Strony

niedziela, 29 marca 2009

"Tylko jedno spojrzenie"

By zmienić nieco klimat sięgnęłam po sensacyjne "Tylko jedno spojrzenie" Harlana Cobena nazywanego megagwiazdą współczesnego thrillera.


Nie będę pisać o czym była ta książka. To w sumie bez znaczenia. Nie przytoczę też opisu z okładki, gdyż jest wyjątkowo denny. Ważne, że to dobra sensacyjna powieść. Zgrabna intryga, interesujący styl, wyraziste postacie, umiejętnie stopniowane napięcie. Wszystko, czym powinien charakteryzować się dobry thriller. Interesujące jest również to, że główną bohaterką jest kobieta i to kobieta nie byle jaka - silna, dociekliwa, inteligentna. Pozostałe, występujące w powieści postacie kobiece również są niezwykle mądre, przenikliwe i budzące szacunek. Żadne tam piszczące i bezradne ofiary. Moja wrażliwość feministyczna z wielką przyjemnością zarejestrowała ten fakt. Za to daję autorowi wielkiego plusa.

Muszę jednak przyznać, że po skończeniu lektury odczuwam pewien niedosyt. Nie wszystkie wątki zostały w tej powieści wyjaśnione. Może tak miało być, bo w książce kilkakrotnie pada stwierdzenie, że być może nigdy nie uda się odkryć całej prawdy. Tym niemniej jest to dla mnie fakt niezwykle irytujący, wywołujący dyskomfort z powodu "niedomkniętej figury". Próbuję sama wysnuć sobie jakieś wnioski, lecz to w najmniejszym stopniu nie łagodzi mojego niedosytu.

czwartek, 26 marca 2009

"Tully"

Przeczytałam „Tully” Paulliny Simons. Od dwóch dni próbuję napisać coś na temat tej lektury i nic. Pustka. Zaczynam pierwsze zdanie, drugie i wykreślam. Wyłączam komputer z nadzieją, że później uda mi się jakoś zebrać myśli. Nic z tego. O treści przytoczę więc tylko tyle, co znajduje się na okładce:

Koniec lat siedemdziesiątych na amerykańskiej prowincji. Trzy przyjaciółki stają na progu dorosłego życia. Jennifer i Julie to kochane i rozpieszczane córki bogaczy. Tully - od dzieciństwa w ostrym konflikcie z matką, porzucona przez ojca, pozbawiona wszystkiego, co kojarzy się z domem - jest życiowym rozbitkiem. Przez pryzmat doświadczeń Tully poznajemy historię wchodzenia w dojrzałe życie, odnajdywania własnej tożsamości, radzenia sobie z bagażem nieszczęśliwych uczuć i tragicznych wydarzeń, mozolnego i dramatycznego zarazem wyzwalania się spod wpływu przeklętej przeszłości.

Od siebie napiszę zaś, że podobała mi się ta historia. Pierwszy tom nawet bardzo. W drugiej części autorka poszła w kierunku, który nie przypadł mi zanadto do gustu, ale w gruncie rzeczy cała lektura była niezwykle wciągająca. Przez chwilę miałam żal, że Paullina Simons zbyt często sięga po stereotypy budując swoje historie i bohaterów. Czasami irytowały mnie miałkie dyskusje i mało przekonujące, sztuczne kłótnie. Ale to wszystko mniejszość. W większości podziwiam w książkach tej autorki obszerność fabuły - akcja toczy się w nich zazwyczaj przez kilkadziesiąt lat. Przez ten czas zmienia się sytuacja społeczna, polityczna, bohaterowie dorastają, dojrzewają i również pod wpływem przeżytych doświadczeń zmieniają się. Paullina Simons świetnie potrafi te zmiany pokazać. Dlatego jej postacie są wielowymiarowe i dzięki temu niezwykle ciekawe.

piątek, 20 marca 2009

"Parszywy weekend"

W ferworze wydarzeń dnia codziennego umknęła mi jedna książka, którą ostatnio przeczytałam. Była krótka i „połknęłam” ją w zaledwie jeden dzień. To trochę usprawiedliwia fakt, że o niej zapomniałam. Ale zrobiła na mnie wrażenie.

„Parszywy weekend” Helen Zahavi, to, jak przeczytałam na okładce, „opowieść o Belli, która pewnego dnia stwierdziła, że ma dość. Jedni ludzie dobrze sobie radzą w życiu, inni źle. Bella należała do tych drugich. ... ale nauczyła się przegrywać. Chciała tylko, żeby ją zostawili w spokoju... Wiodła nudny, szary żywot. I nic by się nie zmieniło, gdyby nie pewien obserwujący ją mężczyzna. Nie miał dość rozsądku, by zapomnieć o niej, kiedy przestała odsłaniać okno... „.
Na okładce przeczytałam również, że jest to powieść kobiety o kobiecie dla kobiet wyłącznie. Hm, pomyślałam zaintrygowana. Czyli, że co? O miłości będzie? Sądząc z użytego w tytule słowa „parszywy”, może o nieszczęśliwej miłości? Tak, czy inaczej postanowiłam to sprawdzić i wypożyczyłam tę lekturę. Jej treść była dla mnie wielkim zaskoczeniem. W najprostszych słowach jest to historia o przemianie ofiary w drapieżnika. Czytając ją wyraźnie czułam bunt, gniew i desperację głównej bohaterki, a także mściwą satysfakcję, gdy agresorzy orientowali się, jak mylne było ich przekonanie o słabości i bezbronności swojej ofiary.

"Czarownice z Salem Falls"

Gdy stoję w bibliotece przed półkami pełnymi książek, moim pierwszym kryterium jest objętość. Wybieram te najgrubsze, najlepiej jeszcze jak mają kilka tomów.
Lubię grube książki, bo lubię mieć czas, by zżyć się z bohaterami i dobrze ich poznać. Na czytanie planuję sobie nie więcej, jak 2-3 godziny wieczorne. I naprawdę nie wiem, jak to się dzieje, że w pewnym momencie wszystkie moje założenia biorą w łeb, bo zaczynam myśleć już tylko o tym, by jak najszybciej poznać zakończenie czytanej książki. I tak, niemal 500 stron, zamiast w planowane 5 wieczorów, przeczytałam w trzy. I od razu smutno mi się zrobiło, że to już koniec. Już niczego więcej nie dowiem się o bohaterach „Czarownic z Salem Falls”, bo o tej książce właśnie piszę.

Choć główne wątki powieści zostały zakończone, to autorka, Jodi Picoult pozostawiła mnie z uczuciem niedosytu. Chciałabym wiedzieć więcej, na przykład co się stało z rodziną Gilly, czy matka Jacka zrozumiała, że źle oceniła syna... Stawiam sobie te pytania i sama staram się na nie odpowiedzieć. Moja skłonność do happy endów podpowiada mi oczywiście, że sprawiedliwości stało się zadość, zło zostało ukarane, a dobrzy ludzie żyli długo i szczęśliwie. Chciałabym takiego zakończenia, ale wiem, że to niemożliwe. Autorka nie napisała czarno-białej historii , więc takie zakończenie zupełnie by do niej nie pasowało. Świat opisany w „Czarownicach z Salem Falls”, to świat odcieni szarości. Zwyczajni, dobrzy ludzie z łatwością ulegają manipulacji, są pełni uprzedzeń i nienawiści. Prawdziwe zło nigdy nie zostaje ukarane, bo nikt nie wie, że się wydarzyło. Natomiast na podstawie fałszywych oskarżeń skazano niewinnego człowieka, którego więzienna przeszłość na zawsze czyni wyrzutkiem, człowiekiem, któremu nie można ufać. Autorka nie pozwala czytelnikom ferować jednoznacznych opinii o swoich bohaterach. Gdy już byłam gotowa bezwzględnie potępić Gilly, wydarzyło się coś, co sprawiło, że spojrzałam na nią innymi oczami. W powieści tej, oprawcy są jednocześnie ofiarami i odwrotnie. Nie ma łatwych ocen i rozwiązań. Jak to w życiu. Dlatego podobała mi się ta książka i dlatego przeczytałam ją w trzy wieczory, zamiast w planowane pięć, i dlatego teraz żałuję, że już się skończyła.

