Strony

wtorek, 27 października 2009

"Malowany welon"

Malowany welon to film, którego obejrzenie jakiś czas temu sprawiło mi dużą przyjemność, zwłaszcza, że w głównej roli grał mój ulubiony aktor – Edward Norton (zresztą Naomi Watts również bardzo lubię). Dlatego też, gdy na bibliotecznej półce dojrzałam książkę o tym samym tytule, chętnie zabrałam ją do domu.

Początkowo denerwowała mnie trochę narracja, nie spodziewałam się, iż jest to powieść z początków XX wieku. Styl był taki starodawno-romansowy, ale potem z każdą stroną było już tylko lepiej.

Książka „Malowany welon” autorstwa Williama Somerseta Maughama wbrew pozorom i zupełnie inaczej niż film, nie jest historią o miłości. To powieść o dojrzewaniu ducha, o kształtowaniu się nowej świadomości.

Piękna, urocza i zabawna, lecz już dwudziestopięcioletnia dziewczyna – Kitty - poddaje się presji środowiska i lekkomyślnie przyjmuje oświadczyny młodego, nieśmiałego i zamkniętego w sobie naukowca - Waltera. Ze swoim żywym temperamentem nie jest wprawdzie odpowiednią towarzyszką dla ceniącego spokój i milczącego męża, ale on – zakochany – postanawia nie zwracać na te różnice uwagi. Dość szybko okazuje się jednak, że związek ten nie zaspokaja niczyich potrzeb. Ona jest znudzona, on zawiedziony. W wyniku tej niezdrowej sytuacji dochodzi do dramatycznych zdarzeń, które dla Kitty staną się początkiem procesu wewnętrznej przemiany.

Główna bohaterka z pustej i próżnej kokietki zmienia się w świadomą, dojrzałą kobietę. Zaczyna dostrzegać mechanizmy społeczne, które tworzą istoty do niej podobne – bezmyślne i trawiące czas na pozbawione treści sprawy.

Kitty od początku uważała swego, pochłoniętego pracą zawodową, męża za nudziarza, ale zmiana środowiska pozwala jej popatrzeć na Waltera i jego pracę z innej perspektywy. Kobieta z rozpaczą uświadamia sobie, że w rzeczywistości to właśnie jej życie jest nudne oraz pozbawione sensu i wartości. W tej sytuacji prawdziwym dobrodziejstwem staje się praca w klasztorze. Okazuje się ona najlepszym lekarstwem na złamane serce, poczucie osamotnienia i duchowej pustki oraz daje satysfakcję, jakiej Kitty nigdy wcześniej nie odczuwała.

Na ostatnich kartach powieści, spodziewająca się dziecka Kitty wypowiada zaskakujące, jeśli pamiętamy w jakich czasach powstała powieść, słowa: ... „Życzę sobie bardzo dziewczynki, którą bym mogła tak wychować, żeby nie popełniła moich błędów życiowych. Gdy przypomnę sobie, jaka byłam w latach dziewczęcych, wstręt mnie przejmuje. Ale nie moja w tym była wina, tak mnie wychowano. Uczynię z mej córki wolną i samodzielną kobietę. Czyż mam wydać na świat córkę, otaczać ją miłością i staraniem i wychować to tylko, by kiedyś pierwszy lepszy mężczyzna tak silnie zapragnął z nią spać, że dlatego zdecydowałby się dać jej utrzymanie na całe życie? (…) Chcę, żeby była odważna i szczera, chcę, żeby umiejąc panować nad sobą, stała się niezależna od innych, chcę żeby przystąpiła do życia, jak przystępuje do niego wolny mężczyzna, by umiała dać sobie z nim radę lepiej ode mnie.” 

A może słowa te nie są wcale zaskakujące? W końcu w tym okresie, postulaty organizacji kobiecych nie były już traktowane jedynie jako fanaberie, a ruch feministyczny stawał się realną siłą.

Nie mogę powiedzieć, że film i książka, choć mają ten sam tytuł i opowiadają podobną historię, niosą to samo przesłanie. Film bowiem opowiada o budzeniu się prawdziwej miłości, książka zaś o budzeniu się świadomości społecznej. Powiedziałabym nawet – feministycznej świadomości społecznej. Obie historie jednak przemawiają do mnie równie mocno i oba zakończenia (mimo, iż są zupełnie różne) równie mi się podobają.


Komentarze
2009/10/27 23:19:47
Też podobał mi się film, ryczałam jak bóbr na końcu, czy po kśiążce też sie zbiera na płacz?
imigrantka.blox.pl
2009/10/28 15:05:17
Wiesz, książkowe zakończenie jest zupełnie inne niż to filmowe, może mniej wzruszające, ale za to na pewno bardziej podnoszące na duchu. Nie umiałabym zdecydować, które było lepsze, bo oba zagrały na różnych emocjach. W każdym razie książkę bardzo polecam:)

niedziela, 18 października 2009

Jeszcze coś Sołżenicyna

Wciągnęła mnie literatura łagrowa autorstwa Sołżenicyna. Bardzo podoba mi się jego styl. Czytałam kiedyś wypowiedź pewnego znawcy przedmiotu, że Aleksander Sołżenicyn nie był dobrym pisarzem, że jego teksty są rozwlekłe i mało zrozumiałe, ale osobiście nie mogę się z tym zgodzić.

W ubiegłym tygodniu przeczytałam "Oddział chorych na raka" i "Jeden dzień Iwana Denisowicza", a bibliotece mam zarezerwowany jeszcze "Krąg pierwszy".

"Jeden dzień Iwana Denisowicza" to krótka nowelka opisująca zdarzenia jednego dnia - od świtu do nocy - w stalinowskim obozie specjalnym, na dalekiej północy. Główny bohater jest więźniem już od paru lat, nauczył się więc jak żyć w łagrze. Jest ostrożny, czujny, ale też sprytny, wie kogo i w jaki sposób można przekupić oraz jak ukryć ważne dobra, by ich nie stracić podczas częstych przeszukań.

Przede wszystkim dla zeka liczy się zdobycie dodatkowego jedzenia i zapewnienie sobie ciepła. Jedzenie i ciepło decydują tu bowiem o przetrwaniu. Nic więc dziwnego, że niejeden więzień gotów jest ograbić, pobić, a nawet sprzedać swoich braci donosząc na nich do administracji, byle tylko w zamian otrzymać większe racje żywnościowe i możliwość lekkiej pracy w cieple. Ale nie Iwan Denisowicz. On, nawet w tak trudnych warunkach, nie traci poczucia ludzkiej godności. Co prawda oszukuje, ale tylko administrację, nigdy współuwięzionych. Wobec nich stara się być zawsze uczciwy i lojalny. Na dodatkowe porcje jedzenia i tytoń zarabia drobnymi pracami lub przysługami wyświadczanymi lepiej sytuowanym zekom. Choć jest ateistą, stać go na prawdziwie chrześcijańskie gesty wobec swych braci, którzy pozbawieni niezbędnego w obozowych warunkach sprytu i zaradności, skazani są, jego zdaniem, na zagładę. Iwan Denisowicz, choć sam wiecznie głodny, dzieli się z nimi swoimi skromnymi zasobami, nie oczekując wzajemności.

Czytając "Jeden dzień Iwana Denisowicza" trudno nie myśleć bez przerwy, że życie osadzonych w łagrach było czymś straszliwym i budzącym grozę. Wyobrażając sobie więźniów, nie sposób myśleć o nich, jak o ludziach w najmniejszym chociażby stopniu szczęśliwych. A jednak w nowelce wiele jest przykładów, że zek bywa jednak szczęśliwy, np. gdy je, gdy czuje na języku smak czarnego chleba, a w żołądku ciepło postnej bałangi. Więzień jest szczęśliwy, gdy oszuka nadzorców, gdy robota dobrze mu idzie, gdy zdobędzie dodatkową porcję jedzenia, gdy może spokojnie położyć się spać, gdy nie zachoruje. Dla zeka ten dzień jest dobry, w którym go nie pobiją, nie ograbią i nie wrzucą do karceru.

