Strony

niedziela, 25 kwietnia 2010

Herbaciarka

Długo nie mogłam wymyślić co zrobić dla przyjaciółki na imieniny. W końcu wymyśliłam herbaciarkę.


Nie obyło się bez przygód w trakcie tej roboty. Na szczęście decoupage daje możliwości poprawy większości błędów. Tak więc mimo, że efekt końcowy nie jest taki, jaki miał być w moim zamierzeniu, to prezent wyraźnie spodobał się przyjaciółce.

sobota, 24 kwietnia 2010

Przy sobocie...

... po robocie, korzystając ze słonecznej i ciepłej pogody wybraliśmy się na pierwszą w tym roku przejażdżkę rowerową.

Było niezwykle przyjemnie. Umiarkowany wysiłek, nieruchliwe wiejskie dróżki w większości pokryte nowym, gładkim asfaltem, pachnące świeżością i kwieciem powietrze oraz piękne okoliczności wiosennej przyrody - tyle wystarczy, by pomimo wszystkich niedoskonałości tego świata poczuć wielką, niepohamowaną, optymistyczną, żywiołową, ekstatyczną, porywającą... RADOŚĆ ŻYCIA!!!


A poza tym, to mam dziś urodziny:)

środa, 21 kwietnia 2010

I have a dream...

Przytrafił mi się ostatnio wyjątkowy sen. Co prawda sny nie odgrywają wielkiej roli w moim życiu, nie przypisuję im znaczeń, nie analizuję ich i nie przepowiadam na ich podstawie przyszłości, jednak czasami zdarzają mi się na tyle niezwykłe obrazy, że chciałabym o nich pamiętać. Tak jak tym razem.

Otóż, śniło mi się że:

Ja, mój mąż i córka siedzimy sobie w mieszkaniu pochłonięci swoimi zajęciami. Mąż jak zwykle przy komputerze, nagle mówi:

- Hej, patrzcie, ale jaja, cofnąłem nas w czasie!

I rzeczywiście, nagle znajdujemy się na łące za moim domem rodzinnym, patrzymy stamtąd na nasze podwórko, które wygląda jak za czasów mojego dzieciństwa, jakieś 30 lat temu. Na środku stoi jabłonka, której owoce, choć smaczne i słodkie, najczęściej jednak były robaczywe. Za gankiem grusza. Najbardziej lubiliśmy, gdy gruszki były twarde, takie trochę niedojrzałe. Po tym drzewku właśnie wspinaliśmy się na płaski dach ganku, gdzie uwielbialiśmy się bawić. Obok domu stoi budynek gospodarczy bez nadbudowanego piętra mieszkalnego, które obecnie jest naszym domem. Jest więc garaż, a w miejscu naszej dzisiejszej klatki schodowej komórka na węgiel. Z tyłu, w ogródku, śliwa, po której wspinaliśmy się na dach gospodarczego. Miło było patrzeć na świat z takiej wysokości!

Zachwycona biegnę w kierunku swojego dzieciństwa, wołając za sobą córkę i męża. Nagle z ganku na podwórko wychodzi moja mama - młodziutka i drobniutka, z kasztanową trwałą na głowie, w turkusowej bluzce z krótkim rękawem i rozkloszowanej spódnicy. Wiem, że śpieszy się do pracy. Coś pisze i zapisaną kartkę zostawia na oknie. Wołam do mojej córki:

- Chodź! Popatrz! To babcia! Zostawia nam na oknie kartkę z informacją, że klucz od domu jest u sąsiadów. Widzisz? Zawsze tak robiła. A pod informacją o kluczu lista zadań do wykonania dla mnie i dla brata.

I nagle jesteśmy w środku, w moim domu rodzinnym. Kuchnia z zielonym linoleum i drzwi do naszego pokoju. Wołam do córki:

- Popatrz, to nasz pokój - mój i brata. Widzisz?

I sama ze wzruszeniem patrzę na tapczaniki, na których spaliśmy, na nasze zabawki porozrzucane na podłodze, na pudełko, w którym pośród gałganków śpi moja lalka, na półeczkę, gdzie stoją poukładane plastikowe i gumowe laleczki: Małgorzata, Katarzyna, Maria... (tak elegancko nazywałam swoje lalki, bo moje imię uważałam za absolutnie nieeleganckie), na żółty, plastikowy autobus mojego brata, na książeczki, zeszyty i kredki leżące na stole.

- Widzisz - powtarzam - to nasz pokój... - i czuję jak wzruszenie ściska mi serce.

I znów jesteśmy na zewnątrz. Wchodzę do ogródka, który oddzielony jest od podwórka drewnianym płotkiem. Moja mama razem z dziadkiem zbiła ten płotek. W ogródku, w miejscu, gdzie dziś jest wyłożony kostką wjazd, rosną porzeczki, agrest, rządek poziomek i truskawki. Truskawki właśnie dojrzewają, więc z zachwytem zrywam kilka dorodnych, czerwonych owoców i zanoszę je córce. Oprowadzając ją po ogródku opowiadam:

- Z rosnących tu poziomek ubijałam przepyszny krem, a gruszek z tego drzewa nie lubiłam, bo szybko dojrzewały, a wtedy stawały się za miękkie. Tato mówił o nich "klapsy", bo jak dojrzałe spadały z drzewa, to właśnie z takim dźwiękiem zderzały się z ziemią.

Nagle moja córka znika mi z oczu. Znajduję ją po chwili bawiącą się z córeczką sąsiadów - z MOJĄ towarzyszką dziecinnych zabaw. Przez długie lata byłyśmy nierozłączne, spędzałyśmy ze sobą mnóstwo czasu. Później ja wyszłam za mąż, ona poszła na studia i nasze drogi zupełnie się rozeszły. Dziś nadal jesteśmy sąsiadkami, ale mówimy sobie tylko "cześć", gdy czasem miniemy się na chodniku, lub zobaczymy na podwórku. Widząc ją taką małą, z czarnymi warkoczykami, z brudnymi nogami w sandałkach przypomniałam sobie jak beztrosko i radośnie spędzaliśmy czas na wspólnych zabawach. Brudziliśmy się do granic możliwości i było super!

Zaraz potem idziemy do miasta. Po drodze mijamy szkołę podstawową, w której spędziłam osiem lat. Mówię do córki:

- Widzisz, tak wyglądała twoja szkoła przed rozbudową. Popatrz, jaka była malutka. Dzieci było tak dużo, że mieliśmy naukę na trzy zmiany. Nie było łazienek, szatni, ani sali od WF-u. Prymitywne WC było na zewnątrz. Ciągle mówiło się, że trzeba rozbudowywać i ciągle nie było środków i możliwości. Mama płaciła składki na rozbudowę przez cały okres mojej i brata nauki, a dopiero ty mogłaś się uczyć w dużej i nowoczesnej szkole.

A moja córka tylko za mną chodzi, patrzy i nic nie mówi. A ja cała uszczęśliwiona i podekscytowana pokazuję jej MOJE miasto:

- Widzisz, piekarnia się nie zmieniła, tylko teraz asortyment mają szerszy. Kiedyś było tu tylko pieczywo. Czasami kolejka była aż do ulicy, ale na szczęście szybko się przesuwała. Nie trzeba było długo czekać. Tu mięsny, same puste haki. No, tutaj to człowiek nie raz sobie postał w kolejce! A tu mleczarnia. Tu pracowała babcia. Nie musieliśmy stać w kolejce. Wchodziliśmy od razu na zaplecze, a mama, albo któraś jej koleżanka pakowała nam do torby dwa mleka zwykłe, śmietanę, twaróg, masło. Masło czasami było solone; super smakowało na świeżym chlebku... O, a tutaj twoje przedszkole! Widzisz? Widzisz, jak wyglądało kiedyś nasze miasto?

Obudziłam się.

Pierwszy raz w życiu przyśniła mi się podróż w czasie. Nie wiem, co moja podświadomość chciała mi w ten sposób przekazać, ale wiem, że to była cudowna, wzruszająca podróż.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Czerwone korale

Wydziergałam sobie czerwone korale. Zrobiłam to, bo nie chcę już pławić się w atmosferze smutku, żałoby i rozpamiętywania przeszłości, którą z wielkim zaangażowaniem kreują i podtrzymują media. Zrobiłam to, bo jest ciepło, świeci słońce, bo wiosna, bo kwiaty, bo życie toczy się dalej...


wtorek, 13 kwietnia 2010

Narasta we mnie bunt

Sobotnia katastrofa była dla nas wszystkich traumatycznym wydarzeniem. Nie sądzę, że ktokolwiek pozostał obojętny wobec tego, co się stało. Ludzie w tych dramatycznych chwilach chcieli być ze sobą, dlatego spotykali się w różnych miejscach, w hołdzie ofiarom katastrofy składali kwiaty, palili znicze. Ja tę potrzebę poczucia wspólnoty realizowałam dzięki telewizji oraz za pomocą internetu. Jednak słuchając kolejnych programów, wywiadów, opinii, czytając kolejne komentarze w internecie, zaczęłam zauważać coś dziwnego. Na moich oczach tragicznie zmarły prezydent staje się bohaterem narodowym, który poniósł męczeńską śmierć w służbie dla kraju.

CO SIĘ DZIEJE? Czy ja nagle, nieświadoma niczego, przeniosłam się do jakiejś alternatywnej rzeczywistości, w której Lech Kaczyński był ukochanym przez naród prezydentem? mężem stanu? wybitnym politykiem?

Mam wrażenie, że nagle wszyscy byli gorącymi zwolennikami prezydentury Lecha Kaczyńskiego, że wszyscy cenili go, szanowali i kochali. Politycy i dziennikarze prześcigają się w komplementowaniu Wielkiego Zmarłego i sposobach Jego uhonorowania. W Warszawie jest pomysł, by budowany stadion narodowy nazwać imieniem Lecha Kaczyńskiego, w Krakowie ulicę lub rondo w centrum miasta, w Bydgoszczy - most. Słyszę, jak ktoś wypowiada się w telewizji, że trzeba było dopiero tak dramatycznej śmierci tego wielkiego człowieka, by w końcu zauważono go takim, jakim był w istocie - ciepłym, kochającym mężem i ojcem, wytrwałym bojownikiem o prawdę, prawdziwym polskim patriotą. Nie neguję, że Lech Kaczyński był uczciwym człowiekiem i oddanym mężem i ojcem, ale to jeszcze nie czyni z niego ani dobrego polityka, ani dobrego prezydenta. Również fakt jego tragicznej śmierci nie czyni z niego bohatera.

Dziś dowiedzieliśmy się, że prezydencka para spocznie na Wawelu. Boję się, że gdy za tydzień włączę telewizję mogę usłyszeć, że Lech Kaczyński będzie beatyfikowany w związku z męczeńską śmiercią jaką poniósł w służbie Ojczyźnie. Chyba już w jakąś paranoję popadamy?

Podobno o zmarłych należy mówić dobrze lub wcale. Być może dlatego dotychczasowi przeciwnicy prezydentury Lecha Kaczyńskiego milczą. Ale mam nadzieję, że w końcu jednak odzyskają głos. Nie można przecież tak nagle zapomnieć dlaczego przez ostatnie lata ta prezydentura podlegała tak miażdżącej krytyce.


Komentarze
 
2010/04/18 18:00:25
Spokojnie, jak powiada poeta, lud od koszul częściej zmienia przekonania - za parę tygodni wszystko wróci do normy.

sobota, 10 kwietnia 2010

Zszokowana i smutna

W soboty lubię pospać dłużej. Dziś pozwoliłam sobie na to bardziej niż zazwyczaj, bo ostatni tydzień był dla mnie wyjątkowo męczący. Wciąż nie mogę też przyzwyczaić się do zmienionego czasu. Obudziliśmy się po dziesiątej. Pierwszy wstał mąż i narzekając, że zmarnował pół soboty wstawił wodę na kawę. Wtedy zadzwonił telefon. To był mój brat. Telefonował z Irlandii z pytaniem, co się u nas dzieje, bo on od rana słyszy informacje, że Kaczyński i pół rządu zginęło w katastrofie lotniczej.

