piątek, 29 września 2017

Kryminał z historią w tle

Mama pożyczyła w bibliotece, a ja, choć naprawdę nie mam na to czasu, gdy tylko zapoznałam się z opisem na okładce wiedziałam, że choćby nie wiem co, to na tę lekturę czas musi się znaleźć:-)


 Rok 1922. Większość mieszkańców Zełwąg w pobliżu Mikołajek, stanowiących niezwykle zżytą społeczność, staje się Mormonami. 
Rok 1998. W podmrągowskich lasach ktoś podpala na kamieniach ofiarnych zabite zwierzęta. Anna Sołowiecka, dziennikarka „Głosu Mrągowa” chce dociec, kim jest sprawca i w jakim celu to robi. Jednocześnie próbuje rozwiązać zagadkę tajemniczej śmierci swojej przyjaciółki, mimo iż policja przyjęła wersję samobójstwa. Ma przeczucie, że obie sprawy coś łączy.
W mieście pojawia się czarnoskóry Bernard Mulunda Mayingo Bajohr. Spotkanie z nim prowadzi do odtworzenia przedwojennej historii Zełwąg. Fakty zaczynają się ze sobą splatać. Niespodziewanie jednak dziennikarska dociekliwość staje się śmiertelnie niebezpieczna. 



Podejrzana śmierć, rodzinne tajemnice, duchy przeszłości, dziwne praktyki religijne i dociekliwa dziennikarka... Zapachniało mi to niezwykłą czytelniczą przygodą. I nie zawiodłam się. Do połowy książki czytało mi się doskonale. Historia powoli układała się w całość, a im bardziej się układała, tym bardziej była intrygująca. Prawdziwe wydarzenia, miejsca i postaci mieszają się w powieści z tymi wymyślonymi, a ja lubię, gdy tak się dzieje. Szczególnie interesowały mnie wyprawy autorki do przeszłości. Przedwojenne Selbongen (czyli współczesne Zełwągi) są miejscem niczym Macondo w "Stu latach samotności", więc nic dziwnego, że to tu właśnie powstała jedyna w swoim rodzaju gmina mormońska. Przedwojenne historie z Selbongen wciągnęły mnie bardziej od tego, co działo się w czasie teraźniejszym powieści (czyli główny wątek kryminalny oraz kulisy pracy dziennikarskiej końca lat 90 ubiegłego wieku). Od razu poczułam ciekawość, by zbadać temat głębiej, zaintrygowała mnie historia Mazur. Autorka, sama zakochana w Ziemi, z której pochodzi i na której mieszka, pięknie potrafiła to w książce oddać i zarazić sympatią do ludzi, przyrody i historii tych terenów. To dziwne, że wcześniej tego nie poczułam... Przecież mój dziadek pochodził z Prus właśnie...

Wątek kryminalny na tle całej książki wypada raczej słabo i mało przekonująco. Irytujące było to, że, mniej więcej od połowy książki, czytelnik szybciej kojarzy podane fakty, niż główna bohaterka. Irytujące było to, że każdy dzień dziennikarki opisywany był z najmniejszymi szczegółami, niemal co do godziny. Na dodatek cały ten opis dziennych zajęć wydawał mi się mało prawdopodobny. Za dużo zajęć, za mało czasu. Gruntowne sprzątanie łazienki (z ogromną wanną, więc to raczej nie była mikroskopijna łazienka) w jedną godzinę???? Nie wierzę! Irytujący był też brak... nie wiem... profesjonalizmu? Bo jak wytłumaczyć fakt, że znaleziony terminarz zmarłej w tajemniczych okolicznościach przyjaciółki, który mógłby odsłonić wiele z jej życia, ląduje w torebce do przejrzenia na później, po czym główna bohaterka o nim zapomina! Podczas wypytywania znajomych zmarłej nie padają ważne pytania. Znaczy takie, które mnie cisnęły się na usta. Dziennikarka odpuszcza w momentach, gdy powinna być bardziej dociekliwa. Irytujący był wątek czarnoskórego Bernarda, który w Zełwągach poszukiwał swych korzeni, bo w końcu nie dowiadujemy się kto dokładnie z dawnych mieszkańców był jego przodkiem. Z tego powodu uważam, że wątek ten był zupełnie niepotrzebny.

Mimo tych irytacji, książkę czyta się bardzo dobrze i szybko. Lektura rozbudza ciekawość nie tylko do gruntowniejszego zbadania historii Mazur i odwiedzenia tej, okazuje się bardzo szczególnej, nie tylko ze względu na jeziora, krainy, ale też zachęca do zainteresowania się innymi książkami pani Katarzyny Enerlich:-).

poniedziałek, 25 września 2017

Rustykalnie

Gdy Pani Monika zamówiła u mnie rustykalne pudełko na obrączki, rzuciłam wszystko, żeby jak najszybciej zająć się ulubionym tematem. To są właśnie klimaty, które "czuję" najbardziej:-)




Kilka tygodni później Pani Monika wróciła do mnie z zapytaniem o pudełko na koperty. Zazwyczaj robię nieduże: 30x20x13,5 cm, ale tym razem potrzebne było coś większego. Ponadto wszelkie zdobienia i dekoracje miały być łatwe do demontażu, żeby skrzynia miała bardziej uniwersalny charakter. Lubię takie wyzwania:-).






Z największą przyjemnością wyszykowałam dla Pani Moniki prawdziwą limuzynę wśród kufrów: rozmiar 40x30x23,5 cm, ze wszystkimi dekoracjami całkowicie rozbieralnymi:-)

czwartek, 21 września 2017

Do oglądania przy robótkach

W ostatnich pracach szydełkowych towarzyszyły mi trzy seriale. Wszystkie, choć z różnych względów, zasługują na odnotowanie i polecenie.

Most nad Sundem. Szwedzka policjantka i duński inspektor prowadzą śledztwo w sprawie zabójstwa, którego ofiarę znaleziono na moście łączącym brzegi dwóch państw. 


Bardziej, niż opowiadana w serialu historia kryminalna, moją ciekawość wzbudził sam most. To najprawdziwszy inżynieryjny cud świata! Most nad Sundem jest najdłuższy na świecie. Wchodzi w skład prawie 16 kilometrowej przeprawy łączącej Kopenhagę w Danii ze szwedzkim Malmo. Od strony Danii najpierw jest 3,5 kilometrowy tunel (most w tym miejscu nie mógł powstać ze względu na bliskie sąsiedztwo lotniska), później jest 4 kilometrowa sztuczna wyspa, a na końcu prawie 8 kilometrowy most, na którym przebiega granica między Danią a Szwecją. Niewiele jest miejsc na świecie, które chciałabym zobaczyć, ale ten most właśnie stał się jedną z nich. Przeczytałam całą jego historię i przypomniało mi to pewną książkę z dzieciństwa, którą dawno temu pasjonował się mój brat - "Marzenia inżynierów". Opisane w niej były różne pomysły i plany, które w tamtych czasach były niemożliwe do zrealizowania. Na przykład tunel pod kanałem La Manche, z którego problemami projektowymi borykano się przez niemal wiek. Ale tunel w końcu przecież powstał... Współcześnie powstają najdłuższe mosty, największe tamy i najbardziej fantastyczne tunele. Żyjemy w pasjonujących czasach niezwykłego rozwoju techniki, który pozwala realizować tak ogromne projekty! Jestem pod wrażeniem ludzkiej odwagi i rozmachu. Że potrafimy (przynajmniej niektórzy z nas, bo przecież nie ja) wymyślić coś tak wielkiego, przewidzieć i obliczyć wszystkie siły, a potem zrealizować projekt w sposób trwały i bezpieczny dla użytkowników. Most nad Sundem to jednak nie tylko jego wymiar praktyczny i techniczny, ale również estetyczny - poza wszystkim jest to po prostu niesamowicie piękna i majestatyczna budowla!

Jeśli zaś chodzi o samą fabułę serialu... Mam jej do zarzucenia to, co ostatnio również innym historiom kryminalnym: za duża scena do tak banalnej zbrodni. Za dużo dymu. Góra urodziła mysz. Niemniej jednak, do szydełkowania dobrze się oglądało. Podoba mi się europejskie kino (wcześniej oglądałam już francuską Zaginioną oraz brytyjski Broadchurch). Jest takie całkiem inne od produkcji amerykańskich. Bliższe. Naturalniejsze. Aktorzy wyglądają jak zwyczajni ludzie:-). Podobały mi się ujęcia i ten skandynawski niebiesko-szary chłód, którym autorzy stworzyli wyjątkowo chłodną i mroczną atmosferę zbrodni.

