środa, 31 grudnia 2014

Rodzina dzianiną silna

Wyżyłam się ostatnio z włóczkami i drutami, aż miło:) Przyjemnie dziergało mi się czapki i opatulacze. Szczególnie bawiło mnie łączenie nitek i tworzenie melanży. Głównie z Elian Klasik i Gucia (Opus). Wykorzystałam trochę starych resztek, ale w większości dziergałam z nowych zasobów. 


Ze swoimi zimowymi zestawami zdążyłam w samą porę - zaraz po Świętach przyszła do nas Zima ze śniegiem i mrozem. No to się opatuliliśmy i poszliśmy na spacer do lasu. W głowy i szyje ciepło było, ale nosy to nam zmarzły strasznie...

Zestaw beżowy. Co prawda na córce, ale dla mnie:). Czapka - Elian Klasik + Gucio, druty nr 5. Opatulacz - warkocz: melanż elianowo-guciowy, druty nr 6, ściągacze: tylko elian, druty nr 4,5.


Zestaw czarno-beżowy. Dla męża. Melanż elianowo-guciowy, druty nr 5 (czapka) i 6 (opatulacz).


Zestaw czarny. Mój. Melanż elianowo-guciowy, druty nr 6 (czapka) i 7 (opatulacz).


Czapka szaro-biała. Co prawda na mnie, ale dla córki:). Spontaniczna czapka z resztek. Ale też z Guciem, żeby było włochato. Druty nr 5. 


A teraz siedzę i dziergam tzw. Sweter Bez Przekonania. Wychodzi ładnie, ale nie mam przekonania, czy będzie na mnie pasował. Wzór ściągaczowy. Mocno ściąga. Obawiam się, że będzie opinać. Ale póki nie skończę i nie zszyję, to się nie przekonam. Dlatego właśnie Sweter Bez Przekonania...


SZAMPAŃSKIEGO SYLWESTRA
ORAZ SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!!!!

piątek, 26 grudnia 2014

Stare i nowe


Święta, święta i po świętach... Prawie. Został już tylko wieczór... I całkiem sporo, jak na nasze oszczędne gotowanie, świątecznego jedzenia:) Powoli, ale skutecznie wymiatamy zapasy z lodówki, szerokim łukiem omijając wagę. W końcu święta są też po to, żeby jeść. Niekoniecznie tylko zdrowo. Po staremu nie obyło się u nas bez barszczu grzybowego z uszkami, który na wigilijną kolację, a później świąteczne śniadanie, jem odkąd sięgam pamięcią. Babcia w ten sposób gotowała. Nie mam zielonego pojęcia skąd wzięła ten pomysł. Pytałam Mamy, też nie wie. Na pewno nie wyniosła tego ze swojego domu rodzinnego. Może przywiozła z Syberii? Może sama tak sobie wymyśliła... Kiedyś myślałam, że każdy tak je, ale później okazało się, że babciny zwyczaj jest całkowicie unikalny. Owszem, uszka z grzybowym farszem są tradycyjnym daniem wigilijnym, ale z barszczem czerwonym, a nie grzybowym... Tymczasem u nas akurat, barszcz czerwony nigdy się nie przyjął... 


Przez lata wiele się zmieniło w naszej świątecznej regule. Od dawna nie ma już Babci. Rodzina trochę się zdekompletowała, ale też doszły nowe twarze:). Ulotnił się religijny aspekt. Już dawno nie ubieramy choinki i nie robimy świątecznych dekoracji. Ale barszcz grzybowy z uszkami pozostał. I wiem, że dopóki tylko będę mogła, to będę go robić. Tego rytuału nie odpuszczę sobie nigdy w życiu. To nasza tradycja.

Nie podawałam przepisu na barszcz, bo wydawał mi się tak banalny, że niewarty szczegółów, ale komentarze pokazały, że jest taka potrzeba więc uzupełniam wpis. Generalnie barszcz grzybowy, to zwykły barszcz biały, do którego wlewa się wywar z gotowanych grzybów. Na barszcz biały pewnie każdy ma swój patent. Odkąd odkryłam serwatkę, swój barszcz biały gotuję tak, jak pokazałam TUTAJ, ale wigilijny barszcz grzybowy tradycyjnie robię według receptury Babci. Proporcje na gar pięciolitrowy.

WIGILIJNY BARSZCZ GRZYBOWY

wywar z grzybów (kupuję suszone - 200 g, mniej więcej pół na pół borowików i podgrzybków, wieczorem zalewam zimną wodą, rano gotuję ok.5-10 min.),
1 cebula (zrumieniam na oleju),
4 łyżki mąki pszennej (rozrabiam z kwaterką wody),
1 mała śmietana,
2 łyżki octu winnego,
sól, pieprz.

Wywar z grzybów wlać do pięciolitrowego gara, dopełnić wodą do 3/4 pojemności, zagotować. Wywarem zahartować rozrobioną mąkę z wodą, po czym wlać do gara. Zagotować. Włożyć zrumienioną cebulę. Doprawić octem winnym, solą i pieprzem. Wyłączyć gaz. Odczekać chwilę. Śmietanę zahartować barszczem i wlać do gara. Zamieszać, posmakować, doprawić jeśli trzeba. Gotowe:).


Ale tradycja musi ewoluować więc w tym roku wprowadziliśmy też coś nowego. Po raz pierwszy w życiu zrobiłam kutię. I po raz pierwszy ją jadłam. To ciekawe doświadczenie - robić coś, do czego nie ma się smakowego wzorca. Brak porównania ma jednak tę zaletę, że cokolwiek wyjdzie będzie dobre:) I muszę przyznać, że moja kutia smakowała mi szalenie! 


Swoją kutię zrobiłam nie z pszenicy, jak każe tradycyjny przepis, ale z kaszy, a konkretnie z pęczaku kujawskiego, którego ziarenka bardzo pszenicę przypominają. To prosty przepis:

1 szklanka maku (dzień wcześniej wypłukać, zalać wrzątkiem, doprowadzić do wrzenia i pozostawić na całą noc),
1 szklanka kaszy (ugotować wg przepisu na opakowaniu),
3 łyżki miodu (użyłam wielokwiatowego), albo tyle, żeby całość była odpowiednio słodka,
bakalie (oczywiście niesiarkowanie; dałam rodzynki, morele, figi, śliwki suszone, siekane orzechy włoskie oraz migdały.

Mak, po sparzeniu i całonocnym moczeniu, odcedzić i zblendować (albo dwukrotnie przepuścić przez maszynkę). Kaszę ugotować. Wszystko razem wymieszać. Schłodzić. Prosto, naturalnie, zdrowo. I w miarę szybko. Może niespecjalnie wygląda, ale smakuje doskonale!


Największą trudność sprawił mi mak. W przepisie stało, żeby go dwa razy przemielić maszynką. Uznałam, że wygodniej będzie go zblendować, nie miałam tylko zielonego pojęcia do jakiej konsystencji - nigdy w życiu nie robiłam niczego z maku... Ale chyba wyszło dobrze - mak po blendowaniu zyskał sporo jaśniejszy kolor i nabrał konsystencji gęstej pasty.


Od tego roku kutia również stanie się dla mnie smakiem Świąt. I myślę, że nie tylko. Powtórka będzie już na Nowy Rok - to lepszy deser od niejednego placka, a już na pewno zdrowszy:)

sobota, 20 grudnia 2014

Ale za to świąteczne wakacje będą dla mnie!

Pół lata i cała jesień zeszła mi na pracach zleconych. Głównie firankach. Niedawno właśnie skończyłam ostatnie Moje Pierwsze Firanki, które pojechały już do nowej właścicielki i mam nadzieję, że spisują się tam doskonale.


Na zamówienie córki zrobiłam też dziecięcy kocyk, którego na razie pokazać nie mogę...

A wczoraj był mój ostatni dzień pracy w tym roku. Przede mną aż 18 wolnych dni! Mam mnóstwo kolorowych motków i nie zawaham się ich użyć;). Świąteczny urlop będzie tylko dla mnie:).


Życzę wszystkim wspaniałych Świąt! 

niedziela, 14 grudnia 2014

Naszyjnik za kota

... - na taką wymiankę umówiłam się z Anią z Radziejowego Zacisza.

A było to już bardzo dawno temu. Cała historia zaczęła się w samym środku upalnego lata, kiedy to rozkoszując się gorącym, słonecznym dniem, leniwie surfowałam sobie w sieci. Wtedy to właśnie, na blogu Ani wpadły mi w oko wyjątkowej urody, ręcznie szyte, koty. Moje serce zatrzepotało z zachwytu, a oczy rozwarły się szeroko w niemym podziwie. Olśniło mnie -  taki kot będzie idealnym prezentem urodzinowym dla mojej przyjaciółki, miłośniczki nie tylko rękodzieła, ale też kotów w szczególności. Błyskawicznie wysłałam Ani zapytanie, czy nie zechciałaby jednego ze swoich wspaniałych wytworów sprzedać. Ania zaproponowała wymianę. Za naszyjnik. W mailu pokazała mi, który ma na myśli.

Umowa została zawarta.

Jej realizacja zajęła mi jednak trochę czasu, bo miałam do wykonania prace zlecone, a i urodziny przyjaciółki są dopiero pod koniec listopada więc pośpiechu nie było. Za wymiankową pracę wzięłam się dopiero jesienią. Oczywiście nie udało mi się zrobić dokładnie takiego samego naszyjnika, jaki się Ani spodobał. Nie miałam już tych samych kolorów bawełny, ani koralików, ani nawet dostępu do nich... Trzymając się jednak wskazówek Ani (miało być z niebieskim i pasować do dżinsów), pokombinowałam z tym co było dostępne i, żeby Ania miała wybór, zrobiłam naszyjniki cztery:


Wymianka już dawno została sfinalizowana, ale dopiero dziś, zimową porą (może jeszcze nie kalendarzową, ale pierwszy śnieg już nam przecież zimę zaanonsował), naszyjniki doczekały się publikacji.

Ania wybrała ten:


Reszta szuka nowego domu:




Jeśli ktosia byłaby zainteresowana, to wyceniłam na 30 zł.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Filary ziemi

... ponoć najsłynniejsza powieść Kena Folletta, to emocjonująca i z wielkim rozmachem napisana saga historyczno-przygodowa, której fabuła osnuta jest wokół trwającej blisko czterdzieści lat budowy wielkiej katedry Kingsbridge.

Powieść przenosi nas do średniowiecznej Anglii, w czasy anarchii i wojny domowej wywołanych sporem o sukcesję na angielskim tronie. Fakty (główne bitwy, postacie, zabójstwo Tomasza Becketa, arcybiskupa Canterbury) mieszają się z fikcją (w prawdziwym Kingsbridge nigdy nie powstała żadna katedra), dając w efekcie realną i wciągającą historię o miłości, pasji i lojalności wbrew wszelkim przeciwnościom.

Początkowo zdawało mi się, że nie jest to lektura dla mnie. Intrygi polityczne, bezwzględna walka o władzę, zdrady, przemoc - to nie są moje ulubione motywy. Nie lubię też postaci, których działania wynikają z wyjątkowo niestawnej jak dla mnie mieszanki ambicji, głupoty i władzy. W realnym życiu takich ludzi unikam jak tylko mogę i w ksiażkach też wolałabym ich nie spotykać. Bezsilna i zdołowana się czuję wobec nich. Tym bardziej, że jako ateistka, nie znajduję pocieszenia w przekonaniu, że w innym świecie dosięgnie ich boska sprawiedliwość....

Na szczęście książki kierują się innymi zasadami - tu Bogiem jest autor, a ja, znając już co nieco styl Folletta, miałam przeczucie, że na końcu pisarz da mi tę satysfakcję i ukarze każdego z panoszących się na kartach powieści łotrów, opisując ich upadek dostatecznie szczegółowo i wyczerpująco.

I nie zawiodłam się. Co prawda zakończenie ma dzięki temu nieco bajkową wymowę, ale któż z nas nie lubi, gdy dobro wygrywa?


Na podstawie powieści, w 2010 roku powstał serial telewizyjny, wyprodukowany przez słynnego reżysera Ridleya Scotta. Główne role zagrali: Ian Mc- Shane, Matthew Macfadyen, Eddie Redmayne, Hayley Atwell, Rufus Sewell i Donald Sutherland.

Oczywiście od razu obejrzałam. Zawód był ogromny. Realizatorzy wprowadzili tak wiele zmian, że film niewiele ma wspólnego z książką. Co prawda występują ci sami bohaterowie, ale przytrafiają im się inne rzeczy. A jeśli już spotyka ich to samo co w książce, to  zupełnie z innych powodów i w inny sposób. W czołówce filmu jest zaznaczone, że powstał on na motywach powieści, ale te motywy potraktowane zostały bardzo luźno i przypadkowo. Nie wiem czemu miało to służyć. Ken Follett wymyślił naprawdę zgrabną i trzymającą w napięciu fabułę... 

Szydełkowałam kocyk więc jakoś obejrzałam te osiem odcinków, choć prawdę mówiąc już po dwóch miałam dosyć oglądania. Ciekawa jestem, czy gdybym nie czytała książki, to film by mi się spododobał. Pewnie miałby szansę. Wydaje mi się, że dobrze oddaje średniowieczną atmosferę, muzyka jest naprawdę świetna. Tylko te zmiany w fabule... Po prostu nie do przyjęcia. Ale kim ja jestem, by to oceniać, jeśli (jak przeczytałam w TYM artykule) sam Ken Follett zadowolony był z produkcji...

piątek, 28 listopada 2014

Keep calm and blog on

... taki przekaz znalazłam dziś na blogu Kryski:


Pewnie był tam zawsze, ale dopiero dziś trafił do mojej świadomości, wywołał uśmiech i chęć do pisania. Choć jeszcze nie czuję się w formie i nastrój wciaż nie najlepszy. Szczególnie, że i córka przeżywa właśnie życiowe rozterki, którymi się zamartwiam, bo nie wiem jak odbiją się one na jej studiowaniu i warunkach...

Życie toczy się dalej. Powoli kończę prace zlecone. W planach mam dwa zimowe komplety dla siebie i trochę przedmiotów do zdekupażowania. Czytam "Filary ziemi". Odwiedzam zaprzyjaźnione blogi. Tylko wypowiadać mi się nie chce... Nawet teraz... Przez chwilę wydawało mi się, że miałabym coś do powiedzenia, ale jednak nie... Znów czuję pustkę...

PS. Bardzo serdecznie dziękuję za Waszą obecność i wszystkie komentarze pod poprzednim wpisem.

piątek, 21 listopada 2014

Śmierć w rodzinie

... szczególnie, gdy jest to śmierć samobójcza, szczególnie, gdy dotyczy młodego człowieka, jest wydarzeniem tak tragicznym, że dosłownie przewraca znany świat do góry nogami. Współczucie Rodzicom, którzy w taki sposób stracili swoje dziecko, rozdziera serce. Żal Młodego. Dlaczego sobie to zrobił? Dlaczego zrobił to swoim najbliższym?

Wczoraj wieczorem wróciłam z pogrzebu.

Ale nie wiem, kiedy uda mi się wrócić do pogodnej atmosfery blogowego świata.

niedziela, 16 listopada 2014

(Nie)Perfekcyjna Pani Domu

Hrabina mnie otagowała. I przeraziła mnie tym nie na żarty, bo kto jak kto, ale ja perfekcyjną panią domu nie jestem na pewno. W ogóle samo sformułowanie "pani domu" do mnie nie pasuje. Jestem przekonana, że to nie ja jestem panią domu, tylko dom moim panem, bo ciągle muszę coś na jego rzecz robić. Z własnej i nieprzymuszonej woli lubię go tylko ozdabiać swoimi robótkami, reszta to ciężki obowiązek i niewolnicze łańcuchy. I syzyfowe prace. Ale blogowe wyzwanie - rzecz święta, trzeba podjąć rękawicę, choćby nawet i najcięższą...


1. Dwa obowiązki domowe, które lubisz robić w domu.
Jak dla mnie, obowiązek wyklucza lubienie. Żadnych obowiązków nie lubię. Lubię czystość i porządek, ale droga do tego celu stroma i kamienista. Zaciskam zęby, zamykam się w sobie i robię co muszę. I niech nikt mi wtedy w drogę nie wchodzi, nie przerywa i nie przeszkadza, bo warczę, a nawet ugryźć mogę ze złości. Odprężam się dopiero, gdy skończę, zadowolona ogarniam wzrokiem efekt i staram się nie myśleć, że psu na budę moja praca i za niedługo śladu po niej nie będzie...

2. Dwa obowiązki domowe, których nie lubisz robić w domu.
Zgodnie z tym co napisałam powyżej nie lubię wszystkich obowiązków, ale tak najbardziej, to chyba prasowania nie lubię. Więc nie prasuję. Nie kupuję ubrań, które tego wymagają. Co do reszty, to uważam, że prasowanie nie jest konieczne (np. pościel). Zresztą po praniu, staram się wszystkie rzeczy tak strzepnąć i rozwiesić, żeby nie było zagnieceń. I to się sprawdza. A jeśli już komuś w rodzinie bardzo zależy na tym, by jakaś jego rzecz była uprasowana, to musi to sobie zrobić sam.
Nie lubię też myć okien. Niestety, tego nie mogę sobie odpuścić... Ale robię to tak rzadko, jak tylko się da - maksymalnie 2 razy w roku.

3. Czy lubisz gotować? Jeśli tak, to jaka jest Twoja ulubiona potrawa?
Nie lubię gotować, gdy muszę. Dlatego na co dzień musi mąż. Taki mamy układ. Ja muszę sprzątać, on gotować. Za to ja wymyślam, co ugotować i to lubię bardzo:). Według moich instrukcji powstają najczęściej zupy (które uwielbiam!) oraz mieszanki kasz z warzywami (też uwielbiam). Niestety, mąż odmawia przygotowywania jakichkolwiek deserów (choć raz zdarzyło mu się, z własnej i nieprzymuszonej woli, upiec rogaliczki z marmoladą) więc, gdy mam ochotę na coś słodkiego, muszę zrobić to sobie sama. Ale nie krzywduję sobie bardzo z tego powodu, bo wszelkie słodycze to też moje ulubione potrawy:)

4. Podziel się dwoma trikami à la (Nie)Perfekcyjna Pani Domu.
Nie mam żadnych takich trików.

5. Wymień dwóch ulubieńców domu.
Po pierwsze - moja kanapa na poddaszu, na której dziergam i z której na wyciągnięcie dłoni mam wszystkie niezbędne robótkowe akcesoria.
Po drugie - kuchnia, która zawsze kusi, by się w niej zatrzymać i zasmakować czegoś pysznego:)

Chyba że chodzi o ulubionych mieszkańców domu? No to moim pierwszym ulubieńcem jest mój mąż. Ktoś, kto tak karmi, jest poza wszelką konkurencją, szczególnie, że posiada też wiele innych, przydatnych w domu, funkcji:). Drugim ulubieńcem jest kot Maniek - mrucząca kupka ciepłego futra, odgromnik wszelkich psychicznych napięć.

6. Mieszkanie czy dom?
Dom. Wychowałam się w domu. Lubię przestrzeń. Cenię sobie możliwość spędzania ciepłych chwil na podwórku. No i mam zwierzęta, które chyba też bardzo sobie podwórko cenią:). Po ślubie mieszkałam parę lat w bloku. Może i zimą było fajnie, ale jednak lato na podwórku przeważa szalę na korzyść domu:).

7. Kto prowadzi budżet domowy.
Ostatnio ja. Mam więcej samodyscypliny. I plan czteroletni:)

8. Pedantka czy bałaganiara.
Ani jedno, ani drugie. Z tego samego powodu - nie lubię sprzątać. Nie sprzątam więcej niż to absolutnie konieczne. Staram się też utrzymywać porządek na bieżąco. Przynajmniej w strefach, w których ja przebywam. Resztę olewam, niech sprzątają ci, do których te miejsca należą (pokój córki i mężowska część poddasza;)).

9. Jak wyglądałby Twój wymarzony dom?
Mam swój wymarzony dom:)

10. Tradycja wyniesiona z domu, którą praktykujesz do dziś.
Nie wiem, czy to tradycja, ale w moim rodzinnym domu rodzice zawsze starali się robić wszystko własnymi siłami. I my też się tego trzymamy. Nie ufam majstrom i fachowcom. Oczywiście kiedy nie ma wyjścia, to trzeba wezwać serwis (np. do przeglądu pieca), ale ogólnie rzecz biorąc staramy się wszelkie domowe prace wykonywać sami - kładzenie płytek, paneli, malowanie... Może efekt nie jest perfekcyjny, ale zaoszczędzone pieniądze i satysfakcja z własnej pracy wynagradzają nam wszelkie niedoskonałości:)

Uff, jakoś poszło;) Co prawda chluby mi moje odpowiedzi nie przynoszą, ale wstydzić się też nie zamierzam. Nie każda kobieta lubi sprzątać i spełnia się w byciu panią domu.

Pałeczkę Perfekcyjnej Pani Domu przekazuję:
Sowie (Zdrowa Kuchnia Sowy)
Ewie (Książka, druty i coś jeszcze...)
Asi (Mijające chwile 2)
Małgosi (Małgosia szydełkuje)

Jeśli tylko macie ochotę i chwilę wolnego czasu, to zapraszam do zabawy:)

poniedziałek, 10 listopada 2014

Etui na telefon

...dla Mamy:


Szybkie i proste. Składa się z dwóch prostokątów szydełkowanych w tę i z powrotem półsłupkami, a następnie obrobionych oczkami ścisłymi i połączonych rzędem oczek ścisłych zamykających. Górę wykończyłam skrzyżowanymi półsłupkami (między którymi przeciągnęłam sznureczek) oraz oczkami rakowymi.


Przez chwilę, ta czysta fioletowa powierzchnia, kusiła mnie, żeby ją czymś zapełnić, jakimiś kwiatkami, czy haftem... ale nic mi nie spasowało... Zresztą moja mama nie lubi takich pierduletek, tak wiec ostatecznie, jedyną ozdobą pozostały liliowe plisy i sznureczek z zaciskającym koralikiem. 


