mniej ważne.

niedziela, 13 stycznia 2013

Na urodziny i nowe mieszkanie

Dla odmiany pobawiłam się trochę dekupażem. Na piąte urodziny, dla bratanka mojego męża, zrobiłam skrzynię na zabawki, a dla jego rodziców, którzy parę tygodni temu wprowadzili się do swojego mieszkania, ozdobiłam drewniane pudełeczka na drobiazgi i świecznik.


Skrzynia ma rozmiary: w podstawie 48x26, wysokość 35 centymetrów.


Pomalowałam ją kasztanową bejcą rustykalną, na bejcę nałożyłam warstwę lakieru (żeby mi później bejca nie kolorowała), zeszlifowałam i dopiero tak przygotowaną skrzynię pomalowałam farbą akrylową (Dekoral), techniką suchego pędzla. Efekt, który uzyskuje się tą techniką szalenie mi się podoba. Dużo bardziej niż stosowane przeze mnie do tej pory spękania i shabby chic.


Na pomalowaną skrzynię nakleiłam motywy z serwetki ryżowej, która jest wygodniejsza w użyciu niż serwetka zwykła - równie cieniutka, jednak sporo wytrzymalsza. Na koniec wszystkie krawędzie postarzyłam brązową patyną.


No to kilka warstw lakieru, kilka szlifowań... tego etapu nie lubię, bo nie wnosi już nic nowego... i gotowe. Solenizant był bardzo zadowolony, zwłaszcza, że jeszcze niewiele ma mebelków w swoim pokoju, więc taka skrzynka na drobniejsze zabawki z pewnością mu się przyda:)

Pudełeczka i świecznik robiłam dokładnie tą samą techniką, tyle że do dekoracji użyłam motywów ze zwykłych serwetek. Jestem ogromnie dumna, bo były sporych, jak dla mnie, rozmiarów, a udało mi się je przykleić w sposób tradycyjny (to znaczy pędzelkiem od środka na zewnątrz) z paroma jedynie, ledwie widocznymi zmarszczkami. Podobno to zależy od jakości serwetki, więc albo trafiła mi się taka porządna, albo się wreszcie tego nauczyłam:)


Dodatkowo brzegi pokrywek ozdobiłam koronkową tasiemką.


Pudełka w komplecie były trzy, ale jedno nie wytrzymało obróbki... Ścianka boczna w okrągłych pudełkach zrobiona jest z bardzo cienkiego i delikatnego drewnianego plasterka, owiniętego wokół podstawy. Podczas szlifowania próbowałam pozbyć się jednego upartego zadziorka... Pociągnęłam, a ścianka boczna pękła równiutko ze słojem. Teraz mam denko i pięknie udekorowaną pokrywkę:



Strasznie mi było szkoda, bo razem trzy pudełka tak ładnie wyglądały:( No i tyle się napracowałam z tym różanym motywem...


Hm, może uda się to jakoś naprawić, na przykład z pomocą tektury...

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Ekspresowo dla przyjaciółek:)

W drugi dzień świąt planowaliśmy odwiedzić moją przyjaciółkę z rodziną. Nie chciałam jechać z pustymi rękami, więc zaplanowałam sobie, że zrobię naszyjnik, taki jak w TYM wpisie, który kiedyś bardzo się przyjaciółce spodobał. Nawet specjalnie w tym celu kupiłam włóczkę w czerwono-buraczkowym odcieniu. Bo miało być popielato - czerwono właśnie...

Tymczasem buraczkowa włóczka (Elian Elegance) ze względu na dużą zawartość moheru okazała się kompletnie nie nadawać do szydełkowania koralików. Na szybko musiałam więc plany zweryfikować, a właśnie mijało południe pierwszego świątecznego dnia! Ale nie uległam panice, nie odpuściłam sobie i wcale nie uznałam, że już na wszystko za późno... Przez następne godziny, uparcie oczko za oczkiem (z przerwą na jedzenie i siku) dziergałam szal:)

O drugiej w nocy mogłam zadowolona, choć z lekkim bólem nadgarstków, pójść spać. Rano wyprałam, wysuszyłam w ręczniku na kaloryferze (dzięki czemu szalik zaskakująco ładnie się zblokował) i jeszcze zdążyłam sfotografować przed zachodem słońca:



Czekając aż szal wyschnie, wydziergałam jeszcze coś jak najszyjnik. W roli modelki posłużyła mi Dominika:

Dane techniczne:
niecały motek Elian Elegance (50 g)
trochę popielatej Mimozy Opus
druty nr 5
opis wykonania: Sandra Extra nr 5/2011

W noc sylwestrową powstały natomiast, dla drugiej przyjaciółki, mitenki. Miały być do noszenia w domu, więc pozwoliłam sobie na dość jaskrawe, wesołe kolory. Mają grzać nie tylko dłonie, ale też ducha:)



Dziergałam drutami nr 4, włóczką Elian Klasik.
Wyszyte kokardki i pomponiki są z resztek Elian Elegance.

wtorek, 1 stycznia 2013

Pasja na pięć drutów i wełnę

Znaczy wełna, to tylko na początku była, bo potem, to już najróżniejsze kombinacje:)

A kombinowałam z rękawiczkami. Odkąd tylko zrobiłam swoje pierwsze wg instrukcji Intensywnie Kreatywnej wiedziałam, że na nich się nie skończy. Mój długi świąteczny urlop okazał się idealną okazją do utrwalania świeżo zdobytych umiejętności, same zaś rękawiczki doskonale spisały się w roli okolicznościowych prezentów dla najbliższych:). W sumie wydziergałam pięć par...


... następne już prawie schodzą z drutów, a w planach są kolejne, bo rękawiczki okazały się robótką nie tylko ciekawą i sprawiającą ogromną satysfakcję, ale też i niezwykle praktyczną ze względu na możliwość wykorzystania najróżniejszych resztek.

Pierwsze były dla teściowej - 100% wełna, przerabiałam drutami nr 4. Ze stugramowego motka zostało mi tyle, co na zdjęciu:


Z tego samego rodzaju włóczki, tylko w innym kolorze, zrobiłam również rękawiczki dla mojej mamy:


Później dla męża. Udało mi się dobrać włóczkę, która świetnie komponuje się z ubiegłorocznym zimowym zestawem:


Następnie dla Dominiki, w szarościach. Dziergałam dwiema nitkami z włóczek, jak na zdjęciu, drutami nr 4. Wyszły trochę za grube i wzór jest przez to mało widoczny, ale najważniejsze, że córce się podobają, a ja i tak jeszcze popracuję nad tym motywem przy okazji innej pary.


A na końcu zabawiłam się z rękawiczkami dla siebie:) Chyba też wyszły mi nieco za grube... Pewnie też przesadziłam z ozdobnością przez co nie są specjalnie eleganckie i stylowe, ale sama praca nad nimi była prawdziwą frajdą:)


A dziś, z okazji pięknego Nowego Roku, zabraliśmy nasze dzianinki na spacer po lesie:)


W większości dobrze się spisały, szczególnie moja mama była zadowolona:) Mnie jednak mimo wszystko marzły palce... Ale myślę, że to w sumie nie rękawiczek wina, tylko mojego kiepskiego ciśnienia, bo nawet, gdy na jakiś czas skorzystałam z maminej propozycji i się z nią zamieniłam, to wcale nie było mi lepiej...


A w ogóle to szczęśliwego Nowego Roku! Żeby nam nigdy nie brakło pomysłów na życie oraz czasu i pieniędzy na swoje pasje:)


Dopisek 2 stycznia:

Anka J. zauważyła, że ciepło u nas i wiosennie:) Rzeczywiście noworoczna pogoda była bardzo łaskawa, ale żeby nikogo nie zwiodły słoneczne krajobrazy:


Przy gruncie było naprawdę mroźno, a w zacienionych miejscach wciąż leżał śnieg... Spragniona Brenducha, która uwielbia przepijać w biegu wodą z kałuż, zmuszona była kałuże chrupać;)