Strony

środa, 28 lipca 2010

Afrykańskie klimaty

Czy to za sprawą iście afrykańskich upałów, czy też z powodu nieubłaganie mijającego urlopu, chcąc przeżyć (choćby tylko w wyobraźni) jakąś niesamowitą przygodę, sięgnęłam w ubiegłym tygodniu po książki z Afryką w tle.

Pierwsza była, pożyczona od koleżanki, "Biała czarownica" autorstwa Ilony Marii Hilliges:

Jeśli zafascynowała cię "Biała Masajka", historia "Białej czarownicy" wciągnie cię bez reszty. Nigeria, widziana oczyma młodej białej kobiety, trafnie i wnikliwie sportretowana - od patriarchalnej struktury po siłę duchowych powiązań. Biała kobieta między miłością, magią i przygodą w Afryce.

Rzeczywiście zafascynowała mnie Biała Masajka. Jakiś czas temu obejrzałam film i uważam, że jest to naprawdę niesamowita historia. Później kupiłam sobie książkę, ale ponieważ znałam już treść, nie śpieszyło mi się zbyt z czytaniem. No a "Biała czarownica", jako książka nieznana, którą przecież należało w końcu zwrócić właścicielce, wydała mi się jak najbardziej odpowiednia na upalne urlopowe wieczory.

Ale się rozczarowałam. Kilka wieczorów później, gdy przewracałam ostatnią stronę powieści, nie mogłam powstrzymać się od komentarza: beznadzieja! Przy najbliższej okazji mój mąż radośnie powtórzył właścicielce książki moją opinię, na co ona spytała: "A czym ta historia właściwie różni się od "Białej Masajki?". Mąż przyniósł to pytanie do domu, a ja oczywiście zaczęłam się nad nim zastanawiać. Dlaczego "Biała Masajka" mi się podobała, a "Biała czarownica" nie? Dlaczego te dwie, niby identyczne historie, wzbudzają we mnie tak różne emocje?

Żeby się tego dowiedzieć przeczytałam więc "Białą Masajkę", a zaraz potem jej dalsze losy opisane w książkach pt. "Żegnaj Afryko" i "Moja afrykańska miłość".


Jest to autobiograficzna historia miłości Szwajcarki i Masaja z Kenii. Przebywająca na urlopie, Corinne Hofmann, poznaje w Mombasie mężczyznę swojego życia - wojownika masajskiego - Lketingę. Kierowana wielką miłością kobieta decyduje się zamieszkać wraz z nim i jego plemieniem w kenijskim buszu, gdzie spędza niezwykłe cztery lata. W tym czasie rodzi córeczkę, a jej wielkie uczucia, marzenia i oczekiwania zderzają się z twardymi warunkami życia w głębi afrykańskiego lądu, wśród niezrozumiałych tradycji, obyczajów i języka. Gdy w miejscu wielkiej miłości pojawia się jedynie strach o przyszłość swoją i córki, mająca dość niekończących się awantur zazdrosnego męża, Corinne wraz z dzieckiem ucieka z Afryki i osiada w Szwajcarii. Ale i tu spotykają ją nieoczekiwane trudności. Jednak dla Corinne nie ma trudności nie do pokonania. Z takim samym optymizmem i energią, jak w Kenii, przystępuje do budowania swojego nowego życia. Ze swoją "afrykańską rodziną" nie traci jednak kontaktu i w miarę swoich możliwości wspiera finansowo. Po latach wraca do Kenii, by spotkać się z bliskimi i asystować przy kręceniu filmu, opowiadającego o jej niezwykłych losach.

Ani "Biała czarownica", ani historia Białej Masajki nie jest napisana specjalnie wyszukanym językiem. Nie ma tu barwnych, porywających opisów niezwykłej, afrykańskiej przyrody. Obie książki, to swego rodzaju, pełne emocji, reportaże. W obydwu książkach, na końcu, znajdują się zdjęcia głównych bohaterów i mapki miejsc, w których toczy się akcja. Podobnie też zbudowana jest narracja i fabuła.

Różnica tkwi w bohaterkach. Biała Czarownica, to kobieta zagubiona. Jej życie to pasmo problemów, z którymi nie umie sobie poradzić. Usiłuje zadowolić swoich najbliższych, spełnić ich oczekiwania, przez co czuje się niesamowicie przytłoczona i nieszczęśliwa. Chce robić wszystko i ma świadomość, że w niczym się nie sprawdza. Czuje, że zawiodła jako córka, później jako matka, gdyż jej dzieci bardziej emocjonalnie związane są z babcią i dziadkiem niż z nią. Rozpadło się jej małżeństwo. Z pracy została zwolniona dyscyplinarnie, gdyż ważniejsze było ratowanie ojca przed plajtą. Tak naprawdę sama nie wie, czego oczekuje od swojego życia i bez przerwy żyje według cudzych rad i pod cudze dyktando.

Do Nigerii przyjeżdża, by ratować interesy swojego ojca, które ten, wbrew radom swojej córki, rozpoczął wspólnie z jej byłym mężem. Na miejscu, zamiast działać, poddaje się swojemu byłemu i robi wszystko to, co on uważa za najważniejsze. A najważniejszy jest nie interes, tylko rodzina, w tym wypadku tajemniczo chory starszy brat, który szuka pomocy, ale bynajmniej nie u lekarzy, lecz u szamanów. U szamana bohaterka dowiaduje się, że przyczyną choroby szwagra jest urok rzucony na niego przez zazdrosną żonę. Przy okazji i za odpowiednią opłatą, szaman "diagnozuje" również naszą bohaterkę. Okazuje się, że kłopoty w biznesie, to kara za to, że nie jest ona dobrą żoną. Ilona Maria Hilliges na kartach swojej powieści często powtarza, że do "czarów" nigeryjskich szamanów podchodzi z rezerwą i traktuje je jedynie jak swoistą afrykańską ciekawostkę, ale to nieprawda. W rzeczywistości bowiem ta książka opowiada jedynie o tym, jak te "czary" wpływały na życie autorki. A wpływały bez ustanku. To nie ona sama rozwiązywała problemy, to czary, albo jej w tym pomagały, albo przeszkadzały.

I dlatego właśnie ta książka nie mogła mi się podobać. Oczekiwałam, że jeśli już słaba i niepewna siebie bohaterka trafia do obcego sobie środowiska, gdzie musi zmierzyć się z niekończącymi się przeciwnościami, to będę miała satysfakcję z jej triumfu, bo tak po ludzku cieszy nas, gdy Dawid zwycięża Goliata. A tu figa z makiem. Ilona Maria Hilliges niczego, ani nikogo nie zwycięża, a jej życie w Nigerii, to pasmo porażek. Czego się tknie, to jej nie wychodzi, a winni temu są źli ludzie, którzy na dodatek posługują się czarami. Na szczęście jest na to lekarstwo, bo każdy zły czar można zwalczyć dobrym czarem. I dzięki temu nasza bohaterka wreszcie na koniec zwycięża, choć jej zwycięstwo polega jedynie na tym, że udaje jej się bezpiecznie z Afryki uciec.

No jest jeszcze miłość. Ale ten temat też jest jakiś taki mało wiarygodny. Autorka z wzajemnością zakochuje się bowiem w księciu - synu brytyjskiej arystokratki i afrykańskiego króla, który odebrał najlepsze europejskie wychowanie, a teraz z woli swego ojca postanowił wrócić do jego kraju i zostać jego następcą. Oczywiście fakt, że wybranka księcia, jako nie-księżniczka i na dodatek mężatka, zupełnie nie spełnia tradycyjnych wymagań stawianych żonie przyszłego króla, nie jest tu oczywiście największym problemem. Zwyczaje można obejść. Nic nie stoi na przeszkodzie zakochanym. Prócz złych czarów zawistników, oczywiście.

Naprawdę lubię książki SF i fantasy, ale nie wtedy, gdy są opisywane jako biografie czy inne "prawdziwe historie", nie wtedy, gdy na końcu znajdują się autentyczne zdjęcia, mające utwierdzić czytelnika w przekonaniu, że ta oto historia wydarzyła się naprawdę: wielki romans został tragicznie przerwany z powodu klątwy. Dobry książę, wychowany w Europie, nie wierzył w czary i dlatego zginął. Ale nasza bohaterka, na szczęście uwierzyła i z pomocą bogini udało jej się ujść z życiem.

Historia Białej Masajki jest zupełnie inna. Opowiada o silnej kobiecie, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Fakt, gdy przeczytałam pierwszą część, pomyślałam sobie: "To nie była miłość. To jakieś opętanie. Choroba." Ale po kolejnych częściach, gdy lepiej poznałam bohaterkę obdarzyłam ją ogromnym szacunkiem. Właśnie za siłę charakteru i za odwagę. Ta kobieta coś postanawia i zaraz przechodzi do działania. Podejmuje decyzje i ponosi ich konsekwencje. Ryzykuje, ale dzięki temu żyje i doświadcza. I niczego nie żałuje. Wprost przeciwnie. Z każdego trudnego doświadczenia potrafi wyciągnąć coś dobrego. Ma świadomość, że wszystko, co się wydarzyło w jej życiu, czegoś ją nauczyło. Coś poświęciła, z czegoś zrezygnowała, ale w zamian wiele też otrzymała i potrafi to docenić. Corinne Hofmann stała mi się bliska, jako człowiek, jako kobieta. Podziwiam ją za to, że obawy i wątpliwości, jakich czasem doświadcza nie ograniczają jej i nie hamują, że nie boi się ona podejmować nowych wyzwań, że zawsze i w każdej sytuacji widzi tylko możliwości, a nie problemy.

Afrykańskie upały dawno już się skończyły, tak samo zresztą, jak i mój urlop. Ale dzięki Corinne Hofmann i jej niezwykłej historii opisanej we wspomnianych wyżej książkach, ostatnie dni były dla mnie nad wyraz pogodne, barwne i inspirujące.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz