Strony

niedziela, 8 maja 2016

Pan i pani Hawking

Sylwetka chorego na stwardnienie zanikowe boczne profesora Stephena Hawkinga jest tak popularna, że zna ją chyba każdy. Myślę, że nie trzeba być fizykiem, ani nawet szczególnie interesować się tą dziedziną by na hasło "naukowiec na wózku" pojawił się przed oczami charakterystyczny wizerunek. Jako miłośniczka programów popularno-naukowych o historii Wszechświata (na Discovery lub BBC), miałam okazję często oglądać i słuchać wypowiedzi profesora Hawkinga, i za każdym razem robiło na mnie ogromne wrażenie zestawienie w jednym ciele wyjątkowej sprawności umysłowej z całkowitą niesprawnością fizyczną. Ludzie, którzy mierzą się z takimi ograniczeniami i trudnościami na co dzień, nie tracąc przy tym pasji i woli życia są dla mnie wzorem i mobilizacją. Gdy więc usłyszałam, że o profesorze Hawkingu powstał film - Teoria wszystkiego - wiedziałam, że muszę go obejrzeć, żeby dowiedzieć się więcej.

Film spodobał mi się ogromnie. Życiowy temat, doskonała gra aktorska i piękna oprawa muzyczna sprawiły, że seans zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Ale nie zaspokoił mojej ciekawość. Wprost przeciwnie. W filmie wiele jest niedomówień i niejednoznaczności. Może niekoniecznie zamierzonych, może to jest ta typowa brytyjska powściągliwość...

Gdy na końcu usłyszałam, że produkcja powstała na podstawie autobiograficznej książki Jane Hawking wiedziałam, że nie obejdzie się bez lektury. Oraz bez lektury "Krótkiej historii czasu" - bestsellerowej książki Stephena o dziejach obserwacji i badań Kosmosu oraz o wysiłkach fizyków, by połączyć wszystkie cząstkowe odkrycia i teorie (zasady fizyki newtonowskiej, teorię względności oraz mechanikę kwantową) w jedną spójną teorię wyjaśniającą wszelkie zjawiska zachodzące na świecie i we Wszechświecie. Sformułowanie takiej teorii jest życiowym marzeniem wielu naukowców, ale jeśli kiedykolwiek miałoby się urzeczywistnić, to wierzę że rozwiązanie znajdzie się właśnie w genialnym umyśle Stephena Hawkinga...

"Krótką historię czasu" niezwłocznie wypożyczyłam z biblioteki a na "Podróż ku nieskończoności" się zapisałam, bo była akurat w wypożyczeniu.

Trochę obawiałam się, czy książka genialnego profesora fizyki, nawet jeśli napisana dla zwykłego czytelnika, mnie nie przerośnie... Ale nie było źle. Do teorii względności moja wyobraźnia całkiem dobrze nadążała, miałam zresztą w tym temacie doskonałą podbudowę ze wspomnianych wyżej programów popularno-naukowych. Nie najgorzej było też przy mechanice kwantowej, ale później, teoria strun, cząstki urojone, czas urojony... Niestety, straciłam kontakt z treścią. Tym niemniej jednak dokończyłam czytanie z nie mniejszym entuzjazmem i zachwytem nad wyjątkowością ludzkiego umysłu, zdolnego do tak abstrakcyjnego myślenia i ubierania tych myśli w skomplikowane matematyczne równania.

Pod koniec książki byłam nią tak zafascynowana, że zapragnęłam mieć ją dla siebie, na zawsze. Więc kupiłam. Ale żeby się nie powtarzać, to kupiłam już wersję poprawioną, uzupełnioną o najnowsze odkrycia i podobno jeszcze bardziej przyjazną laikom, czyli "Jeszcze krótszą historię czasu". Nie wybierałam pod tym kątem, ale trafiło mi się naprawdę piękne, powiedziałabym nawet - kolekcjonerskie, wydanie. Jeszcze nie czytałam, przewertowałam tylko: gruby papier, kolorowa grafika, czytelny tekst - oczy same rwą się do tej książki. Treść już znam, ale i tak z wielką przyjemnością kiedyś do niej wrócę.

A tymczasem do biblioteki wróciła "Podróż ku nieskończoności" Jane Hawking, którą błyskawicznie wypożyczyłam i przeczytałam...

I zrobiło mi się smutno. Jednak film sporo łagodniej obszedł się z tą historią. Po filmie ukształtowałam w sobie przekonanie, że życie rodzinne Hawkingów, choć trudne i wyczerpujące, toczyło się jednak w szacunku i głębokiej tolerancji dla siebie nawzajem i własnych potrzeb. Trudno mi było przyjąć do wiadomości, że mój bohater - obdarzony błyskotliwym, autoironicznym  poczuciem humoru, pasją, konsekwencją i inteligencją, w relacjach z żoną bywał też prawdziwą kanalią. Nie raz łapałam się na tym, że podświadomie w opisywanych konfliktach obierałam stronę Hawkinga, przeciwko żonie... Mentalnie, mimo wszystko Hawking wciąż był mi bliższy (może za to poczucie humoru i ateizm...).