Obejrzałam 2 sezony. Sezon drugi był nawet bardziej przekonujący od pierwszego, choć dużo bardziej też zakręcony. Nie połapałam się we wszystkich wątkach i rolach w nich poszczególnych bohaterów. Do trzeciego straciłam cierpliwość. Może kiedy indziej...

Belfer. Do Dobrowic przyjeżdża Paweł Zawadzki, nauczyciel języka polskiego, który na własną rękę podejmuje śledztwo w sprawie śmierci uczennicy miejscowej szkoły średniej. 


Już nie raz pisałam, że nie jestem fanką polskiej współczesnej kinematografii, ale Belfer miał tak dobre opinie, że postanowiłam go sprawdzić. I nie zawiodłam się! Pierwszy sezon liczy sobie 10 odcinków i każdy z nich od samego początku do końca trzyma wysoki poziom.Wszystko w tym serialu jest doskonale przemyślane i przekonujące. Nie ma dłużyzn i wytartych schematów. Nawet wykorzystane stereotypy nie są rażące, wprost przeciwnie - zostały potraktowane dość przewrotnie, zgodnie z przesłaniem, że nic nie jest takie, jak wygląda. Zakończenie zupełnie nie do przewidzenia. Oglądałam z otwartą buzią i robótką na kolanach, bo nie byłam w stanie szydełkować;-). Gra aktorska na najwyższym poziomie i nie chodzi tylko o gwiazdy, takie jak Stuhr. Całe młode pokolenie, grające licealistów, jest świetne w swoich rolach! Nawiązanie do drugiego sezonu całkiem intrygujące. Dobrze, że nie muszę długo czekać, premiera już pod koniec października:-).

Ostatnio równie mocne wrażenie wywarł na mnie, dziesięć lat temu, serial Odwróceni. Długo sobie poczekałam na kolejny dobry polski serial (chyba, że z racji swojej niechęci zdarzyło mi się jakiś tytuł po prostu przeoczyć, jeśli coś takiego znacie, koniecznie podrzućcie tytuł w komentarzach:-)).

Ozark. Marty Byrde, doradca finansowy, który pierze brudne pieniądze dla kartelu narkotykowego, zmuszony zostaje, razem z rodziną, przeprowadzić się z Chicago do Krainy Ozark w stanie Missouri.


Do obejrzenia tej produkcji zachęciła mnie mary nama w komentarzu pod moim wpisem o Wielkich kłamstewkach. I bardzo Jej jestem za to wdzięczna, bo ten serial to naprawdę dobry wybór:-). Z wielkimi emocjami śledziłam losy zwykłego człowieka, który, skuszony doskonałymi zarobkami, wplątał się w pracę dla gangsterów (a wyglądali tak profesjonalnie, tak cywilizowanie, jak zwykli biznesmeni... póki nie podpisało się z nimi cyrografu), zupełnie nieświadom tego, jakie to może mieć dalsze konsekwencje. Nie tylko dla niego samego, ale również dla współpracowników, rodziny, a także innych klientów, którzy, nawet o tym nie wiedząc, również brali udział w przestępczym procederze. 

Serial trzyma w napięciu, ale nie można powiedzieć, że jest mroczny. Bywa zabawny. Główni bohaterowie - cała rodzina, nie tylko dorośli - wzbudzają sympatię i chce się im kibicować, mimo tego, że wiadomo czym się zajmują. Marty Byrde robi wrażenie swoim opanowaniem i inteligencją; ma niesamowitą siłę przekonywania, która nie tylko sprawia, że jest świetny w swoim zawodzie, niejednokrotnie też ta umiejętność ratuje mu życie, gdy wyplątując się z jednych kłopotów natychmiast wpada w kolejne, jeszcze większe.
To całkiem nowy serial, z tego roku, ale już wiadomo, że będzie kolejny sezon. W przyszłym roku. Będę czekać:-).

niedziela, 17 września 2017

Florkowy kocyk

... gotowy był już chwilę temu, ale Dominika chciała z personalizacją. A mnie personalizacja do tego akurat kocyka nieszczególnie pasowała. Transfer napisu na tkaninę też działał hamująco. Moje ostatnie próby były dość zniechęcające. Ale cóż... Dziecku i Mamie (wcześniaka zwłaszcza) - jednocześnie - przecież się nie odmawia;-). Wczoraj zrobiłam wreszcie tę nieszczęsną personalizację i mogę pokazać ukończony kocyk - kolejną rzecz dla Florka, która, wraz z nami, czeka w domu na jego przybycie:-).