Oczywiście nie odważę się na tej podstawie sądzić, że więźniom w obozach nie było wcale tak źle. Nie o to mi chodzi. Zadziwia mnie jednak ta niesamowita ludzka zdolność do przetrwania i przystosowania się do najtrudniejszych i najbardziej nawet nieludzkich warunków.

"Oddział chorych na raka" również należy do nurtu rozliczeń z zesłańczo-łagrową rzeczywistością, nie opowiada jednak o samym obozie.

Czytałam, iż powieść ta jest alegorią totalitarnego państwa. Lekarze reprezentują władze, a chorzy wszystkie środowiska radzieckiego społeczeństwa. Na jednej sali leżą więc: działacz partyjny - donosiciel, robotnik, student, cwaniaczek, syn kułaka, przesiedleniec i były zek. Każdy z pacjentów inaczej radzi sobie z chorobą. Jedni w ogóle nie przyjmują jej do wiadomości, wierzą, że gnębi ich jedynie niegroźna i łatwa do wyleczenia infekcja. Inni doskonale zdają sobie sprawę, co ich czeka. Niektórzy walczą, inni wprost przeciwnie - obojętnieją. Wszyscy jednak boją się i tak naprawdę nie wiedzą co ich czeka.

W recenzjach czytałam też, że chorzy w szpitalu doświadczają bezduszności i obojętności, że dla przedstawicieli służby zdrowia najważniejsze są statystyki i sprawozdawczość, a nie indywidualny los pacjenta. I w tym miejscu nie jestem wcale taka pewna. Moim zdaniem to nie bezduszność jest problemem, a całkowite lekceważenie praw pacjenta. To, co dla mnie było najbardziej poruszające w tej książce to, że lekarze nie uważali za słuszne informować chorych o faktycznym stanie ich zdrowia. Kierowali ich na onkologię mówiąc, że ich dolegliwości związane są np. z polipami, albo wrzodami, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Chorych w stanie terminalnym wypisywano do domów, tłumacząc im, ze muszą przez jakiś czas odpocząć i nabrać sił do dalszej kuracji, że nic im nie będzie. Tymczasem umierali oni niemal zaraz za progiem szpitala, np. na dworcu w oczekiwaniu na pociąg.

Lekarze nie objaśniali pacjentom metod leczenia, nie informowali ich o rokowaniach i objawach niepożądanych. Wszelkie pytania zbywali zniecierpliwionymi uwagami, że nie mają czasu na tłumaczenia, a pacjent przecież i tak nie jest w stanie pojąć zawiłej medycznej terminologii.

Już myślałam, że książka, jako alegoria państwa totalitarnego, mówi o zakłamaniu w jakim żyje ludność pod rządami radzieckimi. No bo zgadza się to, że władza (lekarze) nie informuje społeczeństwa (pacjentów) o faktycznej sytuacji, co więcej: kłamie na ten temat. Ale pod koniec powieści dzieje się rzecz zaskakująca. Otóż jedna z najbardziej ofiarnych lekarek podejrzewa, że sama zachorowała na raka. Oddaje się więc w ręce swoich przyjaciół - lekarzy, poddaje się badaniom, a gdy są już wyniki i, jako diagnostka, sama ma możliwość sprawdzenia ich - rezygnuje. Nie spojrzy na prześwietlenia. Woli nie znać prawdy. Czeka, by jej przyjaciele powiedzieli jej, że to nic groźnego, że wyjdzie z tego.

Nie jestem  w stanie tego pojąć.

Jeśli to alegoria państwa totalitarnego, to czy mam prawo do dalszej interpretacji, że totalitarnie zarządzane społeczeństwo  w o l i  być oszukiwane? Podejrzewa jaka jest prawda, ale woli wierzyć w kłamstwa, bo to mniej bolesne? Bo tak wygodniej? Czy to właśnie o tym chciał powiedzieć poprzez swoją powieść Sołżenicyn? Nie do końca mam w tym względzie jasność.

Ja zawsze, w każdej sytuacji wolę prawdę. Moja mama powtarzała: lepsza najgorsza prawda, niż najlepsze kłamstwo. I ja się z tym zgadzam. Zawsze wolę mieć pełną informację, a już na pewno, jeśli dotyczy mnie ona osobiście.

sobota, 17 października 2009

Na słodko

Dziś moja córka robiła oponki. Odrobinę jej w tym pomogłam, okazało się bowiem, że zagniatanie ciasta i wałkowanie, nie jest takie proste jak wygląda. Sama, właśnie tego w oponkach nie lubię najbardziej.

Poza tym moim, niewielkim przecież udziałem, reszta jest jej zasługą.

Tak wygląda gotowy produkt:


A jak smakuje... No po prostu delicje!

Uwielbiam.


Komentarze
 
2011/12/07 19:03:27
U mnie też ostatnio gościły oponki :)
 
2011/12/08 08:22:04
Russkaya, dziękuję za komentarz:)
Chciałabym, by oponki (lub inne własnoręcznie ulepione słodkości) częściej gościły na moim stole, bo uwielbiam takie rzeczy, ale cóż... najczęściej muszę wybierać, czy bardziej chcę coś udziergać, czy zjeść jakąś pychotkę... i wychodzi mi, że jednak udziergać;)
... Choć jak popatrzyłam na Twoje wypieki, to chciałoby się pokosztować, oj, bardzo by się chciało:)

czwartek, 15 października 2009

Jeszcze raz

Nie tylko mnie zachwycił wczoraj Pierwszy Śnieg. Moja córka, mimo, że wstała pewnie godzinę, albo dwie po mnie, również wpadła na pomysł, by sfotografować ten niezwykły widok za oknem. Wyszło jej całkiem ładne zdjęcie:


Dzisiejszy widok z okna niewiele różni się od tego wczorajszego.

I wciąż pada...

środa, 14 października 2009

Niepodzianka

Tego, co zobaczyłam dziś rano za oknem, zupełnie się nie spodziewałam. No owszem, już w poniedziałek mówili w radio, że przewidywane są opady śniegu, i że w związku z tym warto pomyśleć o zmianie opon na zimowe, ale nawet po takiej informacji nie przyszło mi do głowy, że to mogą być  t a k i e  opady!

Wczoraj jeszcze było jesiennie, a dziś proszę - zima w pełni.

Nie znoszę zimy, nie cierpię zimna, mrozu i wilgoci, a jednak ten pierwszy śnieg wprawił mnie w doskonały humor. Nie mam pojęcia dlaczego. Wyszłam na podwórko z aparatem i na szybko, przed wyjazdem do pracy, zrobiłam kilka fotek:


No dobra, przyznaję - śnieg jest uroczy, jednak pomimo, że sprawił mi sporą frajdę, to wcale nie byłoby mi żal, gdyby jutro nie pozostało już po nim śladu. Na to się jednak nie zanosi. Wciąż pada.

niedziela, 11 października 2009

... i dwa filmy

Gdy podoba mi się jakaś książka zawsze jestem ciekawa jej filmowej adaptacji. Interesuje mnie, jak ktoś inny widzi historię, którą właśnie przeczytałam. Rzadko adaptacja jest zadowalająca, ale często zdarza się, że jednak odkrywa przede mną coś nowego, na co nie zwróciłam uwagi podczas lektury.
W przypadku Gdzie jesteś, Amando i Bez mojej zgody tak się jednak nie stało, ale mimo wszystko uważam, że to dobre filmy i oglądając je nie zmarnowałam czasu.

 Gdzie jesteś, Amando jest dość wierną adaptacją. Są tam wszystkie dylematy i wątpliwości jakie przeżywałam podczas czytania. Zmiany są jedynie kosmetyczne. Przeszkadzało mi jednak ograniczenie roli Angeli Gennaro, która w filmie była jakby tylko uroczym i emocjonalnym dodatkiem do zdystansowanego, twardego i umiejącego poruszać się w niebezpiecznych dzielnicach i wśród niebezpiecznych ludzi, Patricka Kenzie.

 Dużo więcej wątpliwości mam wobec filmu Bez mojej zgody. Tutaj scenarzysta, z książkowego oryginału zaczerpnął jedynie główny temat. I zrobił film o czymś zupełnie innym. Zrobił film po prostu o godnym umieraniu. O tym, że choć walka o życie bliskiej osoby jest czymś chwalebnym, to trzeba umieć w pewnym momencie powiedzieć stop, już więcej nie da się zrobić, trzeba uwolnić umierające dziecko i zająć się żywymi. Moment, w którym matka zaakceptowała fakt, że jej córka umrze był naprawdę bardzo wzruszający. Znając książkowe zakończenie, filmowy finał mocno mnie zaskoczył, ale po zastanowieniu przyznaję – jest w porządku, dobrze pasuje do tego, o czym opowiada obraz.

Dwie książki...

… - „Bez mojej zgody” Jodi Picoult i „Gdzie jesteś, Amando” Dennis'a Lehane'a zajęły moją uwagę w minionym tygodniu. Książki w jakiś sposób do siebie podobne, bo obie mówią o sprawach kontrowersyjnych i nie dają jednoznacznych odpowiedzi.

 Patrick Kenzie i Angela Gennaro od dłuższego czasu nie przyjmują żadnych skomplikowanych zleceń. Gdy jednak w ich biurze pojawiają się zdesperowani wuj i ciotka zaginionej w tajemniczych okolicznościach Amandy, para detektywów postanawia zrobić wyjątek i zająć się tą trudną sprawą. Czteroletniej dziewczynki szukają dziesiątki policjantów i mieszkańcy Bostonu. Wszystkie tropy prowadzą jednak donikąd. Patrick i Angela mają coraz mniej czasu...

Temat wydaje się fajny, prawda? Nie jest to jednak typowa powieść kryminalna. To książka o moralności i prawie, i o tym, że te dwie kategorie nie zawsze idą ze sobą w parze. W pewnym momencie jeden z głównych bohaterów – detektyw Remy Broussard mówi: „...czasem robimy rzeczy słuszne, które by się w sądzie nie obroniły.” Jest pewny swoich racji, bowiem sam podjął się bezprawnych działań, w których słuszność wierzy. Zwątpił w prawo, bo wielokrotnie był świadkiem, gdy zawodzi ono tych, których właśnie powinno chronić, tych najbardziej bezbronnych, którzy nie potrafią jeszcze sami o siebie zadbać - dzieci. Współtworzy zespół ludzi, którzy gotowi są za wszelką cenę i każdymi metodami bronić prawa dzieci do bezpiecznego i szczęśliwego dorastania. Cel szczytny. Ale czy cel uświęca środki? Na jakiej podstawie przyznajemy sobie prawo do decydowania o tym, co jest właściwe, a co nie?

Mnóstwo jest takich dylematów w tej książce. Nic nie jest tu tylko czarne, albo tylko białe.

I naprawdę mogłabym powiedzieć, że bardzo mi się ta książka podobała, gdyby nie narracja. Moim zdaniem jest to słaba strona powieści. Nie wiem, może to wina tłumaczenia, ale w wielu miejscach nie potrafiłam zrozumieć emocji bohaterów i dosyć mi to przeszkadzało w odbiorze treści.

 Annie nic nie dolega, a mimo to żyje ona tak, jakby była obłożnie chora. W wieku trzynastu lat ma już za sobą niejedną operację, wielokrotnie oddawała krew, żeby utrzymać przy życiu swoją starszą siostrę Kate, która we wczesnym dzieciństwie zapadła na białaczkę. Anna została poczęta w sztuczny sposób, tak aby jej tkanki wykazywały pełną zgodność z tkankami siostry. Jest dla niej dawcą idealnym. Aż do tej pory akceptowała tę życiową rolę. Teraz Anna, wzorem większości nastolatków, zadaje sobie pytania dotyczące tego, kim jest naprawdę. Różnica pomiędzy nią a większością nastolatków polega na tym, że przez całe życie postrzegano ją wyłącznie przez pryzmat siostry i tego, co dla niej robi. Anna dojrzewa do podjęcia decyzji, która dla wielu osób byłaby nie do pomyślenia, decyzji, która podzieli jej rodzinę, a dla ukochanej siostry będzie oznaczać śmierć.

To dopiero była uczta. Płakałam rzewnymi łzami, a przecież nieczęsto mi się to zdarza. Książka po prostu cudowna. Wielowątkowa i opisująca perspektywę każdego z bohaterów, dzięki czemu dowiadujemy się jak to jest być rodzicem umierającego dziecka, jak to jest żyć w rodzinie, w której centrum stanowi nieuleczalnie chora siostra, jak to jest czuć na sobie odpowiedzialność za życie bliskiej osoby, jak to jest nie móc kontrolować własnego ciała, jak to możliwe, że jednocześnie można kochać i ranić się nawzajem, jak to jest, kiedy życie nas zaskakuje i przynosi zupełnie co innego, niż to, czego się można było spodziewać. Jak to jest być bezradnym, bezsilnym, załamanym, a jednocześnie pełnym mocy, wiary, nadziei i miłości.

Jak zwykle u Jodi Picoult mnóstwo pytań, ale żadnych odpowiedzi. No, może jedna jest. Na koniec rozprawy, sędzia ogłaszając swoją decyzję mówi: "... musimy (...) wybierać takie rozwiązania, które pozwolą nam spokojnie spać w nocy, albowiem moralność jest ważniejsza niż etyka, a miłość większa niż prawo."

niedziela, 4 października 2009

"Archipelag GUŁag"

Miesiąc trwała moja przygoda z dziełem Aleksandra Sołżenicyna pt. "Archipelag GUŁag". Po pierwszych stu stronach zaczęłam mieć wątpliwości, czy psychicznie podołam tej lekturze. Tyle w niej było opisów przemocy i okrucieństwa, tyle beznadziei, i bezradności. Myślałam sobie: to działo się naprawdę, to nie jest fikcja, to dotyczyło prawdziwych, żywych ludzi.

 Archipelag GUŁag - monumentalna praca słynnego pisarza i myśliciela Aleksandra Sołżenicyna, poświęcona więzienno-obozowej martyrologii narodu rosyjskiego i obywateli innych republik ZSRR i krajów, łączy w sobie elementy powieści, autobiografii, reportażu, wspomnień świadków i uczestników. Dzięki tej książce, opublikowanej w Paryżu w latach 1973-1975, świat poznał prawdę o łagrach i skrywanej przed opinią publiczną części historii ZSRR.
Archipelag GUŁag, wielki akt oskarżenia systemu totalitarnego, panującego w Związku Radzieckim, jest nie tylko niezwykłym dokumentem zbrodniczej epoki, lecz także utworem o niepodważalnych walorach literackich.
Aleksander Sołżenicyn (1918-2008), aresztowany w 1945 roku i skazany na osiem lat obozu pracy, do 1956 roku przebywał na zesłaniu. W 1970 roku otrzymał literacką Nagrodę Nobla. W 1974 roku został ponownie aresztowany, pozbawiony obywatelstwa ZSRR i deportowany do RFN. Do ojczyzny wrócił dopiero w 1994 roku.

Nie pamiętam, czy w liceum pozycja ta, choćby we fragmentach, należała do lektur obowiązkowych. Z literatury czasów totalitarnych pamiętam tylko "Inny świat" Herlinga Grudzińskiego i "Medaliony" Nałkowskiej. Ale nie przypominam sobie, by te tytuły zrobiły na mnie takie wrażenie, jak obecnie "Archipelag GUŁag". Naprawdę podziwiam autora. Dokonał wielkiej rzeczy - z kronikarską dokładnością opisał rozwój systemu prawnego, sądowniczego i karnego w komunistycznej Rosji. Przytaczając przykłady z życia pokazał jak ten system działał w praktyce, kim byli jego wykonawcy i ofiary. Prostym, zwyczajnym językiem i z gorzkim poczuciem humoru opowiadał nieprawdopodobne i absurdalne historie, które mogłyby być zabawne (w taki sposób w jaki śmieszą nas komedie Barei), gdyby nie kończyły się cierpieniem, krzywdą i śmiercią wielu milionów prawdziwych ludzi.

Ale książka Aleksandra Sołżenicyna to nie tylko relacja historyczna. To świadectwo siły i wielkości ludzkiego ducha. Fragmenty na ten temat traktujące zrobiły na mnie chyba jeszcze większe wrażenie, niż opisy bestialstwa pracowników śledczych i obozowych wobec oskarżonych i skazanych "wrogów ludu". "Bieda i krata nie tuczy - ale rozumu nauczy" - pisze autor i daje przykłady ludzi, którzy właśnie w tych nieludzkich warunkach rozwinęli się duchowo, bowiem uświadomili sobie, iż powszechne przekonanie, że liczą się tylko materialne rezultaty jest z gruntu fałszywe: "Oto my, całymi latami harujący na wszechzwiązkowej katordze (...), rok po roku, wznosimy się aż do prawdziwego zrozumienia sensu życia i patrząc z tych wyżyn widzimy z całą jasnością: nie te wyniki się liczą, tylko moc DUCHA! Nie - co udało się osiągnąć, tylko jak, za jaką cenę?" I dalej: "(...) osiąganie pozytywnych wyników, to rzecz miła. Ale nie kosztem utraty godności ludzkiej." Godność, cierpliwość, wyrozumiałość, miłość, przyjaźń - to najważniejsze wartości o których pisze autor, wartości które można dostrzec i docenić często dopiero właśnie w warunkach obozowej egzystencji, gdy więzień nie ma niczego własnego, gdy jego los jest niepewny, gdy jest sponiewierany i skatowany, cierpi głód i zimno.

Aleksander Sołżenicyn pisze: "Nigdy nikomu dawniej nie umiałeś wybaczyć, jednych potępiałeś bez litości - innych wynosiłeś pod niebiosy z tą samą krańcowością. Teraz zaś - wyrozumiałość stała się fundamentem twoich opinii, już wcale nie kategorycznych. Zrozumiałeś, że sam jesteś słaby, możesz więc teraz zrozumieć cudzą słabość. I mieć podziw dla cudzej odporności. I chcieć również być takim." Jak bliski jest mi ten cytat! I dalej: "Nic tak nie sprzyja przebudzeniu w nas zdolności do rozumienia innych, jak szarpiące duszę rozmyślania nad własnymi przestępstwami, błędami i przeoczeniami." Autor wyszedł z obozu innym człowiekiem, niż ten, którym był w dniu aresztowania. Pisze, że więzienie ukształtowało jego duszę, stwierdza: "BŁOGOSŁAWIONE BĄDŹ WIĘZIENIE, za to żeś było w moim życiu!"

Naprawdę trudno porównywać doświadczenia moje i autora "Archipelagu...". Moje traumy nijak się mają do tego, czego doświadczył pisarz, a jednak ośmielę się dokonać tego porównania. Uważam, że wszystkie te złe rzeczy, które dotknęły mnie w przeszłości, w jakiś sposób stały się dla mnie dobrodziejstwem, bo dzięki temu dziś jestem, kim jestem. Czuję się szczęśliwa. I wolna. Wolna od tego wszystkiego, czego współczesny świat ode mnie wymaga. Rodzina, własny dach nad głową, praca, a w niej życzliwi mi ludzie - to jest mój szczęśliwy świat. I innego nie potrzebuję.

Na koniec jeszcze jeden ciekawy cytat: "(...) linia oddzielająca dobro od zła, przebiega nie między państwami, nie między klasami, nie między partiami - tylko przecina każde ludzkie serce, nie omijając żadnego. Jest to linia ruchoma i z upływem lat jej bieg zmienia się w nas samych. (...) Nie sposób oczyścić świata z wszelkiego zła, ale można w każdym człowieku zmniejszyć obszar jego władania. Od tego czasu stał się także dla mnie jasny fałsz wszystkich rewolucji w dziejach: niszczą one tylko współczesnych im nosicieli zła (...) - samo zaś zło, jeszcze bujniej rozrosłe, biorą sobie w spadku."

Mam nadzieję, że nie tylko dziś, gdy jest mi wygodnie i niczego mi nie brakuje, ale również w sytuacji ekstremalnej, jeśliby mi się przytrafiła, będę potrafiła kierować się dobrem w moim sercu. Mam nadzieję, że zło nigdy nie zajmie w nim dominującej pozycji. To zależy tylko ode mnie.