Wspomnienia Jane są bardzo osobiste i dużo w nich żalu. Choć nie jest to zgorzkniały żal, a raczej pełen zawodu opis smutnej rzeczywistości, w której rola żony w sukcesie męża jest marginalizowana i umniejszana, w której kobieta podporządkowująca swoje życie dobru męża i rodziny jest poszkodowana w każdy możliwy sposób. Jako współtwórczyni mężowskich osiągnięć (Jane nie tylko opiekowała się kalekim mężem, ale od początku wspierała go w pracy - robiła korekty i przepisywała jego rękopisy, tłumaczyła na języki obce, organizowała i obsługiwała spotkania naukowe w ich domu, dbała o stronę prawną i finansową jego pracy) jest niewidzialna, a więc całkiem niedoceniana bez względu na to, ile swojego wysiłku, czasu i energii poświęca na pracę dla męża. Na dodatek, jako tak zwana "żona przy mężu", nie mając własnej kariery, spotyka się z lekceważeniem i nieposzanowaniem otoczenia. Jeśli jednak znajdzie jakąś aktywność tylko dla siebie, naraża się nie tylko na umniejszanie znaczenia tych zajęć, ale też na zarzuty nielojalności wobec męża, którego w ten sposób pozbawia swojego czasu, a on przecież powinien być na pierwszym miejscu... W takich okolicznościach nie można się dziwić pewnej nadwrażliwości na swoim punkcie, która jest w książce wyraźnie wyczuwalna. Z drugiej strony mocno wyczuwalna jest też szczera duma z pozycji i osiągnięć męża oraz podziw dla jego wszechstronnego intelektu. A także duma ze swojej pracy na rzecz rodziny.

Mimo wszystkich trosk i trudności, wspomnienia Jane mają bardzo optymistyczny wydźwięk, a pod koniec lektury trudno nie obdarzyć sympatią tej wyjątkowej kobiety, niesamowicie skromnej i wydawałoby się kruchej, a jednocześnie tak silnej i niezłomnej. Może blask jej intelektu nieco blednie przy geniuszu Stephena, ale i tak jej działalność i osiągnięcia budzą podziw, zwłaszcza, że przecież realizowała je w tak niesprzyjających warunkach.

Można powiedzieć, że osobiste wspomnienia Jane Hawking mają wymiar feministyczny, bo zwracają uwagę na rolę kobiet w społeczeństwie, w rodzinie i problemy, których w związku z tą rolą doświadczają. Ale wspomnienia te ważne są też dla wszystkich, których sytuacja (powinność) zmusiła do opieki nad swoimi przewlekle chorymi bliskimi. Wspomnienia Jane nadały znaczenie ich codziennej walce o przetrwanie w społeczeństwie, które udaje, że problemy niepełnosprawności nie istnieją, a jeśli nawet, to są wyolbrzymiane przez stawiających nierealne wymagania opiekunów i same osoby niepełnosprawne...

Po lekturze "Podróży ku nieskończoności" miałam ogromną potrzebę poznania opinii drugiej strony. Byłam bardzo ciekawa jak też Stephen Hawking patrzył na rolę Jane w ich małżeństwie i ich relacje. Jakie były jego uczucia względem rodziny, choroby, pokonywania przeciwności... Natychmiast wypożyczyłam sobie "Moją krótką historię", która określana jest mianem najprywatniejszej książki Hawkinga o sobie.

I rozczarowałam się okrutnie, bo w najprywatniejszych wynurzeniach geniusza prawie wcale nie ma uczuć... Jest pasja do nauki - to widać wyraźnie. Natomiast rodzina to tylko garść suchych faktów. Dosłownie w kilku zdaniach rozprawił się ze swoim małżeństwem i związkiem z pielęgniarką. Dla mnie jednak były to właśnie te najciekawsze zdania, bo resztę znałam już (i to w szerszym zakresie) z "Krótkiej historii czasu" oraz z "Podróży ku nieskończoności". Oczywiście fakty te Stephen Hawking przedstawia w nieco inny sposób niż Jane...

Czas, który spędziłam zagłębiając się w opowieści państwa Hawkingów był dla mnie pełen emocji. Wzruszały mnie ich doświadczenia, a ich pasja i determinacja budziły podziw. Ale też ogarniało mnie przygnębienie, że nigdy nie miałam takich warunków, by odkryć w sobie większy potencjał i go rozwinąć. Od dzieciństwa czułam, że mam wyznaczone swoje miejsce i nawet nie myślałam o tym, że mogłoby być inaczej. A jeśli nawet pomyślałam, to od razu sama siebie sabotowałam, że to nie dla mnie. Może i miałam aspiracje, ale zawsze brakowało mi wiary w możliwość ich zaspokojenia. A pewnie wrodzone lenistwo i wygodnictwo też mi nie pomogło. Dlatego w innych ludziach, którzy osiągają wyżyny możliwości i umiejętności, szczególnie doceniam i szanuję (i także zazdroszczę po cichu) tego, że im się chce. Że chce im się podejmować działania wymagające nieustannego wysiłku i przekraczania własnych stref komfortu.

Zachęcam też do odwiedzenia blogu 5000lib i lekturę artykułu: "Dlaczego warto zobaczyć film o Stephenie Hawkingu...", warto zajrzeć również do komentarzy, szczególnie, że jest tam link do dokumentu "Hawking życie geniusza".