sobota, 30 kwietnia 2016

Wiosna radosna?

Nie, kwiecień nie był dla mnie kolorowy i nie miałam nastroju do realizacji planowanego na ten miesiąc Wiosennego Wyzwania Fotograficznego... Ale zdjęcia są. Zgodne z samopoczuciem: szare, depresyjne, chropowate, suto okraszone łzawymi kroplami deszczu...


Znów wszystkie zdjęcia robiłam telefonem. W drodze do pracy i z pracy, na spacerze, w łóżku, na kanapie... Telefon mam zawsze przy sobie, nie gubię żadnych fajnych kadrów. Od razu też edytuję - o tyle mniej potem pracy przy komputerze. No i ta ostrość... Lustrzanka mi tak nie ostrzy...

Po kliknięciu w obrazek zdjęcia pokażą się w większym rozmiarze.

 












I ostatnie zdjęcie Felusia - ja dziergam, a on śpi przytulony do mojej nogi.


























Wyzwanie wiosenne zrobię może w maju. A może jeszcze kiedy indziej...

Realizuję noworoczne postanowienie - w każdym miesiącu fotograficzne wyzwanie. Inne wyzwania:
Styczeń - Zimowy czas
Luty - Jabłko 
Marzec - Być kobietą
Kwiecień - W odcieniach szarości

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Kwietniowa czarownica

Nie wiem przy jakiej okazji natknęłam się w sieci na szwedzką pisarkę Majgull Axelsson. Artykuł musiał być jednak na tyle interesujący, że na moją listę trafiły wszystkie wymienione tam tytuły: "Ja nie jestem Miriam", "Ta, którą nigdy nie byłam", "Dom Augusty" oraz "Kwietniowa czarownica". W mojej bibliotece dostępna była tylko ta ostatnia. Pożyczyłam.

Według skandynawskich wierzeń ludowych "wiosenne" czarownice potrafią wcielać się w inne istoty i działać za ich pośrednictwem. Taką moc ma dotknięta porażeniem mózgowym Desirée. Matka nie mogła jej wychowywać, choć wzięła pod opiekę trzy inne dziewczęta. Skazana na szpitalny żywot bohaterka stopniowo uczy się porozumiewać z otoczeniem i wykorzystywać swoją nieprzeciętną inteligencję. Pod koniec życia nawiązuje osobliwy kontakt z przybranymi siostrami, by zrozumieć swój los i zarazem wpłynąć na ich życie. Niezwykłe zdolności Desirée oraz skomplikowane historie jej matki i sióstr są tematem tej obszernej, wielowątkowej, ale przez cały czas trzymającej w napięciu, pasjonującej opowieści. Książka otrzymała w 1997 roku najważniejszą szwedzką nagrodę literacką Augustpriset (odpowiednik nagrody Pulitzera) i stała się światowym bestsellerem.

Książka jest szokująca. Zarówno językiem jak i treścią. Po kilku pierwszych stronach miałam wątpliwości, czy dam radę czytać dalej. Ale jednocześnie jest niezwykle wciągająca. Trudno się od niej oderwać.

To niesamowity kontrast, że te kobiece historie napisane są tak bezceremonialnym wręcz ordynarnym językiem. Elementy baśniowe nieco łagodzą jej wymowę, ale w żaden sposób nie odbierają jej wiarygodności. Opowiedziane w książce historie, to historie niechcianych dzieci. Nie ma znaczenia dlaczego i w jaki sposób rodzice zrezygnowali z opieki - poczucie bycia niechcianym to trauma, która boli nie tylko w dzieciństwie, kładzie się też cieniem na całym dorosłym życiu i relacjach, które się nawiązuje. Ale gorsze od bycia jawnie niechcianym dzieckiem jest przekonywanie dziecka, że się je bardzo kocha, nie zapewniając jednocześnie pokrycia tych deklaracji w czynach, a wprost przeciwnie - w praktyce zupełnie pozbawiając je elementarnej rodzicielskiej opieki i prawdziwego uczucia... Dziewczynka, która tego właśnie doświadczyła stanowi najtrudniejszy przypadek w książce, bo nie tylko nie radzi sobie w relacjach, ale też niszczy siebie i wszystko wokół.