Ale w bibliotece zostało jeszcze kilka innych tytułów Jodi Picoult. Mając w pamięci wrażenia z „Czarownic z Salem Falls”, jestem pełna niecierpliwego oczekiwania na kolejne dobre historie.

czwartek, 19 marca 2009

Tak sobie

Przyjrzałam się dziś swojemu blogowi. Niezupełnie tak go sobie planowałam. Swoje pisanie rozpoczęłam w czasie, gdy więcej tworzyłam, a mniej czytałam. Bardziej żyłam w świecie rzeczywistym niż zmyślonym. W ciągu tych kilku miesięcy zmieniłam się z zapalonej rękodzielniczki w zapaloną czytelniczkę. I biegaczkę. No, robię jeszcze album, to przecież też rękodzieło. Album jest stałą pozycją mojego dnia. Jak zmywanie naczyń po obiedzie. I prawdę mówiąc czuję się już trochę wypalona tym tematem. Być może powinnam sobie zrobić jakiś tydzień przerwy. Przecież mam na tyle czasu. Do 16 maja i tak zdążę go zrobić. Zostały mi jeszcze 54 strony, to jest 27 dni. Muszę przemyśleć kwestię tej przerwy.

Planowałam również, że więcej czasu poświęcę swoim refleksjom i przemyśleniom, tymczasem jakoś tak odechciało mi się w siebie zagłębiać. Płytko ostatnio żyję. Praca, dom, album, bieganie, czytanie... Moje dni są uporządkowane i zaplanowane co do minuty, i póki co tak jest dobrze. Czytanie odrywa mnie od bieżących problemów egzystencjalnych, a bieganie dostarcza niezbędnych dla poprawy nastroju endorfin. Uporządkowany tryb życia korzystnie wpływa w mój stan ducha. Po raz chyba pierwszy w życiu nie myślę o przyszłości. Tak mija mi tydzień za tygodniem. Potrzebuję jeszcze trochę czasu, ale czuję, że będzie dobrze. Powolutku sama wyjdę z zimowej melancholii.

Chciałabym, żeby marzec był bardziej wiosenny, miałabym lepsze warunki do biegania i w ogóle fajnie by było...

niedziela, 15 marca 2009

O moim bieganiu

Dziś mijają dwa tygodnie odkąd postanowiłam biegać. Pierwszy tydzień to była raczej rozgrzewka, taka mała próba sił. W drugim tygodniu biegałam już bardziej profesjonalnie, zgodnie ze znalezionym w sieci planem, który w ciągu 6 tygodni ma mnie przygotować do biegu bez zatrzymywania się przez 30 min. Zobaczymy. Na razie jest dobrze. Oczywiście męczę się okrutnie, ale też odczuwam wielką frajdę. Zauważyłam również pozytywne zmiany w swoim nastroju. Znów jestem pełna radości, energii i optymizmu, choć to akurat może być także zasługą zbliżającej się wiosny. Tak czy inaczej bieganie na pewno mi nie zaszkodziło.

Dla Joanny

Dzięki NK nawiązałam kontakt z koleżanką z liceum, która bardzo dawno temu wyjechała za granicę. Prawdę mówiąc nie widziałyśmy się (jeśli dobrze liczę) 18 lat (!). No, nie myślałam, że to tak długo było. Ciągle mi się wydaje, że całkiem niedawno kończyłam liceum. Ale ja nie o tym. Otóż moja odzyskana koleżanka chciałaby zobaczyć efekty moich ręcznych dłubanek. Problem w tym, że mój blog jest jeszcze świeżutki i niewiele swoich wyrobów tu pokazałam. Poza tym ostatnio moje rękodzieło, niestety, leżało odłogiem z powodu podłego nastroju. Teraz wprawdzie działam pełną parą, ale póki nie skończę - nie fotografuję. Pracuję nad ogromnym przedsięwzięciem. Robię albumy dla moich bratanków, dokumentujące pięć lat ich życia z nami. Ostatnio dostałam szczególnego przyśpieszenia, bo wymyśliłam sobie, że to będzie prezent na Komunię. Starszy bratanek ma Komunię w tym roku, 16 maja. Dla młodszego wprawdzie mogłabym się nie śpieszyć, ale jak robię oba albumy równocześnie, to jest mi łatwiej. Oba albumy to 200 stron do ozdobienia zdjęciami, wierszykami, opisami i innymi dekoracjami. Prawie trzy czwarte pracy mam już za sobą i postanowiłam, że do póki nie skończę, nie biorę się za nic innego.

