piątek, 28 marca 2014

Foto-polowanie

Dziś zapowiadane efekty moich sobotnich foto-łowów: Pałac Tyszkiewiczów wraz z przyległościami.


Miejsce oddalone od mojego domu ledwie 4 km, a do tej pory nie znalazłam okazji, by się tam wybrać. Aż dopiero w ostatnią sobotę. Pierwszy raz w życiu. Jest coś niezwykle ekscytującego w odkrywaniu nowych miejsc, w znanym przecież od urodzenia, otoczeniu:)


Wedle informacji turystycznej, powstały w latach 1900-1903, secesyjny pałac Tyszkiewiczów, jest jednym z najpiękniejszych i najlepiej utrzymanych zabytków architektury dworskiej w naszym regionie. Nie wiem, architektura niespecjalnie do mnie przemawia. Bardziej od murów, w których dziś mieści się filia Uniwersytetu Rzeszowskiego, interesowały mnie wspomniane wcześniej przyległości:) Na przykład park...


Gdyby drzewa potrafiły mówić.... Niesamowita jest dla mnie świadomość, że te drzewa rosną tu od paru setek lat. Tak jak ja w sobotę, wcześniej spacerował między nimi hrabia Jerzy Maria Tyszkiewicz, w ich cieniu wypoczywała jego żona Maria i bawiła się córka Klementyna. Przetrwały drzewa wojenną pożogę, a potem radzieckie wyzwolenie... Dęby, lipy, jesiony... Ogromne. Gęste...


....hipnotyzujące...


Niebezpieczne i trochę straszne;)


Zmieniały się władze i czasy. Wiały huragany i biły pioruny.... A one wciąż stoją. I szumią dostojnie. Choć nie wszystkie. Po niektórych tylko omszałe pniaki się ostały:


W otoczeniu pałacu znajdują się też inne zabudowania. Trochę popadły w ruinę, ale wciąż robią wrażenie.


A to poniżej, to chyba była dworska wędzarnia:


Rozpada się, ale pięknie wyglądała w promieniach zachodzącego słońca:). W takim świetle zresztą wszystko pięknie się prezentuje, nawet przewrócony słup elektryczny:


I banalne stawy, nad którymi kiedyś i dziś, wciąż tak samo zachodzi słońce...


Nie potrafię oprzeć się takiemu widokowi:)


A już w drodze do domu zobaczyłam coś takiego:


Szkoda tylko, że ten rowerzysta mi tak szybko przejechał i fotkę pstryknęłam, gdy akurat zasłoniła go trawka z pierwszego planu...

Tak, to był bardzo udany, bogaty spacer - ponad trzy godziny, niecałe 10 kilometrów, 181 zdjęć. I całe mnóstwo frajdy:)

niedziela, 23 marca 2014

Na tarczy ale z tarczą

Tematem wczorajszych zajęć w szkole fotograficznej była technika szlachetna, potocznie zwana "gumą". Polega ona na wywoływaniu obrazu, na odpowiednio spreparowanym papierze, przy wykorzystaniu światłoczułych właściwości mieszanki gumy arabskiej i dwuchromianu potasu.

Metoda nie jest trudna i daje niesamowicie artystyczne efekty, ale nie wzbudziła we mnie wielkiego entuzjazmu. Jest czasochłonna, pracochłonna i wykorzystuje się w niej trujące, trudno dostępne, substancje...

Ale cóż - pan zadał, uczeń musi wykonać:) Mimo niechęci i wszelkich trudności odrobiłam pracę domową - kupiłam papier akwarelowy, pomalowałam go według zaleceń roztworem z żelatyny (cztery razy), zakonserwowałam kąpielą w formalinie, wysuszyłam... Starannie opracowałam zdjęcia, które w technice gumy chciałam wywołać, przerobiłam je w negatywy i wydrukowałam na specjalnej folii do rzutnika... 

W sobotę w pełnej gotowości i umiarkowanej ciekawości stawiłam się na zajęciach, gdzie nastąpił ciąg dalszy prac. Przygotowane w domach papiery musieliśmy, w półmroku, pomalować roztworem gumy arabskiej, dwuchromianu potasu i dodatku czarnego pigmentu. Następnie wysuszyć. Następnie zszywaczem biurowym połączyć z negatywem. Następnie umocować za szybą (antyramy świetnie się sprawdziły) i osłonięte przed światłem, znieść dwa piętra niżej, na szkolny plac, gdzie miały naświetlać się na słońcu. Naświetlanie trwało w zależności od mocy słońca 15-30 min i wyglądało tak:


Następnie naświetlone papiery płukaliśmy w wodzie, delikatnie usuwając pędzelkiem odchodzącą warstewkę gumy....


pod którą ukazywał się obraz:


Ten powyżej jest dość jasny, ale to jeszcze nie koniec procesu. Po wyschnięciu papieru, kładzie się kolejną warstwę gumy z pigmentem (może być innego koloru, wtedy uzyskuje się efekt kolorowej fotografii), znów spina z negatywem (trzeba go złożyć idealnie równo, tak jak za pierwszym razem, inaczej obraz wyjdzie rozmazany), znów naświetla, płucze.... itd. Ilość takich cykli i użytych kolorów jest dowolna. Działając w tej technice każda kolejna odbitka jest całkowicie unikalna.

Wszyscy byli niezwykle ciekawi, co też na ich papierach się wyświetli...


Przyznaję, że gdy zobaczyłam efekty u innych, poczułam się podekscytowana:) Ale gdy spłukałam gumę na swoich kartkach, mym oczom ukazała się dupa kartka blada....

Nic się nie odbiło!

Albo marnie przygotowałam sobie papier, albo moje negatywy były za jasne, albo guma była kiepskiej jakości, albo w roztworze za mało było pigmentu.... Nie wiadomo. Ale jakoś nie znalazłam w sobie pasji, by szukać przyczyny i próbować innych rozwiązań. Po drugim, nieudanym naświetlaniu, swoją przygodę z gumą uznałam za skończoną.

Ale niektórym w grupie się udało. I to jeszcze jak! Na przykład taka praca koleżanki:


Albo fotografie kolegi:


Normalnie wbijają w podłogę! Nic tylko oprawiać i wieszać na ścianie. Tym bardziej żałuję, że mi się nie udało... Takie miałam fajne negatywy....

Ale cóż - mówi się trudno i żyje dalej;) Na pociechę mam zaliczony pastisz:).

Fridę już na blogu pokazywałam. W ostatnich dniach zrobiłam jeszcze Van Gogha - w tej roli mój niezawodny mąż, który godnie zniósł przebranie i mój niepohamowany atak śmiechu na jego widok:). W atmosferze ogólnej wesołości powstał "Autoportret z obciętym uchem":


Obie prace zaliczone bez żadnych zastrzeżeń. Bardzo mi tego było trzeba po gumowej porażce.

Podbudowana dobrą opinią i zmotywowana wspaniałą pogodą, ruszyłam po szkole na fotopolowanie, o którego efektach niebawem:)

niedziela, 16 marca 2014

Stało się

... tak, jak się obawiałam - wszystko zaplanowane, portret kreacyjny wymyślony, rekwizyty skompletowane, Dominika przyjechała... 

Pogoda zawiodła.

Piękna aura nie tyle potrzebna mi była do samych zdjęć, bo i tak sesję planowałam zrobić wieczorem w przejściu podziemnym. Pogoda po prostu wpływa na nastrój - gdy jest pięknie chce się wszystko, gdy ponuro, zimno i deszczowo, to nawet małym palcem u nogi nie chce się ruszyć. A taką właśnie atmosferę zafundował nam weekend.

Ale i tak było twórczo. W Dominice uaktywnił się gen rękodzielniczych predylekcji, powodując nagłą i niepohamowaną potrzebą haftowania krzyżykami. Mnie zaś zachciało się przeróbek. Wycięłam z poduszek, dawno temu przez siebie haftowane, kaktusy i zrobiłam z nich obrazki:


Nie miałam passe-partout więc brzegi okleiłam koronką. Może nie wygląda to super elegancko, ale i tak myślę sobie, że w obrazkach kaktusy prezentują się dużo lepiej niż na poduszkach.


Oba obrazki dałam Dominice, bo na mojej ścianie wiszą już dwa inne:


Miałam kiedyś taką kaktusową fazę, wyszyłam ich w sumie sześć - jeden zaginął, a jeszcze jeden był wyhaftowany na materiale, którym wyłożyłam tablicę korkową (na razie leży złożony gdzieś w pawlaczach, ale kiedyś z niego też zrobię obrazek).

Moje obrazki są trochę większe niż te dla Dominiki:


A oto efekty weekendowej pracy Dominiki:


Maleńkie te hafciki, ale i tak ogromnie się cieszę, gdy od czasu do czasu i ją nachodzi jakiś rękodzielniczy bzik:)

niedziela, 9 marca 2014

Frida

Frida Kahlo posiada w swej biografii wszystko co potrzebne, by zawładnąć masową wyobraźnią: przeżyła katastrofę, poślubiła popularnego artystę, łamała obyczajowe konwenanse. Kochała, romansowała, prowokowała, cierpiała, malowała... Żyła bardzo intensywnie, ale raczej w cieniu sławy męża. Uznanie, jak to zwykle z artystami bywa, zdobyła dopiero po śmierci. W latach osiemdziesiątych pojawiła się moda na malarstwo meksykańskie, a styl Fridy zaczął inspirować innych twórców. Do szerszej i niekoniecznie zainteresowanej sztuką publiczności, artystka trafiła po premierze biograficznego filmu pt. "Frida" z 2001 r., w którym tytułową rolę zagrała Salma Hayek.

Jako miłośniczka kobiecych historii nie mogłam Fridy przegapić. Obejrzałam i się zauroczyłam. Niesamowity człowiek, fascynująca kobieta, wyjątkowa malarka. Stała się skarbem narodowym Meksyku, bohaterką ruchów feministycznych i źródłem modowych inspiracji...

Mnie zaś natchnęła do realizacji dwóch tematów fotograficznych. W pracy pomogła mi koleżanka, nie tylko chętnie i cierpliwie pozując, ale również udostępniając swoją magiczną garderobę, w której skompletować można chyba każdą, nawet najbardziej fantazyjną, stylizację:).


Po pierwsze - pastisz - zdjęcie na podstawie portretu artystki:


Nie wiem kto jest jego autorem. Znalazłam je w sieci, a jego sceneria wydała mi się w miarę prosta do odtworzenia. Jedynie zwykłego zegarka na czarnym pasku nie udało nam się znaleźć;)

Po drugie - portret kreacyjny.






To raczej takie zdjęcia próbne. Gdy będzie cieplej, zrobimy sesję w ciekawszych okolicznościach. Mam już nawet wymyślony odpowiedni plener. Ale nawet z tego co mam teraz, jestem ogromnie zadowolona:).

niedziela, 2 marca 2014

Sweter z koła

Naoglądałam się u Doroty i Kryski, i też mi się zamarzył:)


 Przerabiałam drutami nr 6, a dodawania oczek robiłam w co trzecim rzędzie.


Rękawy i bordiurę postanowiłam wykonać szydełkiem (rozmiar 5,5 mm).


Nie obyło się bez prucia, ale ogólnie bardzo jestem zadowolona z efektu. Prosta i przyjazna robótka, zarówno w pracy, jak i fasonie.


I nosi się bardzo wygodnie:)


 Zużycie: dwa motki Gipsy i nieco ponad dwa motki Baśki.