Ale nie tylko o krzywdę dzieci chodzi w tej książce. Historie bohaterek to jednocześnie oskarżenie państwa i jego instytucji, które problemy zamiatają pod dywan i pod pozorem troski fundują piekło tym najbardziej bezbronnym i potrzebującym. Nie miałam okazji wcześniej zetknąć się z tym tematem więc to był dla mnie szok, że w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, normalną praktyką (sądzę, że nie tylko w Szwecji) było przekonywanie matek, by oddawały swoje nowo narodzone, niepełnosprawne dzieci do specjalnych ośrodków. Twierdzono, że dzieci takie nic nie czują, nie rozumieją i nie mają żadnych potrzeb wiec nie ma sensu, by rodzice otaczali je swoją troską i uczuciem. Najwłaściwiej było je oddać i zapomnieć o ich istnieniu. Ale czy da się zapomnieć o swoim dziecku, nawet jeśli urodziło się "potworka"?

Jedną z bohaterek książki jest właśnie taka matka. Również ofiara zaniedbań w dzieciństwie, młoda, samotna i niedoświadczona, ulega autorytetowi lekarza i zostawia w szpitalu swoją córkę. Nigdy nie dowie się jak bardzo lekarz mylił się w swoich opiniach. Nie dowie się, że jej córka w niepełnosprawnym ciele ma wyjątkowo sprawny umysł (całkiem jak bohater polskiego filmu "Chce się żyć" - jeszcze nie oglądałam, ale słyszałam o treści). Zamiast swojej córki, Ellen wychowuje obce sieroty. Wspaniale wywiązuje się ze swego zadania, a dziewczynki odwdzięczają się jej prawdziwym przywiązaniem i miłością. Ale nawet wyjątkowe umiejętności macierzyńskie Ellen na nic się zdadzą, gdy do jej domu trafi trzecia dziewczynka - niszczycielka.

Nikt z tej opowieści nie wychodzi cało. Żadna z bohaterek. Czytelnik chyba również. Nie do końca potrafię zrozumieć niektóre wątki tej historii oraz zakończenie. Ale to nie szkodzi. Książka robi wstrząsające wrażenie i trafia bardziej w sferę emocji niż rozumu. I choć nie jest łatwa, to zostawia po sobie pocieszające przesłanie - choćby życie było nie wiem jak parszywe, to zdarzają się momenty wytchnienia, dobre chwile, ciepłe wspomnienia i ludzie, którzy nam dobrze życzą. I na tym ostatecznie warto się skupić.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Mini wykłady o maxi sprawach

.... czyli zbiór esejów profesora Leszka Kołakowskiego pożyczyłam z inspiracji 5000lib, która na swoim blogu zainicjowała Internetowy Klub Dyskusyjny, a pierwszym tematem do dyskusji miał być właśnie jeden z nich - "O nudzie". Nie czytałam wcześniej nic Kołakowskiego (nie licząc jakichś fragmentów w sieci), choć jako człowiek - filozof i znany ateista - bardzo mnie fascynował (w okolicznościach jego pogrzebu napisałam nawet na jego temat notkę na blogu).

Niestety, nie wyrobiłam się w terminie, bo książka w bibliotece najpierw uznana została za zaginioną, a gdy się wreszcie odnalazła to okazało się, że to tylko trzecia część cyklu i eseju "O nudzie" w nim nie ma.... Ale skoro już pożyczyłam, to przeczytałam, a lektura sprawiła mi ogromną przyjemność.