Dane techniczne:
włóczka: Suavel Baby Smiles, Schachenmayr (100% akryl 50g/336m): po jednym motku w kolorze jasny beż, beż, blady róż, popiel
szydełko 3 mm.
Wymiar 60x70 cm.

środa, 13 września 2017

Kokonik

... wyszydełkowałam dla Florka. Mam nadzieję, że jesienią, gdy młody człowiek przybędzie wreszcie do domu, to będzie dla niego w sam raz:-).



Kokon ma długość 50 cm. Czapeczkę robiłam na oko, przymierzając do gotowych. Zrobiłam rozmiar pomiędzy najmniejszym a trochę większym. Nie wiem czy będzie dobra, ale najwyżej dopasuję, gdy Florek już będzie w domu:-).



Dane techniczne:
włóczka Red Heart Baby (100%akryl, 50g/185m): po dwa motki w kolorze kakao i kakao z mlekiem.
Szydełko 4,5mm.
Przerabiałam głównie półsłupkami z nawiniętą nitką oraz słupkami reliefowymi, które prawdziwie mnie zafascynowały - co za faktura, co za mięsistość i to z całkiem cienkiej nitki:-).
Inspiracji zasięgnęłam z niewyczerpanych źródeł Pinteresta pod hasłem newborn cocoon crochet.

piątek, 8 września 2017

Ośmiorniczki dla wcześniaczka

Nie słyszałam o tej akcji wcześniej. A może słyszałam, ale puściłam mimo uszu, bo po pierwsze mnie nie dotyczyła, a po drugie zwykle nie biorę udziału w zorganizowanych akcjach, bo mam problem z dopasowaniem się do sformalizowanych wymagań... A ośmiorniczki dla wcześniaków, jak się okazało po bliższym zbadaniu tematu, mają ich całe mnóstwo.

Dlatego dla Florka powstała nie jedna ośmiorniczka, a całe stadko;-)

Pierwsza, prototypowa, z włóczki akrylowej i ze zwykłym wypełnieniem. Może się kiedyś przyda, ale tymczasem trafiła do pudła z motkami. To ta na górze.


Druga, już z włóczki bawełnianej i z wypełnieniem z kulek silikonowych, czyli zgodna materiałowo, ale przerabiana za dużym szydełkiem. No, może nie za dużym do włóczki, ale zostawiającym jednak za duże dziurki. To ta z niebieską głową.

Trzecia ośmiorniczka doprowadziła mnie niemal do płaczu - przerabianie tak cienkiej nitki w tak ciasny sposób było prawdziwym koszmarem. Do tej pory mam zdrętwiałą dłoń. Już nigdy więcej! Poza tym i tak wyszła za mała. To ta z liliową głową.




Czwarta ośmiorniczka okazała się wreszcie tą idealną;-). Przerabiana włóczką Cotton8 (Scanfil, 150m/50g) i szydełkiem 2,5mm spełnia wszystkie wymagania, zarówno materiałowe, jak i jakościowe oraz wymiarowe. To ta z berecikiem:-)


Ufff, to tylko prosta ośmiorniczka (szydełkowałam wg TEGO opisu), ale praca naprawdę dała mi w kość. Z jeszcze większym szacunkiem patrzę na wszelkiego rodzaju szydełkowe maskotki w sieci! Takie ciasne przerabianie to naprawdę ogromny wysiłek. W internecie wyczytałam, że wprawne ręce potrzebują na wydzierganie jednej maskotki około 3 godzin... Ja, całkiem przecież dobrze wprawiona w szydełkowych robótkach, potrzebowałam dwa razy tyle. I choć Dominika kusi różnymi ciekawymi wzorami znalezionymi w sieci, to obawiam się, że nieprędko wrócę do takiej pracy;-).


Chociaż gdy patrzę na Florka ze swoją ośmiorniczką... Było jednak warto:-)


I może jednak pokuszę się na zrobienie innych maskotek. No bo ośmiorniczki to jednak już z całą pewnością chyba nie;-)