Jakiej katastrofie? Gdzie leciał Kaczyński z rządem? Na początku nie mogłam skojarzyć o co w ogóle chodzi. Włączyliśmy komputer, ale internet niemal się nie ruszał. Nie chciała załadować się żadna strona. Wtedy wstała też Dominika i powiedziała, że nie działa sieć komórkowa. W końcu włączyliśmy telewizję i stamtąd wreszcie dowiedzieliśmy się co się stało. W katastrofie lotniczej zginął Prezydent RP z żoną i współpracownikami oraz wielu ważnych dla naszego kraju ludzi, którzy rządowym samolotem lecieli, by wziąć udział w obchodach rocznicy Zbrodni Katyńskiej.

Od tej pory minęło już ponad 9 godzin, a ja wciąż nie potrafię dojść do siebie.

Pamiętam jak dziwiło mnie, gdy w filmach, czy programach dokumentalnych oglądałam, jak Amerykanie płakali po śmierci Kennedy'ego. Rozumiałam, że to była wielka tragedia, ale dziwiłam się, że płakało tylu zwykłych ludzi, kobiet, mężczyzn. Dziś już mnie to nie dziwi. W ciągu ostatnich dziewięciu godzin nie raz dławiły mnie łzy. Nie mogę znaleźć sobie miejsca; wszystko, czym się dziś zajmuję, robię automatycznie. Zjedliśmy obiad, choć nikt z nas nie był właściwie głodny. Piłam kawę, ale nie czułam jej smaku. Nie posprzątałam. Patrzę tylko w telewizor, słucham relacji dziennikarzy i komentarzy zaproszonych do studia gości i wciąż nie mogę uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę. Czuję się kompletnie odrętwiała i zdruzgotana. A przecież nawet nie byłam zwolenniczką prezydentury Lecha Kaczyńskiego. W obliczu takiej tragedii wydaje się, że nic nie było tak naprawdę ważne. Zginęli ludzie, ważni ludzie, ale oprócz tego, że jest to wielka strata dla Polski, to przecież ta tragedia ma również ogromny wymiar osobisty. Bardzo współczuję wszystkim rodzinom, które w tej katastrofie stracili swoich bliskich. To jest dla mnie ogromnie nieznośna świadomość, że tak w okamgnieniu, bez ostrzeżenia, nagle można stracić dziecko, współmałżonka, rodzeństwo, przyjaciół... To po prostu straszne.

Szczególny smutek odczuwam z powodu śmierci Izabeli Jarugi-Nowackiej i Jolanty Szymanek-Deresz. Bardzo ceniłam te dwie kobiety z wielkiego świata polityki, które tak dobrze dawały sobie w nim radę. Z odwagą działały zgodnie z własnymi przekonaniami, broniły interesów kobiet, były pozytywnymi "twarzami" lewicy. To dzięki takim osobom wciąż identyfikuję się z tą stroną naszej sceny politycznej. Straciłam też swojego kandydata na prezydenta.

Osobiście wiem, że każde złe doświadczenia można przekuć na coś pozytywnego. I choć dziś trudno jest w to uwierzyć, to jednak mam nadzieję, że tak właśnie będzie i tym razem.


Komentarze
 
2010/04/10 23:33:45
Też mam taką nadzieję jak Ty.

Chciałem dziś dłużej pospać, ale siostra obudziła mnie mówiąc "wstawaj, prezydent nie żyje". Myślałem, że żartuje... Niestety...

Podniesiemy się, damy radę. Trzymaj się, jak i ja się trzymam... jakoś...

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Koniec sezonu

Kwitnący przebiśnieg, zawiązki świeżych listków na gałęziach bzu i coraz wyraźniejsze pączki na czereśniowym drzewie wskazują, że ciepłe ubrania na niedługo już się przydadzą. Czym prędzej więc zakończyłam to, co w ostatnim czasie miałam na drutach i dziś publikuję swoje ostatnie robótki tegorocznego sezonu jesienno-zimowego.

Bolerko inspirowane modelem ze "Swetrów" nr 2/2010 przerabiałam dwiema włóczkami razem - Elizą i Dalią (obie z Aniluxu) drutami nr 9; plisę zrobiłam podwójną nitką Nicky (Elian) i drutami nr 6:


Naramiennik (a może mini ponczo?) zrobiłam z opisu z GARN Studio, który nieco zmodyfikowałam dostosowując go do własnych potrzeb. Przerabiałam również dwiema nitkami: Mimozą (Opus) i Sasanką (Anilux) drutami nr 6: