środa, 23 kwietnia 2014

Zielono mi

Zielono na talerzu, zielono na spacerze, zielono (szmaragdowo-śliwkowo) na drutach... Zielono mi w głowie i oczach, i sercu:) I jeszcze mnie córka o zielone puszeczki kuchenne poprosiła...

Zrobiłam, a jakże:) - niech zielony rządzi na wiosnę!

Komplet puszek po kawie do trzymania w nich różnych kuchennych akcesoriów:


Oraz komplet plastikowych słoiczków po suszonych grzybkach, do trzymania.... czegokolwiek.


A dla przełamania zieleni, dla siebie, komplet puszeczek do łazienki, na akcesoria makijażowe: kredki, pędzelki i takie tam...


Do tej pracy wykorzystałam całkiem nową dla siebie technikę - puszki (oczyszczone i pomalowane zwiększającym przylepność primerem) pokryłam warstwą drobnoziarnistej pasty strukturalnej (ze zwykłego marketu budowlanego), okręciłam bandażem i ponownie w wybranych miejscach nałożyłam pastę. Po wyschnięciu zagruntowałam (pomalowałam rozcieńczonym wikolem), a potem już po staremu - naklejanie, malowanie, cieniowanie, lakierowanie (wystarczyła tylko jedna warstwa).


Nie dość, że pod warstwą pasty ukryłam karbowany brzeg puszki, to dzięki bandażowi uzyskałam fajną fakturę:) Natomiast naklejanie cieniutkiej serwetki na tak nierówną powierzchnię to sama przyjemność - zero przejmowania się zagnieceniami:)


czwartek, 17 kwietnia 2014

Szmaragdowa kamizelka

Na początek doniesienia z postnego frontu: dieta trwa. Głodu nie ma, ale są smaki. Opieram się im godnie i zajadam marchewką. Unikam tematów kulinarnych, a sklepy pełne pokus omijam szerokim łukiem. Jak na razie dwanaście dni minęło bez kłopotów, choć też i bez spektakularnych sukcesów, których się jednak spodziewałam... Wciąż budzę się śpiąca, a i reszta problemów jakby nadal bez zmian... Głowa tylko nie boli... Ale cóż, mamy czas... w końcu to jeszcze nawet nie półmetek.

Ważnym elementem diety jest aktywność fizyczna. Praktykujemy spacery. Na tygodniu starcza mi przejście do pracy i z powrotem, co daje w sumie jakieś 45 min. marszu. W weekend pozwalamy sobie na więcej, choć nigdzie dalej, raczej miejscowo. Pogoda nie sprzyja, wiosna poszła precz i bardzo jest nieprzyjemnie, ale jak mus, to mus. W miniony weekend zabrałam na spacer niedawno ukończoną kamizelkę. Warunki niezbyt przyjazne fotografii, ale trudno.


Kamizelka wzorowana na modelu z Sandry nr 8/2013, choć robiłam trochę inaczej - bezszwowo, jednocześnie przody i tył, i zszyłam tylko na ramionach. Rękawy zrobiłam "do góry nogami", znaczy nabrałam oczka wokół brzegów pach.

Dolna szeroka plisa ma w oryginale paski z fantazyjnej włóczki frędzelkowej, ja musiałam zadowolić się melanżową, nie udało mi się trafić w sklepach na żadną inną fantazyjną, która by mi tu pasowała.


Cała kamizelka powstała ze starych włóczkowych zapasów. Włóczka szmaragdowa to Dalia Aniluxu (zużyłam prawie trzy motki), melanż - Bella Red Heart (niecały jeden motek). Obie 100% akryl.


Całość przerabiana na drutach nr 4,5 mm a więc dość cienkich, a więc chwilę nad nią popracowałam, ale bardzo zadowolona jestem z efektu:)


W rzeczywistości kamizelka jest nieco ciemniejsza niż na zdjęciach. Z powodu dziwnego światła aparat miał problem, by dobrze odwzorować jej naturalną barwę, kombinowanie z balansem bieli na niewiele się zdało.


Od dziś podobno wraca wiosna. Oby! Bo przede mną 5 wolnych dni:). Zamierzam się relaksować, objadać jarzynami, spacerować, fotografować i zdrowieć:). Podczas postu warzywno - owocowego organizm żywi się wszelkimi wewnętrznymi guzkami, polipami, mięśniakami, tłuszczakami... ciekawe, czy zeżre moje worki pod oczami....

Życzę wszystkim wspaniałych Świąt:)

czwartek, 10 kwietnia 2014

Myślę sobie...

Zaraz po tym, gdy budzik wyrwie mnie ze snu myślę - ile jeszcze dni do weekendu??? (Gdy akurat jest weekend - jak dobrze, że weekend, nie trzeba wstawać.) Zaraz potem myślę o kawie. Pierwsza, świeżo zaparzona, aromatyczna kawa smakuje najlepiej. Podczas porannej toalety myślę w co się ubrać. Planuję sobie pracę - do kogo zadzwonić, gdzie i co zamówić, jaką analizę zrobić. W pracy, w wolnych chwilach myślę, co będę robić w domu. Myślę o czekających mnie przyjemnościach - robótkach, tych bieżących i tych planowanych, o blogu, aktualnym i innych, które chciałabym założyć:). Myślę o obowiązkach, które na mnie czekają, przeprowadzam selekcję, którymi muszę zająć się od ręki, a które mogą jeszcze poczekać (większość zawsze musi poczekać...). Myślę o rzeczach, które chciałabym mieć, planuję, co mogę sobie kupić i marzę o tych, które są nieosiągalne, może kiedyś... Myślę o córce, rodzicach, bracie. Przeżywam przeszłe zdarzenia. Zastanawiam się, co mogło potoczyć się inaczej i dlaczego potoczyło się właśnie tak, jak się potoczyło. W myślach przeprowadzam najróżniejsze rozmowy, odpieram zarzuty, te prawdziwe i wyimaginowane, przekonuję i tłumaczę. Formułuję błyskotliwe argumenty, które jakoś nigdy nie przychodzą mi do głowy, gdy są akurat są potrzebne. Myślę o swoich dolegliwościach, uporczywych migrenach, złoszczę się na służbę zdrowia, że taka niewydolna i medycynę, że nieskuteczna. Planuję, co będę robić na emeryturze, jeśli dożyję i jeśli będę miała za co to robić...

Jedzeniem nie zajmuję myśli prawie wcale. Nie jestem wybredna. Jadam co jest. Co mąż poda. Ale dobrze, gdy jest smacznie i zdrowo. Co znaczy zdrowo? Wiadomo! Dieta zbilansowana i żeby było nietłusto. Ryby są zdrowe, bo kwasy omega. Jakaś jarzynka do obiadu musi być, bo witaminki. Pełnoziarniste pieczywo, bo błonnik i nabiał, bo wapń. Nabiał jadam od dziecka, jestem córką pani technik technolog przemysłu mleczarskiego, nabiałowe kulinaria to dla mnie podstawa. Ale jestem tylko człowiekiem więc, mniej lub bardziej, zdarza mi się folgować słodkim pokusom. Ale przecież z UMIAREM. Bo wierzę w umiar. I Piramidę Zdrowego Żywienia. Oraz farmakologię. Na bóle zjadam tabletki. Na inne dolegliwości też. Że nie pomaga? W moim wieku, jak nic nie boli.... Poza tym medycyna leczy, a nie uzdrawia, a niektóre choroby, o nieznanej etiologii, są przewlekłe, a więc nieuleczalne, można tylko łagodzić objawy. Trzeba się pogodzić. Godzę się, bo wierzę lekarzom, wierzę w naukę, jestem racjonalna i rozsądna.

I chora. Nie obłożnie i nie śmiertelnie. Ot, zwyczajnie, cywilizacyjnie. Alergie, migreny, zaparcia, przewlekłe zmęczenie... Kto zna, ten wie, jak takie "niepoważne" dolegliwości mogą uprzykrzać życie. Bardzo! Ale trudno, myślę sobie, pewnie taka już moja uroda...

A jeśli wcale nie? Może to nie taka uroda, a konsekwencja nieograniczonego korzystania z dobrobytu, jaki oferuje nam nasza cywilizacja? Może łatwy i powszechny dostęp do najróżniejszego spożywczego dobra ma swoją ciemną stronę?

Dzięki Sowie odkryłam niedawno stronę Akademii Witalności, a tam z kolei przeczytałam o dr Ewie Dąbrowskiej, która ciało i ducha leczy postem. I osiąga spektakularne rezultaty. Cuda po prostu. Ludzie młodnieją, a choroby nikną w oczach - normalizuje się ciśnienie, wyrównuje poziom cukru i cholesterolu, znikają guzki, blizny, opuchnięte stawy, ludzie przykuci do wózków i łóżek zaczynają chodzić o własnych siłach, goją się wrzody, oczyszczają gangreny, rośnie radość życia, entuzjazm i kreatywność. I to bez leków!

Eeee tam, bajki..., myślę sobie lekceważąco. Ale brnę dalej, bo to jednak ciekawe. A im więcej na ten temat czytałam, im więcej poznawałam opinii, tym bardziej zdawało mi się to możliwe, a nawet zupełnie logiczne. Wszystko jasno opisane, naukowo uzasadnione i poparte świadectwami.

Przez dwa tygodnie bardzo intensywnie zgłębiałam temat. Przeczytałam:
- od deski do deski, ze wszystkimi komentarzami, wpisy na Akademii Witalności,
- blogi (np. TEN) opisujące dzień po dniu swoje doświadczenia z postu,
- stronę dr Dąbrowskiej oraz jej książki:


- a także wypowiedzi na różnych forach internetowych.

I wymyśliłam. Ja też chcę spróbować! Bo dlaczego by nie? Skoro przez tyle lat dawałam szansę medykamentom, które skutkowały tylko chwilowo, objawowo i nie rozwiązywały źródła problemu (a kosztowały krocie!), to dlaczego nie miałabym dać szansy i tej metodzie? Szczególną mam satysfakcję, że do swojego planu udało mi się przekonać męża, wspólna dieta jest nie tylko mniej skomplikowana, ale też bardziej motywująca. Od ostatniej soboty razem jesteśmy na poście warzywno-owocowym. W moim odczuciu pierwszy dzień był ciężki, drugi jeszcze gorszy, trzeci zaczął się koszmarnie, ale skończył już całkiem dobrze. I tak jest do teraz:). Mąż od początku znosi post bez żadnych problemów.

Wiem, że jeszcze mogą wystąpić kryzysy, jestem na nie gotowa, ale nie powinno być już tak ciężko jak w pierwszych dniach.

Teraz myślę sobie... Warto jednak więcej myśleć o jedzeniu. Warto sprawdzić, czy żywieniowe oczywistości to fakty, czy może rezultat gruntownie przeprowadzonej propagandy. Warto szukać informacji o tym, jaki wpływ na nasze zdrowie mają produkty, które spożywamy. Warto przemyśleć komu służą rozpieszczające nas marketingowe slogany, w rodzaju Daj się skusić, Kieruj się smakiem, Pozwól sobie na odrobinę przyjemności. Może nowoczesne rozwiązania, dzięki którym produkcja żywności stała się masowa i tania, a życie konsumentów łatwe i wygodne, wcale  nie są dla ludzkości tak wielkim dobrodziejstwem, jak by się mogło zdawać? Może, żeby dobrze się czuć, trzeba zrobić krok w tył, z czegoś zrezygnować i ponieść trud nieco większy, niż tylko łykanie odpowiednich pigułek, czy suplementów...


piątek, 4 kwietnia 2014

Szydełkowe wdzianko

... skończyłam już jakiś czas temu. Ale najpierw brakowało odpowiedniej scenerii do zdjęć, a później czasu na ich obróbkę. Tak więc dopiero dziś. Sesja z ubiegłej niedzieli, nad zalewem Maziarnia (wspominałam już o tym miejscu TUTAJ - idealne na weekendowy wypoczynek).


Wzorowałam się na modelu z Małej Diany. Na szydełku, nr 2/2010. Od pierwszego spojrzenia wiedziałam, że takie wdzianko muszę sobie zrobić, ale długo nie udało mi się trafić na odpowiednią włóczkę. Próbowałam z różnymi....


...ale dopiero Bella z Red Heart okazała się być idealna:) Tą włóczką parę rzeczy już wydziergałam (np. kocyk i jupkę) i za każdym razem byłam bardzo zadowolona - miękki i bardzo przyjemny akryl, świetnie nadaje się zarówno na druty, jak i na szydełko.


Szydełkowałam niemal identycznie z opisem, szydełkiem nr 4,5; ściągacz drutami nr 5. Zużyłam dwa motki.


Pogoda tego dnia była wspaniała, a niebieskość nieba tak głęboka, że zażyczyłam sobie zdjęcia na jego tle:). Nie było to łatwe do wykonania - mąż zszedł do parteru, a ja podskakiwałam... I udało się, jestem w niebie:)


Tego dnia wiele osób wybrało sobie Maziarnię na miejsce wypoczynku - spacerowali, polegiwali na kocach, grillowali. Aż nie do wiary, że to był ledwie koniec marca! W innym roku o tej porze woda jeszcze skuta była lodem, a dziś proszę, co niektórzy zdecydowali się nawet na kąpiel:)


Brendzia była przeszczęśliwa mając do dyspozycji tak długą linię brzegową i mogąc wchodzić do wody kiedy tylko zapragnęła...


Bieżący weekend zapowiada się równie ładnie, a ja mam kolejną gotową rzecz do sfotografowania. Tylko jeszcze nie wymyśliłam gdzie... A tyle pięknych miejsc w okolicy:)