I chyba taki wystrój jest zupełnie wystarczający:)

poniedziałek, 3 listopada 2014

Barszcz biały

... to takie danie, którego idealny smak pewnie każdy ma w swojej wyobraźni. Pewnie też każdy smakosz ma na niego swoją własną recepturę... Ja swojej szukałam bardzo długo.

W dzieciństwie, w moim domu rodzinnym, jadaliśmy barszcz na zakwasie. Gotowało się go w każdą niedzielę na śniadanie. Nie pamiętam dokładnie jak. Robiła go mama. Podawała z omastą ze swojskiego smalczyku ze skwarkami i z chlebem. Czasem jeszcze z jajkiem. Lubiłam.

Moja babcia robiła barszcz na szybko. Na wodzie zagęszczanej i zabielanej śmietaną z mąką, doprawiany vegetą i kwaskiem cytrynowym. Z kiełbaską i chlebem. Był raczej rzadki i miał specyficzny smak oraz kolor, taki lekko żółtawy z powodu vegety. Też lubiłam. Najbardziej taki gorący - wspaniale rozgrzewał.

U teściów jadałam barszcz na zakwasie z jajkiem oraz chlebem (na śniadanie) lub ziemniakami (na obiad). Gotował teść - barszcz był daniem codziennym. Ciemny i gęsty. Z powodu tej gęstości raczej nie w moim stylu, choć w smaku nie najgorszy. Moja córka go uwielbiała, a ja dostawałam z tego powodu szału, bo zamiast jeść moje zupki - przygotowywane według zaleceń dla dzieci w jej wieku, zdrowe, z chudym mięskiem i przecieranymi warzywami - ona z apetytem zajadała się właśnie tym ciężkim barszczem z ziemniakami... Na moje zupki z uporem się krzywiła i konsekwentnie wypluwała wszystko co udało mi się jej do ust wcisnąć. Teść był wniebowzięty, że wnusia tak uwielbia jego zupkę;). Może dlatego w moich myślach ten barszcz zostawił jak najgorsze wspomnienia;).

Gdy zaczęłam kucharzyć na swoim, korzystałam z gotowych zakwasów, takich w plastikowych butelkach. Gotowałam wywar na kiełbasie lub boczku, wlewałam zakwas i zagęszczałam śmietaną z mąką. Do tego oczywiście gotowa przyprawa do żurku, majeranek, jajko, białe pieczywo....
Długo wydawało mi się, że jest to najlepszy barszcz na świecie;).

Ale zdrowa dieta wymagała zmian i opracowania nowego przepisu. I dzięki temu odkryłam wreszcie swój idealny barszczowy smak!

NAJLEPSZY BARSZCZ BIAŁY POD SŁOŃCEM


Składniki:

1 cebula
olej (do zeszklenia cebuli) - użyłam oliwy z oliwek
2 nieduże ziemniaki
2-3 szklanki serwatki*
łyżka mąki (użyłam pszennej pełnoziarnistej)
pół szklanki śmietany*
sól, pieprz, majeranek
jajko* na twardo (jedno na osobę)
twaróg*
chleb żytni na zakwasie (jeśli się jeszcze zmieści; mnie się zawsze mieści:) zazwyczaj polewam kromeczkę olejem lnianym, oprószam pieprzem i siekaną natką pietruszki)


* - cały nabiał pochodzi od zaprzyjaźnionej gospodyni, od zadbanych i nie karmionych chemią zwierząt:)

W garnku o grubym dnie, zeszklić cebulę, dodać pokrojone w kostkę ziemniaki, zamieszać. Zalać wrzątkiem tak, by przykryło ziemniaki, gotować pod przykryciem15 minut. W tym czasie ugotować jajka na twardo. Wyłożyć na talerze po trochę pokruszonego twarogu oraz pokrojone na cząstki jajka. Do garnka z ziemniakami wlać serwatkę, zagęścić śmietaną z mąką, przyprawić, zagotować. Wylać na talerze. Zajadać ze smakiem, zagryzając chlebkiem i pozwalając, by w ustach przenikały się wszystkie smaki. Po prostu niebo w gębie! Gęsty od składników, a nie mąki. Umiarkowanie kwaskowy. Pikantny, a jednocześnie łagodny. Smak trochę jak ruskie pierogi, ale wiele bogatszy. Taki barszcz syci, rozgrzewa i bardzo, ale to bardzo! uszczęśliwia:)


A jaki jest Wasz ulubiony barszcz biały?

poniedziałek, 27 października 2014

Mamy lek na migrenę!

I bynajmniej nie jest to żaden z głośno i agresywnie reklamowanych farmaceutyków;). I mówię to ja - migrenowiec z ponad dziesięcioletnim doświadczeniem.

Migreny gnębiły mnie mniej więcej 3 - 6 razy w miesiącu. I częściej było to raczej więcej niż mniej. Gdy dłużej pospałam, gdy gdzieś wyjechałam, gdy się denerwowałam, gdy na czas nie zjadłam lub nie wypiłam kawy... Faszerowałam się tabletkami jak cukierkami. Gdy tylko ból przeczuwałam (bo ponoć lek tym skuteczniejszy, im wcześniej zażyty), potem w trakcie, co parę godzin, żeby choć trochę zelżyło. Okresowo zaś łykałam codziennie leki, które miały migrenie zapobiegać, np. krople Dihydroergotaminum i tabletki Divascan. Bez rezultatów. Tak było początkowo. Później, gdy w migrenie byłam już dość mocno wyedukowana, zwykłe tabletki przeciwbólowe zażywałam tylko wspomagająco, zaś głównie przeciwmigrenowe sumatryptany (Cinie, Frimig, Imigran...). Te ostatnie, choć drogie to przynajmniej skuteczne - przerywały każdy atak migreny w ciągu godziny.

I gdy w końcu zrezygnowana uznałam, że pewnie taka już moja uroda i z migrenami borykać się będę do końca życia, trafiłam na skuteczne rozwiązanie i to na dodatek w 100 procentach naturalne, żadnej chemii.

Po pierwsze - właściwa dieta!

Jest teoria, że migreny prowokowane są przez niektóre produkty spożywcze, np. czerwone wino, orzechy, czekoladę, żółty ser... Przetestowałam wszystkie i u siebie wyraźny związek zauważyłam tylko w przypadku czerwonego wina (i każdego innego alkoholu zresztą). Z pozostałymi bywało różnie: czasami głowa bolała, czasami nie, a czasami nie zjadłam niczego z niedozwolonej listy, a migrena i tak mnie dopadała... Ale dopiero przeprowadzony na wiosnę tego roku post warzywno-owocowy ujawnił, że rzeczywiście związek pomiędzy migreną, a jedzeniem istnieje (po odtruciu, przez cały miesiąc nie miałam ani jednej migreny), ale niekoniecznie tak jednoznaczny, jak podają obiegowe opinie. W moim przypadku uznałam, że głównym winowajcą jest po prostu zakwaszenie. Gdy zrezygnowałam z produktów mocno zakwaszających (kawa, mięso i wszystko wysoko przetworzone, zawierające biały cukier i białą mąkę), a zwiększyłam w diecie udział produktów alkalizujących (głównie warzyw), migreny stały się sporo rzadsze i łagodniejsze. Ale jednak wciąż były, dlatego:

Po drugie - imbir!

Wyczytałam w internecie, że imbir to nie tylko przyprawa, którą, ze względu na palący smak, oszczędnie dodaje się do ciastek i piwa. Imbir to prawdziwy cud botaniki, roślina, która od pięciu tysięcy lat wykorzystywana jest w leczeniu najróżniejszych schorzeń. Prócz tego, że rozgrzewa, podnosi odporność, leczy przeziębienia, łagodzi mdłości, przyśpiesza przemianę materii i zwiększa koncentrację poprzez poprawę ukrwienia mózgu, to również leczy migreny! Regularnie spożywany zmniejsza częstotliwość ataków i łagodzi ich przebieg. I rzeczywiście! Stosuję imbir od paru miesięcy i to naprawdę działa:). Kroję sobie drobne kosteczki i przegryzam kilka razy dziennie. Zamiast gumy do żucia, czy innych tic taców, bo imbir prócz właściwości przeciwmigrenowych ma również działanie odkażąjące i odświeżające. Raz dziennie małą łyżeczkę drobno siekanego imbiru zalewam gorącą wodą i piję jako herbatkę (doskonale rozgrzewa!), a później po troszku wyjadam "fusy". Szybko przyzwyczaiłam się do piekącego smaku i teraz naprawdę go lubię:)

Ale nawet mimo imbiru, migreny pojawiały się po podróży i restauracyjnej diecie - odchorowałam wszystkie sierpniowe wyjazdy, dlatego:

Po trzecie - złocień maruna!

Złocień maruna jest wieloletnią rośliną zielną, uprawianą jako roślina ozdobna i lecznicza. Ze względu na swoje właściwości (przeciwmigrenowe i przeciwgorączkowe) zwana była średniowieczną aspiryną. Żucie surowych liści maruny, jako sposób na bóle głowy, było tak rozpowszechnione, że zwróciło to uwag naukowców. W drugiej połowie ubiegłego wieku wykonano pierwsze badania kliniczne, które potwierdziły lecznicze właściwości rośliny.

I ja też potwierdzam! Złocień maruna, w postaci kapsułek, przyjmuję od paru tygodni. Kapsułki może nie są stuprocentowo naturalnym tworem, (podobno są dostępne również herbatki, ale w lokalnych aptekach i zielarniach nie udało mi ich znaleźć), ale na pewno są bezpieczniejsze od leków przeciwbólowych. A na przyszłość mam nadzieję, że uda mi się gdzieś znaleźć nasiona i złocienia marunę wysieję sobie na podwórku i w doniczkach:)

Może to jeszcze za wcześnie na fanfary, może powinnam jeszcze poczekać nim ogłoszę, że moje sposoby na migrenę są naprawdę skuteczne, ale...

ANI JEDNEJ MIGRENY

... nie miałam od ponad dwóch miesięcy! Nawet mimo rozjazdów. Nawet mimo całkowitego niepicia kawy. Nawet mimo zmęczenia i złamanej codziennej rutyny. Nawet mimo wyżów, niżów, faz cyklu, księżyca, czy jeszcze innych czynników... Bóle głowy, owszem, czasem jeszcze mnie nawiedzają, ale zupełnie nieporównywalne do migren - znoszę je z łatwością, bez żadnych tabletek i same mijają we śnie:).