Miałam obawy, że wykłady profesora mogą być dla mnie - laika bądź co bądź - trudne, że mogą być pisane językiem akademickim. Nic z tych rzeczy. Profesor posługuje się w swoich esejach łatwo przyswajalną polszczyzną i ze starodawną elegancją co sprawia, że lektura jest dla czytelnika nie tylko ucztą intelektualną, ale też prawdziwą przyjemnością. Na dodatek tematy... To codzienne sprawy, tak oczywiste, że chyba nikt się nad nimi na co dzień nie zastanawia. A tymczasem warto. Odkrycie na nowo zwyczajnych zagadnień jest doświadczeniem odświeżającym. Nieraz też uśmiechnęłam się na ogromną trafność i przenikliwość autora z jaką opisuje on ludzką naturę.

Książka napisana jest z dystansem i pobłażliwym poczuciem humoru wobec ludzkich słabości, w szczególności wobec niekonsekwencji i zaparcia na jednostronne rozumienie podstawowych i prostych zagadnień, które, gdy im się bliżej przyjrzeć, okazują się być w rzeczywistości zaskakująco złożone. Ta pobłażliwość i dystans z pewnością wynika nie tylko z ogromnej wiedzy, ale też wieku i doświadczenia profesora, który niejedno już widział... Trochę tego autorowi zazdroszczę, bo przyznam szczerze, że w otaczającej nas sytuacji, mnie coraz ciężej je z siebie wykrzesać... Ale będę ćwiczyć. Teraz będę miała po temu większą okazję, bo nieoczekiwanie stałam się właścicielką dwóch książek profesora Kołakowskiego: 5000lib mnie obdarowała (jeszcze raz serdecznie dziękuję!):


Esej "O nudzie" już nadrobiłam. Resztę będę dawkować sobie powoli, żeby starczyło na dłużej. Bardzo mi teraz dobrze robią chwile z Profesorem...

środa, 13 kwietnia 2016

Czytam

Przede wszystkim bardzo serdecznie dziękuję za wszystkie słowa otuchy pod moim poprzednim wpisem. Wasze wsparcie i zrozumienie było dla mnie prawdziwą pociechą. To nie był nasz pierwszy stracony zwierzak. To nie był też pierwszy zwierzak, który zginął na naszej ulicy. To jedna z głównych dróg w naszym mieście. Jest ruchliwa. Zdajemy sobie sprawę z ryzyka - to się mogło (wciąż może) stać każdego dnia, z każdym kotem z naszego stadka. Przytrafiło się najmłodszemu. Bo był jeszcze taki niedoświadczony. Nie miał nawet roku... Nie cierpiał, wyglądało, że zginął natychmiast.

Jesteśmy dorośli. Wiemy, jak poukładany jest ten świat. Ale strata i tak boli. Potwornie. I złości mnie fakt, że życie toczy się dalej, że sprawy się dzieją, jakby nic się nie wydarzyło. W drodze do pracy słyszę głośne reklamy sklepów z entuzjazmem nawołujące do radosnych zakupów, a współpracownicy w biurze błaznują tak samo jak zwykle. A Feluś w swoim życiu nawet nie zaznał wiosny... Nie zaznał przyjemności wygrzewania się w letnim słoneczku, ani buszowania w wysokich trawach łąki za domem... No i już nigdy nie przytulimy się do jego miękkiego, ciepłego futerka i nie usłyszymy gardłowego "brrrumbrrrum", które czasami było pytaniem, czasem nawoływaniem, czasem prośbą, a czasem wyrazem błogości....

Wiem, że te uczucia w końcu miną, a rana się zabliźni. Ale tymczasem, na ile to możliwe, izoluję się od świata i czytam. Dużo czytam. Nie dziergam od skończenia swetro-poncha z resztek. A od śmierci Felka ani tyle nie potrafię się zająć włóczkami. Książki są skuteczniejszym plastrem, lepiej odwracają uwagę. Pisanie bloga też doskonale się sprawdza...

Jedną z ostatnich przeczytanych przez mnie książek jest "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak".

Mówili o niej „Czarownica” — bo gadała ze zwierzętami oraz miała kruka terrorystę, który kradł złoto i atakował rowerzystów. Ponad trzydzieści lat żyła w drewnianej leśniczówce pośrodku Puszczy Białowieskiej, bez wody i prądu. Spała w łóżku z rysiem i mieszkała pod jednym dachem z oswojonym dzikiem. Była naukowcem, ekologiem, autorką nagradzanych filmów i słuchowisk radiowych. Aktywnie działała na rzecz najstarszego lasu w Europie. Uważała, że należy żyć prosto i blisko przyrody. Wśród zwierząt znalazła to, czego nigdy nie doświadczyła od ludzi.
Ostatnia Kossakówna. Córka Jerzego, wnuczka Wojciecha, prawnuczka Juliusza — trzech malarzy rozmiłowanych w polskim krajobrazie i historii. Bratanica Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdaleny Samozwaniec. Miała być synem i czwartym Kossakiem. Tak jak przodkowie, dźwigać sztalugi i znane nazwisko. Wybrała własną drogę…

Co takiego spotkało ją w Krakowie, że zdecydowała się na ucieczkę? Dlaczego została wydziedziczona? Wreszcie — czy w „dziczy” odnalazła szczęście?

Hipiska z Białowieży autorstwa Anny Kamińskiej to fascynujący portret buntowniczej pasjonatki i silnej, nietuzinkowej kobiety. Opowieść o bezkompromisowym szukaniu swojego miejsca w świecie i o zrzucaniu ciężaru wielkiego nazwiska. Historia upadku starej, artystycznej rodziny oraz tego, jak szara rzeczywistość PRL-u wymazywała barwny świat krakowskiej arystokracji. 

Książka Anny Kamińskiej odświeżyła i uzupełniła moją wiedzę o rodzinie Kossaków, na której swego czasu byłam dość mocno zafiksowana. Wiem już, na przykład, dlaczego we wspomnieniach Magdaleny Samozwaniec tak oględnie (albo nawet wcale) pojawia się osoba jej brata Jerzego. Nie tylko nie byli blisko, ale wręcz się nie lubili. Nawet ojciec - Wojciech - często wyrażał się o synu dość niepochlebnie i wyglądało, jakby nie darzył go sympatią. Jerzy, choć odziedziczył talent plastyczny po ojcu, niespecjalnie pasował do rodziny. Nie tylko z wyglądu, ale też z osobowości. Uderzyło mnie jak mógł, pochodząc z tak ciepłego i radosnego domu, zgotować swoim córkom tak koszmarne dzieciństwo??? Znając przeszłość Simony, naprawdę nie trudno się dziwić jej trudnemu charakterowi.

Simona Kossak od początku ogromnie związana była z historią swojej rodziny. Przez całe życie nosiła w sobie presję, że z takim nazwiskiem nie może być przeciętna. A jednak początkowo wydawało się, że nie odziedziczyła żadnych zdolności. Nie potrafiła malować, nie znalazła w sobie pasji do pisania tak jak jej znane ciotki. Była rodzinnym wyrzutkiem. Beztalenciem. Wyglądało też na to, że nawet swojego zamiłowania do zwierząt nie będzie mogła realizować zawodowo. Miała problemy z dostaniem się na studia na wydział biologii, a gdy się wreszcie dostała, przez pierwsze lata była raczej kiepską studentką. Wszystko zmieniło się pod koniec studiów, po wyborze specjalizacji i tematu pracy magisterskiej. To chyba wtedy Simona odkryła swoje powołanie, które nadało sens jej życiu, a ją samą rozwinęło i określiło jako człowieka. Znalazła swoją drogą. I na tej drodze stała się osobą wybitną, i godną swego nazwiska.

Książka jest opracowana i napisana z ogromną wrażliwością, i wyczuciem. Myślę, że doskonale oddaje tę dwoistą naturę Simony, która z jednej strony potrafiła z miłością i poświęceniem opiekować się zwierzętami, z drugiej bezwzględnie skreślać ze swojego życia ludzi, którzy zawinili jej choćby drobiazgiem. Biografia Anny Kamińskiej nie jest laurką dla Simony, ale czuć w niej ogromny szacunek do tej postaci, która początkowo zagubiona, niepewna siebie i przytłoczona wielkością swoich wielkich przodków, potrafiła znaleźć własną drogę i zapisać nową, zupełnie wyjątkową kartę w dziejach rodziny Kossaków.


Inne moje wpisy o Kossakach i ich twórczości:


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Był sobie Feluś....

Znalazłam go jesienią przy drodze. Zabiedzony, siedział pod drzewem i miauczał rozpaczliwie swoim cienkim głosikiem. Zabrałam do domu. Planowałam znaleźć mu nową rodzinę, ale wbrew rozsądkowi został z nami. Z łatwością nas sobie kupił. Był śliczny, puszysty i zabawnie rozgadany. A przy tym pieszczoch. Na jego widok nie sposób było powstrzymać fali czułości. Nawet Maniek szybko go zaakceptował. Była z nich para jak Filemon z Bonifacym. Maniek-Filemon stateczny, objaśniał porządek i hierarchię świata, a za nim nieodłączny towarzysz, wiecznie w podskokach, skory do zaczepek, rozczulający Felek-Filemon. Nie lubił samotności. gdy tylko był sam miauczał jakby pytając - "hej, gdzie jesteście?". Gdy tylko usłyszał czyjś głos, natychmiast biegł do niego w podskokach i mrucząc z zadowoleniem się przytulał.

Dziś, jak zwykle rano oba kocurki wyszły na podwórko. Za domem mają ogromny wybieg, są jak lwy na sawannie. Dlaczego Felek poszedł na ulicę? Nie słyszałam nawet hamowania pojazdu. Po prostu ktoś go przejechał. I pojechał dalej. Dzień jak co dzień. Koty giną na drogach codziennie. I nikt się nie przejmuje. Prócz właścicieli, dla których ten dzień nie będzie już jak co dzień...

Straciliśmy naszego wypieszczonego, kochanego kotka. Odgromnika codziennych stresów i napięć. Zielonookiego futrzastego przyjaciela. Nie mogę się pozbierać....






wtorek, 5 kwietnia 2016

Ostatni w tym sezonie

... uzdatniony zimowy udzierg:


Uzdatniłam rzecz tak starą, że nie ma jej nawet na blogu więc nie będę się wdawać w szczegóły, dość, że zużyłam w tym projekcie całe mnóstwo najróżniejszych resztek:-).


Nie wiem jak to nazwać... swetro-poncho? Składa się z dzierganych ściegiem francuskim czterech prostokątów (1 krótki tył, 1 jeszcze krótszy przód oraz 2 długie tyło-przody po bokach), które później obrobiłam i zszyłam szydełkiem. Wszystkie plisy oraz rękawy wykończyłam również szydełkiem, słupkami reliefowymi. Szydełkowałam włóczką "Baby" (Red Heart - 50g/190m) - wyjątkowo miękkim i przemiłym w dotyku 100%-owym akrylem.


Rękawy mnie nie zadowalają. Rzadko mi się udaje, by w moich uzdatnieniach rękawy pasowały mi do korpusu... Niby prosta rzecz, a nie potrafię skomponować... Za to komin dobrze się skomponował. Zrobiłam go osobno, tak jest bardziej uniwersalnie, a golf zimą być musi.

(Czy dziś ktokolwiek pamięta jeszcze o zimie??? Właśnie przed momentem zeszłam z balkonu, na którym już trzeci dzień z rzędu wystawiam do słońca swoje skąpo odziane ciało i chłonę witaminę D, kapeńkę się opalając przy okazji;-)).




A tak wyglądała robótka w fazie dziergania:


A dziergało mi się ją wyjątkowo długo. Bo w międzyczasie były inne zajęcia: firanki, sweterki dla Milki, fotograficzne wyzwanie... A teraz minęło już ponad dwa tygodnie odkąd je skończyłam i od tamtej pory nie zaczęłam niczego nowego...
 
Rany, ileż mam czasu, gdy nie dziergam!!!