Strony

środa, 31 grudnia 2014

Rodzina dzianiną silna

Wyżyłam się ostatnio z włóczkami i drutami, aż miło:) Przyjemnie dziergało mi się czapki i opatulacze. Szczególnie bawiło mnie łączenie nitek i tworzenie melanży. Głównie z Elian Klasik i Gucia (Opus). Wykorzystałam trochę starych resztek, ale w większości dziergałam z nowych zasobów. 


Ze swoimi zimowymi zestawami zdążyłam w samą porę - zaraz po Świętach przyszła do nas Zima ze śniegiem i mrozem. No to się opatuliliśmy i poszliśmy na spacer do lasu. W głowy i szyje ciepło było, ale nosy to nam zmarzły strasznie...

Zestaw beżowy. Co prawda na córce, ale dla mnie:). Czapka - Elian Klasik + Gucio, druty nr 5. Opatulacz - warkocz: melanż elianowo-guciowy, druty nr 6, ściągacze: tylko elian, druty nr 4,5.


Zestaw czarno-beżowy. Dla męża. Melanż elianowo-guciowy, druty nr 5 (czapka) i 6 (opatulacz).


Zestaw czarny. Mój. Melanż elianowo-guciowy, druty nr 6 (czapka) i 7 (opatulacz).


Czapka szaro-biała. Co prawda na mnie, ale dla córki:). Spontaniczna czapka z resztek. Ale też z Guciem, żeby było włochato. Druty nr 5. 


A teraz siedzę i dziergam tzw. Sweter Bez Przekonania. Wychodzi ładnie, ale nie mam przekonania, czy będzie na mnie pasował. Wzór ściągaczowy. Mocno ściąga. Obawiam się, że będzie opinać. Ale póki nie skończę i nie zszyję, to się nie przekonam. Dlatego właśnie Sweter Bez Przekonania...


SZAMPAŃSKIEGO SYLWESTRA
ORAZ SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!!!!

piątek, 26 grudnia 2014

Stare i nowe


Święta, święta i po świętach... Prawie. Został już tylko wieczór... I całkiem sporo, jak na nasze oszczędne gotowanie, świątecznego jedzenia:) Powoli, ale skutecznie wymiatamy zapasy z lodówki, szerokim łukiem omijając wagę. W końcu święta są też po to, żeby jeść. Niekoniecznie tylko zdrowo. Po staremu nie obyło się u nas bez barszczu grzybowego z uszkami, który na wigilijną kolację, a później świąteczne śniadanie, jem odkąd sięgam pamięcią. Babcia w ten sposób gotowała. Nie mam zielonego pojęcia skąd wzięła ten pomysł. Pytałam Mamy, też nie wie. Na pewno nie wyniosła tego ze swojego domu rodzinnego. Może przywiozła z Syberii? Może sama tak sobie wymyśliła... Kiedyś myślałam, że każdy tak je, ale później okazało się, że babciny zwyczaj jest całkowicie unikalny. Owszem, uszka z grzybowym farszem są tradycyjnym daniem wigilijnym, ale z barszczem czerwonym, a nie grzybowym... Tymczasem u nas akurat, barszcz czerwony nigdy się nie przyjął... 


Przez lata wiele się zmieniło w naszej świątecznej regule. Od dawna nie ma już Babci. Rodzina trochę się zdekompletowała, ale też doszły nowe twarze:). Ulotnił się religijny aspekt. Już dawno nie ubieramy choinki i nie robimy świątecznych dekoracji. Ale barszcz grzybowy z uszkami pozostał. I wiem, że dopóki tylko będę mogła, to będę go robić. Tego rytuału nie odpuszczę sobie nigdy w życiu. To nasza tradycja.

Nie podawałam przepisu na barszcz, bo wydawał mi się tak banalny, że niewarty szczegółów, ale komentarze pokazały, że jest taka potrzeba więc uzupełniam wpis. Generalnie barszcz grzybowy, to zwykły barszcz biały, do którego wlewa się wywar z gotowanych grzybów. Na barszcz biały pewnie każdy ma swój patent. Odkąd odkryłam serwatkę, swój barszcz biały gotuję tak, jak pokazałam TUTAJ, ale wigilijny barszcz grzybowy tradycyjnie robię według receptury Babci. Proporcje na gar pięciolitrowy.

WIGILIJNY BARSZCZ GRZYBOWY

wywar z grzybów (kupuję suszone - 200 g, mniej więcej pół na pół borowików i podgrzybków, wieczorem zalewam zimną wodą, rano gotuję ok.5-10 min.),
1 cebula (zrumieniam na oleju),
4 łyżki mąki pszennej (rozrabiam z kwaterką wody),
1 mała śmietana,
2 łyżki octu winnego,
sól, pieprz.

Wywar z grzybów wlać do pięciolitrowego gara, dopełnić wodą do 3/4 pojemności, zagotować. Wywarem zahartować rozrobioną mąkę z wodą, po czym wlać do gara. Zagotować. Włożyć zrumienioną cebulę. Doprawić octem winnym, solą i pieprzem. Wyłączyć gaz. Odczekać chwilę. Śmietanę zahartować barszczem i wlać do gara. Zamieszać, posmakować, doprawić jeśli trzeba. Gotowe:).


Ale tradycja musi ewoluować więc w tym roku wprowadziliśmy też coś nowego. Po raz pierwszy w życiu zrobiłam kutię. I po raz pierwszy ją jadłam. To ciekawe doświadczenie - robić coś, do czego nie ma się smakowego wzorca. Brak porównania ma jednak tę zaletę, że cokolwiek wyjdzie będzie dobre:) I muszę przyznać, że moja kutia smakowała mi szalenie! 


Swoją kutię zrobiłam nie z pszenicy, jak każe tradycyjny przepis, ale z kaszy, a konkretnie z pęczaku kujawskiego, którego ziarenka bardzo pszenicę przypominają. To prosty przepis:

1 szklanka maku (dzień wcześniej wypłukać, zalać wrzątkiem, doprowadzić do wrzenia i pozostawić na całą noc),
1 szklanka kaszy (ugotować wg przepisu na opakowaniu),
3 łyżki miodu (użyłam wielokwiatowego), albo tyle, żeby całość była odpowiednio słodka,
bakalie (oczywiście niesiarkowanie; dałam rodzynki, morele, figi, śliwki suszone, siekane orzechy włoskie oraz migdały.

Mak, po sparzeniu i całonocnym moczeniu, odcedzić i zblendować (albo dwukrotnie przepuścić przez maszynkę). Kaszę ugotować. Wszystko razem wymieszać. Schłodzić. Prosto, naturalnie, zdrowo. I w miarę szybko. Może niespecjalnie wygląda, ale smakuje doskonale!


Największą trudność sprawił mi mak. W przepisie stało, żeby go dwa razy przemielić maszynką. Uznałam, że wygodniej będzie go zblendować, nie miałam tylko zielonego pojęcia do jakiej konsystencji - nigdy w życiu nie robiłam niczego z maku... Ale chyba wyszło dobrze - mak po blendowaniu zyskał sporo jaśniejszy kolor i nabrał konsystencji gęstej pasty.


Od tego roku kutia również stanie się dla mnie smakiem Świąt. I myślę, że nie tylko. Powtórka będzie już na Nowy Rok - to lepszy deser od niejednego placka, a już na pewno zdrowszy:)

sobota, 20 grudnia 2014

Ale za to świąteczne wakacje będą dla mnie!

Pół lata i cała jesień zeszła mi na pracach zleconych. Głównie firankach. Niedawno właśnie skończyłam ostatnie Moje Pierwsze Firanki, które pojechały już do nowej właścicielki i mam nadzieję, że spisują się tam doskonale.


Na zamówienie córki zrobiłam też dziecięcy kocyk, którego na razie pokazać nie mogę...

A wczoraj był mój ostatni dzień pracy w tym roku. Przede mną aż 18 wolnych dni! Mam mnóstwo kolorowych motków i nie zawaham się ich użyć;). Świąteczny urlop będzie tylko dla mnie:).


Życzę wszystkim wspaniałych Świąt! 

niedziela, 14 grudnia 2014

Naszyjnik za kota

... - na taką wymiankę umówiłam się z Anią z Radziejowego Zacisza.

A było to już bardzo dawno temu. Cała historia zaczęła się w samym środku upalnego lata, kiedy to rozkoszując się gorącym, słonecznym dniem, leniwie surfowałam sobie w sieci. Wtedy to właśnie, na blogu Ani wpadły mi w oko wyjątkowej urody, ręcznie szyte, koty. Moje serce zatrzepotało z zachwytu, a oczy rozwarły się szeroko w niemym podziwie. Olśniło mnie -  taki kot będzie idealnym prezentem urodzinowym dla mojej przyjaciółki, miłośniczki nie tylko rękodzieła, ale też kotów w szczególności. Błyskawicznie wysłałam Ani zapytanie, czy nie zechciałaby jednego ze swoich wspaniałych wytworów sprzedać. Ania zaproponowała wymianę. Za naszyjnik. W mailu pokazała mi, który ma na myśli.

Umowa została zawarta.

Jej realizacja zajęła mi jednak trochę czasu, bo miałam do wykonania prace zlecone, a i urodziny przyjaciółki są dopiero pod koniec listopada więc pośpiechu nie było. Za wymiankową pracę wzięłam się dopiero jesienią. Oczywiście nie udało mi się zrobić dokładnie takiego samego naszyjnika, jaki się Ani spodobał. Nie miałam już tych samych kolorów bawełny, ani koralików, ani nawet dostępu do nich... Trzymając się jednak wskazówek Ani (miało być z niebieskim i pasować do dżinsów), pokombinowałam z tym co było dostępne i, żeby Ania miała wybór, zrobiłam naszyjniki cztery:


Wymianka już dawno została sfinalizowana, ale dopiero dziś, zimową porą (może jeszcze nie kalendarzową, ale pierwszy śnieg już nam przecież zimę zaanonsował), naszyjniki doczekały się publikacji.

Ania wybrała ten:


Reszta szuka nowego domu:




Jeśli ktosia byłaby zainteresowana, to wyceniłam na 30 zł.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Filary ziemi

... ponoć najsłynniejsza powieść Kena Folletta, to emocjonująca i z wielkim rozmachem napisana saga historyczno-przygodowa, której fabuła osnuta jest wokół trwającej blisko czterdzieści lat budowy wielkiej katedry Kingsbridge.

Powieść przenosi nas do średniowiecznej Anglii, w czasy anarchii i wojny domowej wywołanych sporem o sukcesję na angielskim tronie. Fakty (główne bitwy, postacie, zabójstwo Tomasza Becketa, arcybiskupa Canterbury) mieszają się z fikcją (w prawdziwym Kingsbridge nigdy nie powstała żadna katedra), dając w efekcie realną i wciągającą historię o miłości, pasji i lojalności wbrew wszelkim przeciwnościom.

Początkowo zdawało mi się, że nie jest to lektura dla mnie. Intrygi polityczne, bezwzględna walka o władzę, zdrady, przemoc - to nie są moje ulubione motywy. Nie lubię też postaci, których działania wynikają z wyjątkowo niestawnej jak dla mnie mieszanki ambicji, głupoty i władzy. W realnym życiu takich ludzi unikam jak tylko mogę i w ksiażkach też wolałabym ich nie spotykać. Bezsilna i zdołowana się czuję wobec nich. Tym bardziej, że jako ateistka, nie znajduję pocieszenia w przekonaniu, że w innym świecie dosięgnie ich boska sprawiedliwość....

Na szczęście książki kierują się innymi zasadami - tu Bogiem jest autor, a ja, znając już co nieco styl Folletta, miałam przeczucie, że na końcu pisarz da mi tę satysfakcję i ukarze każdego z panoszących się na kartach powieści łotrów, opisując ich upadek dostatecznie szczegółowo i wyczerpująco.

I nie zawiodłam się. Co prawda zakończenie ma dzięki temu nieco bajkową wymowę, ale któż z nas nie lubi, gdy dobro wygrywa?


Na podstawie powieści, w 2010 roku powstał serial telewizyjny, wyprodukowany przez słynnego reżysera Ridleya Scotta. Główne role zagrali: Ian Mc- Shane, Matthew Macfadyen, Eddie Redmayne, Hayley Atwell, Rufus Sewell i Donald Sutherland.

Oczywiście od razu obejrzałam. Zawód był ogromny. Realizatorzy wprowadzili tak wiele zmian, że film niewiele ma wspólnego z książką. Co prawda występują ci sami bohaterowie, ale przytrafiają im się inne rzeczy. A jeśli już spotyka ich to samo co w książce, to  zupełnie z innych powodów i w inny sposób. W czołówce filmu jest zaznaczone, że powstał on na motywach powieści, ale te motywy potraktowane zostały bardzo luźno i przypadkowo. Nie wiem czemu miało to służyć. Ken Follett wymyślił naprawdę zgrabną i trzymającą w napięciu fabułę... 

Szydełkowałam kocyk więc jakoś obejrzałam te osiem odcinków, choć prawdę mówiąc już po dwóch miałam dosyć oglądania. Ciekawa jestem, czy gdybym nie czytała książki, to film by mi się spododobał. Pewnie miałby szansę. Wydaje mi się, że dobrze oddaje średniowieczną atmosferę, muzyka jest naprawdę świetna. Tylko te zmiany w fabule... Po prostu nie do przyjęcia. Ale kim ja jestem, by to oceniać, jeśli (jak przeczytałam w TYM artykule) sam Ken Follett zadowolony był z produkcji...