I dla mnie jest to zjawisko tak niesamowite, że musiałam o tym napisać. Naprawdę da się uwolnić od migren w sposób prosty i naturalny, bez żadnej chemii:). Nawiasem mówiąc, to odkąd praktykuję zdrowe odżywianie uwolniłam się też od innych dolegliwości. Żadne przeziębienie mnie się nie ima, mam stale dużo energii i chęci do życia, przestało być problemem poranne wstawanie, budzę się wyspana i wypoczęta. I dla takiego samopoczucia WARTO zrezygnować z kawy, bąbelkowej czekolady, białych michałków z Wawela i innych szkodliwych pyszności, bez których jeszcze do niedawna nie wyobrażałam sobie życia:)

I naprawdę, niech mi nikt nie mówi, że wszystko jest dla ludzi. Bo jeśli wszystko jest dla ludzi, to i migreny również, i zaparcia, i ciągłe zmęczenie, i podły nastrój, i pryszcze. Nie mam zamiaru się na to godzić. Już nigdy więcej! Może stałam się żywieniowym radykałem, ale dla mnie zależność jest prosta: albo zdrowie i trwały dobry humor bez cukrowego i kawowego dopingu, albo ciągłe dolegliwości przetykane chwilowymi zwyżkami nastroju wywoływanymi przez trujące smakołyki i używki.

środa, 22 października 2014

Szybko zrobiłam, szybko wydałam

.... i zapomniałam. A przecież mam jeszcze do udokumentowania prezent zrobiony dla kuzyna, z którym spotkaliśmy się razem z bratem ostatnio we Wrocławiu.

Koszyczek z chlebkiem
 

Koszyczek zrobiłam ja. Na szydełku, ze sznurka wędliniarskiego, a więc uznałam, że odpowiedniego dla wyrobów spożywczych. Brązową wyściółkę zrobiłam z bawełnianego kordonka.


Chlebek piekł mąż. Na zakwasie żytnim i mąkach pełnoziarnistych w równych proporcjach - żytniej, owsianej, gryczanej. Do tego trochę pestek i aromatyczny miód gryczany... ale był zapach! To mój ulubiony chleb:)


Zawsze muszę strasznie naciskać na taką niestandardową produkcję, bo mąż najbardziej lubi tradycyjny chleb - z pszennej mąki pełnoziarnistej, z minimalnymi dodatkami. Bo taki mu zawsze wyrasta. Z kombinowanymi zaś bywa różnie. Ale za to zawsze smacznie i ciekawie:). Gdybym miała więcej czasu, to sama zajęłabym się wypiekaniem w najróżniejszych kombinacjach, na przykład... z kaszą gryczaną, żurawiną, może z dodatkiem serwatki i sera feta, z oliwkami, suszonymi pomidorami, ziołami....

.... Się rozmarzyłam... Mniam:)

piątek, 17 października 2014

Na szybkości

Nie mam czasu. Ale banał! Ale taka prawda...

Dlatego dziś na szybko, o wszystkim. Co było, jest i będzie (mam nadzieję:))

OSTATNIO


Byłam:

Sky Tower - najwyższy budynek w Polsce

Widok na Wrocław z 49 piętra Sky Tower

Panorama z deszczem

Widok na wieżę z galerii handlowej

We Wrocławiu. Trzy dni w ubiegłym tygodniu. W celu spotkania się z Bratem. Razem z Tatą, spędziliśmy w trójkę bardzo ważny i miły, rodzinny czas. Nie mogłam tego odpuścić. Zwłaszcza, że Polskim Busem przejechałam w obie strony za 27 (!!!) złotych. Ale na zdjęcia brakło już czasu. Te powyżej pochodzą z naszego pobytu w sierpniu.

Kupiłam:


Kiedyś przeczytam:) Tymczasem "Zamień chemię na jedzenie" czyta Mąż. Do poduszki. Teraz do poduszki czytamy sobie oboje. Bardzo romantycznie:) Mężczyźni, którzy narzekają na swoje, czytające w łóżku, żony nie są prawdziwymi mężczyznami. Prawdziwy mężczyzna czyta razem z żoną!

Przeczytałam:

W noc św. Jana troje nastolatków przebranych w osiemnastowieczne stroje spotyka się w lesie, żeby odegrać maskaradę. Nie wiedzą, że są śledzeni. Wkrótce cała trójka zostaje zabita. Niedługo potem komisarz Wallander dowiaduje się, że jego kolega, który miał mu pomóc w poprowadzeniu sprawy, też nie żyje. Czy coś łączy te morderstwa? Jedynym śladem jest fotografia nikomu nieznanej młodej kobiety.
Wallander, borykający się z poważnymi problemami zdrowotnymi, po raz pierwszy staje przed tak trudnym zadaniem. Co przyniesie śledztwo dotyczące prywatnego życia kolegi? Komisarz zmierzy się z tajemnicą, której być może wcale nie chce poznać…


Przyznaję, niezła pozycja, ale jednak Wallandera bardziej chyba wolę oglądać, niż czytać. W lekturze wydaje się on być straszliwie nieporadny, a już to, jak daje się w tej historii wpuszczać w maliny, po prostu nie przystoi inteligentnemu i doświadczonemu śledczemu. Ale dobra, żeby się nie zrażać - niech stan zdrowia komisarza będzie dla niego okolicznością łagodzą;).

Zrobiłam:


Zazdrostkę dla pani Kingi. MPF* po raz czwarty. Wstyd się przyznać, ale przeciągnęłam obiecany termin. To z powodu nieplanowanych rozjazdów. Ale już wysłana i obie zadowolone jesteśmy ze współpracy:)

OBECNIE


Czytam:

Kristina Ohlsson okrzyknięta została następczynią Henninga Mankella, a powieścią "Niechciane" rozpoczyna się cykl o Frederice Bergman. Ten tytuł również znalazłam we wspomnianym rankingu. Przeczytałam na razie jakieś 50 stron. Zapowiada się baaaardzo ciekawie:)

Największym koszmarem rodziców jest myśl, że ich dziecko mogłoby zniknąć. Właśnie to przytrafia się pewnej matce w zatłoczonym pociągu relacji Göteborg – Sztokholm. Żaden z pasażerów nie przypomina sobie kilkuletniej dziewczynki, która przepadła bez śladu…
Śledztwo w tej tajemniczej sprawie prowadzą detektyw Alex Recht i cywilny analityk policyjny, Frederika Bergman. Podczas przesłuchania matki zaginionej dziewczynki Frederika odkrywa niepokojące szczegóły z jej życia rodzinnego. Kto i dlaczego porywa dzieci? Czy policji uda się rozwiązać tę zagadkę? Z pozoru rutynowe dochodzenie przybiera nieoczekiwany obrót i przeradza się w dramatyczną walkę o życie.

Robię:


Szydełkową obiecankę na wymiankę. Zobowiązanie przeterminowane, ale już kończę. Naprawdę!

WKRÓTCE


Przeczytam:


Bo ksiażki z biblioteki mają pierwszeństwo.

Zrobię:


- etui na telefon dla Mamy. Prosiła już dawno i karnie czeka w kolejce.
- nowe obróżki dla Milki. Córka też już czeka w kolejce.
- MPF* po raz kolejny. Zamówienie złożone, zaliczka zapłacona, kolejka zaklepana:)


Spotkam się:


Z Martą K. w Tarnobrzegu. Już w niedzielę. Będzie fajnie:) Oby tylko pogoda dopisała...



* MPF - Moja Pierwsza Firanka:)

sobota, 11 października 2014

Jesień w Nieborowie, cz.II - Ogród w Arkadii

Arkadyjski ogród założyła w 1778 r. księżna Helena Radziwiłłowa. Rozwijała go i komponowała przez ponad dwadzieścia lat, aż do swojej śmierci. Dzięki jej pasji powstał jeden z najpiękniejszych i do dziś najlepiej zachowanych, przykładów swobodnego stylu ogrodowego.


Styl ten narodził się w Anglii i był wyrazem tęsknoty za nieskrępowaną naturą oraz dążenia do przeciwstawienia się sztuczności regularnych ogrodów barokowych. Charakteryzuje się swobodnymi i naturalnymi kompozycjami zieleni oraz motywami architektonicznymi nawiązującymi do antyku, życia wiejskiego, itp.


Architektoniczną i ogrodową oprawę parku arkadyjskiego zaprojektował Szymon Bogumił Zug (projektant szeroko znany w swoich czasach), przy osobistym zaangażowaniu i udziale samej księżnej Radziwiłłowej, która pragnęła założyć w swych włościach bajkową krainę wiecznej szczęśliwości.


Ogród w Arkadii miał być miejscem przeznaczonym do wypoczynku oraz sentymentalnych rozważań w romantycznych okolicznościach przyrody oraz wśród architektury pełnej symbolicznych znaczeń.


Motywem przewodnim ogrodu jest mit arkadyjski związany z krainą wiecznego szczęścia, piękna i miłości, gdzie człowiek może żyć w zgodzie z naturą, a cała jego egzystencja jest sielankowa i idylliczna.


Motywem tym wpisuje się arkadyjski ogród w modną w epoce oświecenia filozofię powrotu do natury i korzeni przeszłości. 


Jedną z pierwszych budowli jest, wzniesiona nad brzegiem sztucznego stawu, Świątynia Diany, w której księżna Radziwiłłowa utworzyła swoiste muzeum sztuki antycznej.


W tym samym czasie powstał również Przybytek Arcykapłana, zwany też Łazienkami.



Nieco później zbudowany został Akwedukt stanowiący jednocześnie przepust dla spiętrzonej wody wlewającej się do stawu.


Jeszcze później powstaje Łuk Grecki i przylegający do niego Dom Murgrabiego...


... oraz Łuk Kamienny i Domek Gotycki, w którym urządzone zostało "mieszkanie rycerza" poświęcone synowi księżnej - Michałowi Gedeonowi, generałowi napoleońskiemu, a później jednemu z dowódców powstania listopadowego.


W pobliżu znajdują się też ciekawe Mury z Hermami (Herma - architektoniczny element dekoracyjny w formie czworokątnego słupka zakończonego popiersiem lub rzeźbą głowy).


Arkadyjski ogród zyskuje w ostatnich latach coraz większe zainteresowanie ze strony historyków sztuki ogrodowej, a to za sprawą nie tylko dobrego zachowania się elementów ogrodu, ale też ich czytelnej symbolice.


Nie jestem znawcą tematu, ogrody to nie moja działka, ale muszę przyznać, że to miejsce robi wrażenie. Spacer alejkami oraz poszczególne budowle, noszące wyraźne ślady dawnej wielkości, rzeczywiście sprzyjają zadumie. Głównie nad przemijaniem...


I tak zadumana, rozglądająca się wkoło w poszukiwaniu ciekawych kadrów, o mały włos nie weszłabym w kompozycję, którą na ścieżce ułożył ktoś, kogo ogród wyraźnie wprawił w romantyczny nastrój:


A jeśli już o romantyzmie mowa, to park ten jest popularnym miejscem fotograficznych sesji ślubnych. Byłam nawet świadkiem jednej z nich. Chwilę przyglądałam się z wielką ciekawością, jak też wygląda praca fotografa przy takiej sesji.... Ale potem odeszłam, nie chciałam przeszkadzać. Na zdjęciu poniżej ta biała kropka w centrum kadru, to panna młoda.


Scenografia ogrodu jest wymarzona na takie romantyczne przedsięwzięcia:)


I to już koniec moich nieborowskich fotograficznych łowów. Ale mam nadzieję, że nie koniec jesiennych sesji. Nabrałam apetytu na więcej:)