Dlatego właśnie wklejam trochę starszej twórczości. Oto mój decoupage:








czwartek, 12 marca 2009

Na świętego Grzegorza idzie zima do morza!

Tym budzącym otuchę w sercu przysłowiem rozpoczęłam dzisiejszy dzień. Od teraz może być już tylko lepiej. I cieplej. I słoneczniej. Ale zima nie odpuszcza tak łatwo. Na przekór wszystkiemu pruszyło dziś śniegiem tak, że świata nie było widać. Miło było patrzeć na tę śnieżną zawieruchę ze świadomością, że to już ostatnie podrygi zimy. Zwłaszcza, że patrzyłam oczywiście tylko przez okno. Gdybym w takich warunkach musiała maszerować ulicą, nie byłoby mi wcale do śmiechu.

Na szczęście teraz już się wypogodziło. I dobrze, bo mam dziś bieganie. 

sobota, 7 marca 2009

Trochę magii

Po kilku rozczarowaniach trafiłam wreszcie na świetną lekturę. To powieść fantasy "Miasto w zieleni i błękicie" Anny Kańtoch.


Opowieść o współistnieniu dwóch kultur: prastarej, neahelickiej związanej z magią, która czasy świetności dawno już ma za sobą oraz dominującej okcytoceńskiej, opierającej się na religii chrześcijańskiej i kulcie świętych. Bogowie, demony i święci żyją w tej powieści naprawdę w jakimś równoległym świecie i mają możliwość wpływania na losy ludzi. Dawno temu Okcytańczycy podbili Neahelitów, ale nie zniszczyli do końca kultury i religii podbitego narodu; traktują magię jako egzotyczną ciekawostkę i swego rodzaju modę.


W takim świecie żyła, wychowana według wzorów chrześcijańskich, półkrwi Neahelitka - Melisandra, która pewnego razu wypłynęła łódką w morze i utonęła. Jasnowłosy bóg magii przywrócił jej życie i w zamian zażądał tego życia dla siebie. Jej ojciec postąpił według zasad, które wpojono mu w dzieciństwie, nim przyjął wiarę chrześcijańską. Oddał córkę pod opiekę soutzene - czarowników i czarownic hołdującym prastarym tradycjom. I tak Melisandra, należąc do dwóch światów, nie należała już do żadnego z nich. Dla soutzene była obcą, kaprysem boga, który z niezrozumiałych przyczyn ożywił półkrwi Okcytacenkę. Okcytańczycy natomiast widzieli w niej pogańską czarownicę, której nie można ufać.
Tymczasem popełnione zostaje morderstwo. Potem kolejne. Każda z ofiar ma dokładnie oczyszczone wspomnienia. Tylko neaheliccy magowie mają takie umiejętności. Rozpoczyna się więc polowanie na czarowników.
"Miasto w zieleni i błękicie" to naprawdę świetna powieść fantasy z intrygująco zbudowanym wątkiem kryminalnym. To również powieść o uprzedzeniach, nietolerancji i strachu przed innością.

poniedziałek, 2 marca 2009

Truchcikiem

Wczoraj, zainspirowana blogiem conni29, postanowiłam, że od dziś zaczynam regularne bieganie. Potrzebuję wysiłku, potrzebuję świeżego powietrza, potrzebuję wreszcie poczuć się zmęczona i szczęśliwa.
Na początek wyznaczyłam sobie króciutki dystans - niecały kilometr. Po rozgrzewce lekko i z zadowoleniem wybiegłam na chodnik. Po 150 m miałam już dość. Przypomniały mi się wszystkie argumenty jakie przez całe życie miałam przeciwko bieganiu. Że wyczerpujące, obciążające dla stawów, powodujące zadyszkę nie do zniesienia. W moim bieganiu (pomijając pierwsze kilkadziesiąt metrów) nie było lekkości. Prawdę mówiąc z ledwością odrywałam nogi od podłoża. Co kilkadziesiąt metrów odpoczywałam maszerując. Na tym krótkim odcinku, który wyznaczyłam sobie na początek, odpoczywałam w ten sposób aż cztery razy. Porażka!
Ale pierwsze koty za płoty! Poczytałam sobie poradniki o joggingu, które napełniły moje zmęczone i nieszczęśliwe ciało nadzieją. Podobno po czterech, pięciu tygodniach regularnego biegania zaczyna się łapać formę. Mając nadzieję, że tak właśnie będzie nie poddam się po pierwszej porażce.


Komentarze 
 
 
2011/10/28 12:33:04
Zgadzam się z opinią, że po kilku tyg. będzie lepiej. Sama na początku prawie wymiotowałam ze zmęczenia. już miałam porzucić zamiar poprawy kondycji, kiedy nagle wszystko się unormowało. Ba, szło tak dobrze, że nawet przez pierwsze dwa mies. ciąży truchtałam sobie po 3km:)) a po ciąży wróciłam już z lepszą kondycją do joggingu. nie było tego etapu początkowego.
Według mnie, jeśli tylko nie ma przeciwskazań, to naprawdę dobry sport. Czułam się o wiele lepiej, moja skóra poprawiła się niesamowicie, a do tego energia, która we mnie wstąpiła, była niesamowita. Teraz mam lekką kontuzję kolana, więc nie mogę biegać, ale pewnie do tego wrócę, bo bardzo mi brak tych minut tylko dla siebie:wczesny ranek, muzyka i ja.

Ciekawe czy nadal biegasz, czy zrezygnowałaś?

Anka
 
2011/10/28 15:39:26
Biegałam półtora roku i sprawiało mi to ogromną satysfakcję, ale po paskudnej infekcji jesienią ub. roku już do biegania nie wróciłam. Na dodatek dołożyły się bóle w kolanach i kostkach, i cóż... przerzuciłam się na spacery;). Ale porządnego wysiłku i tak mi brakowało dlatego zapisałam się na zajęcia aerokickboxingu 2 x w tyg. po godzince - też można się solidnie zmęczyć, a w wysiłku biorą udział wszystkie partie mięśniowe. Bardzo polecam ten rodzaj aktywności ruchowej:)
 
2011/10/29 09:15:11
to fajnie, że wciąż coś robisz. ja albo zacznę bieganie, albo basen; chyba, że uda mi się połączyć wszystko.

Anka

niedziela, 1 marca 2009

"Boże Narodzenie w Lost River"

Trafiłam wreszcie na dobrą lekturę. "Boże Narodzenie w Lost River" autorstwa Fannie Flag jest ciepłą opowieścią o uzdrawiającej mocy przyjaźni, życzliwości i akceptacji.

 Główny bohater dowiaduje się, że ma przed sobą ledwie kilkanaście miesięcy życia. By spowolnić rozwój choroby i złagodzić jej objawy przeprowadza się do Lost River w Alabamie. Ciepły i łagodny klimat, ekscentryczni lecz sympatyczni mieszkańcy oraz piękno przyrody, wszystko to sprawia, że samotny, wyobcowany i smutny do tej pory mężczyzna odkrywa siebie na nowo. Ze zdziwieniem stwierdza, że spokój, swego rodzaju leniwy rytm życia małego miasteczka oraz szczere zainteresowanie i troskliwość mieszkańców wpływają korzystnie na jego samopoczucie. Zaczyna się otwierać na sprawy miejscowej społeczności i angażowac w nie. Odkrywa w sobie talent artystyczny i z satysfakcją oddaje się nowym pasjom.

Powieść pełna optymizmu i radości życia. Bardzo wzmacniająca lektura, zwłaszcza w niedzielne popołudnie.