Strony

niedziela, 18 października 2009

Jeszcze coś Sołżenicyna

Wciągnęła mnie literatura łagrowa autorstwa Sołżenicyna. Bardzo podoba mi się jego styl. Czytałam kiedyś wypowiedź pewnego znawcy przedmiotu, że Aleksander Sołżenicyn nie był dobrym pisarzem, że jego teksty są rozwlekłe i mało zrozumiałe, ale osobiście nie mogę się z tym zgodzić.

W ubiegłym tygodniu przeczytałam "Oddział chorych na raka" i "Jeden dzień Iwana Denisowicza", a bibliotece mam zarezerwowany jeszcze "Krąg pierwszy".

"Jeden dzień Iwana Denisowicza" to krótka nowelka opisująca zdarzenia jednego dnia - od świtu do nocy - w stalinowskim obozie specjalnym, na dalekiej północy. Główny bohater jest więźniem już od paru lat, nauczył się więc jak żyć w łagrze. Jest ostrożny, czujny, ale też sprytny, wie kogo i w jaki sposób można przekupić oraz jak ukryć ważne dobra, by ich nie stracić podczas częstych przeszukań.

Przede wszystkim dla zeka liczy się zdobycie dodatkowego jedzenia i zapewnienie sobie ciepła. Jedzenie i ciepło decydują tu bowiem o przetrwaniu. Nic więc dziwnego, że niejeden więzień gotów jest ograbić, pobić, a nawet sprzedać swoich braci donosząc na nich do administracji, byle tylko w zamian otrzymać większe racje żywnościowe i możliwość lekkiej pracy w cieple. Ale nie Iwan Denisowicz. On, nawet w tak trudnych warunkach, nie traci poczucia ludzkiej godności. Co prawda oszukuje, ale tylko administrację, nigdy współuwięzionych. Wobec nich stara się być zawsze uczciwy i lojalny. Na dodatkowe porcje jedzenia i tytoń zarabia drobnymi pracami lub przysługami wyświadczanymi lepiej sytuowanym zekom. Choć jest ateistą, stać go na prawdziwie chrześcijańskie gesty wobec swych braci, którzy pozbawieni niezbędnego w obozowych warunkach sprytu i zaradności, skazani są, jego zdaniem, na zagładę. Iwan Denisowicz, choć sam wiecznie głodny, dzieli się z nimi swoimi skromnymi zasobami, nie oczekując wzajemności.

Czytając "Jeden dzień Iwana Denisowicza" trudno nie myśleć bez przerwy, że życie osadzonych w łagrach było czymś straszliwym i budzącym grozę. Wyobrażając sobie więźniów, nie sposób myśleć o nich, jak o ludziach w najmniejszym chociażby stopniu szczęśliwych. A jednak w nowelce wiele jest przykładów, że zek bywa jednak szczęśliwy, np. gdy je, gdy czuje na języku smak czarnego chleba, a w żołądku ciepło postnej bałangi. Więzień jest szczęśliwy, gdy oszuka nadzorców, gdy robota dobrze mu idzie, gdy zdobędzie dodatkową porcję jedzenia, gdy może spokojnie położyć się spać, gdy nie zachoruje. Dla zeka ten dzień jest dobry, w którym go nie pobiją, nie ograbią i nie wrzucą do karceru.

Oczywiście nie odważę się na tej podstawie sądzić, że więźniom w obozach nie było wcale tak źle. Nie o to mi chodzi. Zadziwia mnie jednak ta niesamowita ludzka zdolność do przetrwania i przystosowania się do najtrudniejszych i najbardziej nawet nieludzkich warunków.

"Oddział chorych na raka" również należy do nurtu rozliczeń z zesłańczo-łagrową rzeczywistością, nie opowiada jednak o samym obozie.

Czytałam, iż powieść ta jest alegorią totalitarnego państwa. Lekarze reprezentują władze, a chorzy wszystkie środowiska radzieckiego społeczeństwa. Na jednej sali leżą więc: działacz partyjny - donosiciel, robotnik, student, cwaniaczek, syn kułaka, przesiedleniec i były zek. Każdy z pacjentów inaczej radzi sobie z chorobą. Jedni w ogóle nie przyjmują jej do wiadomości, wierzą, że gnębi ich jedynie niegroźna i łatwa do wyleczenia infekcja. Inni doskonale zdają sobie sprawę, co ich czeka. Niektórzy walczą, inni wprost przeciwnie - obojętnieją. Wszyscy jednak boją się i tak naprawdę nie wiedzą co ich czeka.

W recenzjach czytałam też, że chorzy w szpitalu doświadczają bezduszności i obojętności, że dla przedstawicieli służby zdrowia najważniejsze są statystyki i sprawozdawczość, a nie indywidualny los pacjenta. I w tym miejscu nie jestem wcale taka pewna. Moim zdaniem to nie bezduszność jest problemem, a całkowite lekceważenie praw pacjenta. To, co dla mnie było najbardziej poruszające w tej książce to, że lekarze nie uważali za słuszne informować chorych o faktycznym stanie ich zdrowia. Kierowali ich na onkologię mówiąc, że ich dolegliwości związane są np. z polipami, albo wrzodami, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Chorych w stanie terminalnym wypisywano do domów, tłumacząc im, ze muszą przez jakiś czas odpocząć i nabrać sił do dalszej kuracji, że nic im nie będzie. Tymczasem umierali oni niemal zaraz za progiem szpitala, np. na dworcu w oczekiwaniu na pociąg.

Lekarze nie objaśniali pacjentom metod leczenia, nie informowali ich o rokowaniach i objawach niepożądanych. Wszelkie pytania zbywali zniecierpliwionymi uwagami, że nie mają czasu na tłumaczenia, a pacjent przecież i tak nie jest w stanie pojąć zawiłej medycznej terminologii.

Już myślałam, że książka, jako alegoria państwa totalitarnego, mówi o zakłamaniu w jakim żyje ludność pod rządami radzieckimi. No bo zgadza się to, że władza (lekarze) nie informuje społeczeństwa (pacjentów) o faktycznej sytuacji, co więcej: kłamie na ten temat. Ale pod koniec powieści dzieje się rzecz zaskakująca. Otóż jedna z najbardziej ofiarnych lekarek podejrzewa, że sama zachorowała na raka. Oddaje się więc w ręce swoich przyjaciół - lekarzy, poddaje się badaniom, a gdy są już wyniki i, jako diagnostka, sama ma możliwość sprawdzenia ich - rezygnuje. Nie spojrzy na prześwietlenia. Woli nie znać prawdy. Czeka, by jej przyjaciele powiedzieli jej, że to nic groźnego, że wyjdzie z tego.

Nie jestem  w stanie tego pojąć.

Jeśli to alegoria państwa totalitarnego, to czy mam prawo do dalszej interpretacji, że totalitarnie zarządzane społeczeństwo  w o l i  być oszukiwane? Podejrzewa jaka jest prawda, ale woli wierzyć w kłamstwa, bo to mniej bolesne? Bo tak wygodniej? Czy to właśnie o tym chciał powiedzieć poprzez swoją powieść Sołżenicyn? Nie do końca mam w tym względzie jasność.

Ja zawsze, w każdej sytuacji wolę prawdę. Moja mama powtarzała: lepsza najgorsza prawda, niż najlepsze kłamstwo. I ja się z tym zgadzam. Zawsze wolę mieć pełną informację, a już na pewno, jeśli dotyczy mnie ona osobiście.

2 komentarze:

  1. Parafrazując - władza połyka własne dzieci. Chodzi mi o to, że może ta "lekarka" była niewygodna dla władzy i postanowili się jej pozbyć. Nie czytałam jednak książki, jedynie wnioskuję z tego, co napisałaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę że tak:) Choć może niekoniecznie w tym przypadku władza postanowiła pozbyć się lekarki, tylko ogólnie - system kaleczy nie tylko zwykłych ludzi, ale również ludzi władzy...

      Usuń