Strony

sobota, 27 listopada 2010

Nie zapraszałam

... ale i tak przyszedł. Rozgościł się na trawnikach, wziął w posiadanie ulice i chodniki, pokrył drzewa i dachy. I przemoczył mi buty.

Pierwszy Śnieg.


czwartek, 25 listopada 2010

Święto Dziękczynienia

Bardzo podoba mi się to święto. Podoba mi się z dwóch powodów. Po pierwsze: ze względu na swój uniwersalny charakter - Dzień Dziękczynienia może świętować każdy, niezależnie od narodowości i wyznawanej lub niewyznawanej religii. Po drugie: bliska jest mi idea refleksji i skupienia nad tym, co dobrego spotyka nas w życiu oraz właściwego doceniania tych doświadczeń. Pisałam już o tym wcześniej (i w tym miejscu chciałam dać link do odpowiedniego wpisu, jednak okazało się, że w moim blogu tytuły wpisów nie są linkowane, a ja nie mam pojęcia jak można to zmienić w CSS-ie; wspomnianą notkę można znaleźć w zakładce czerwiec 2010: "O rozjazdach, wdzięczności i afrykańskich upałach").

Dlatego właśnie dziś przyłączam się do świętujących Amerykanów, aby wyrazić wdzięczność za wszelkie dobro i pomyślność, jakich doświadczyłam w ciągu ostatniego roku. W szczególności wdzięczna jestem za moją Rodzinę, za najbliższych mi ludzi, za to, że są przy mnie i kochają mnie nawet wtedy, gdy jestem zła, chora, nieszczęśliwa i marudna. Dzięki nim wszystko jest prostsze, a ja czuję się bezpieczna i akceptowana. Dzięki temu, że są - i ja mam kogo kochać, mam kogo otaczać uwagą i mam komu upiec placka, lub usmażyć racuchy na niedzielne śniadanie. Jestem wdzięczna za to jesteśmy zdrowi i nie dotykają nas żadne większe nieszczęścia.

Dziękuję mojemu Mężowi za cierpliwość i wyrozumiałość, i za to, że jest stałym czytelnikiem mojego bloga. Jestem wdzięczna, że z mojej Córki rośnie pełna planów na przyszłość, inteligentna i piękna młoda kobieta. Dziękuję za Rodziców, którzy wciąż i bezwarunkowo otaczają mnie swoją uwagą i troską. Jestem wdzięczna mojemu Bratu i Bratowej, że mimo różnych problemów wciąż podejmują starania, by łączyły nas ciepłe, rodzinne stosunki. Cieszę się, że niedługo znów zostanę ciocią (nie mogę się już doczekać przyjścia na świat mojego najmłodszego bratanka!) i bardzo, ale to bardzo cieszę się na planowane wspólne wakacje z moimi starszymi bratankami.

Jestem wdzięczna za mój Dom, za mój własny kąt na tym świecie, ciepły i bezpieczny, w którego zaciszu mogę oddawać się swoim pasjom i, z pomocą internetu, poznawać wyjątkowych ludzi, uczyć się od nich i czerpać inspirację.

I wdzięczna jestem za swoją pracę, w której czuję się spełniona i doceniona, i w której dziś właśnie mamy wielką imprezę z okazji imienin Szefa.


Komentarze

2010/11/25 17:32:07
Nie jestem zwolenniczką "przeszczepiania" na nasz grunt obcych świąt. Jednak przy okazji tak zmieniłaś jego charakter, że właściwie powstało nowe, indywidualnie obchodzone święto ;) Może nie sama nazwa, lecz idea bardzo mi się podoba, bo w Polsce właściwie nie mamy radosnych świąt. Same rocznice na smutno, podniosłe, bez miejsca na radość dla zwykłego człowieka. Choć w tym roku 11 listopada były pierwsze jaskółki w postaci rozmaitych festynów, mam nadzieję, że to się rozpowszechni :) No i rocznica okrągła bitwy pod Grunwaldem - czemuż by tego nie powtarzać co roku ? Zatem w tym sensie popieram Twoją ideę świętowania Święta Dziękczynienia jak najbardziej :) Nawet codziennie :)

2010/11/26 09:43:58
W zasadzie ja też nie jestem zwolenniczką takich "przeszczepów", ale akurat idea i historia amerykańskiego Dnia Dziękczynienia bardzo do mnie przemawiają.
Masz rację, że brak u nas radosnych świąt. Mnie osobiście zaś brakuje radosnych świąt o charakterze świeckim. U nas nie dość, że każde święto ma charakter religijny (nawet Dzień Niepodległości i Święto Wojska Polskiego), to na dodatek polska religijność jest, moim zdaniem, wyjątkowo mało radosna, za to bardzo "nadęta".
Zgadzam się, że powinniśmy radośnie celebrować więcej szczęśliwych i pozytywnych wydarzeń z naszej historii. Ale do tego potrzeba chyba zmiany mentalności pojedynczych ludzi. Może kiedy przestaniemy skupiać się na swoich krzywdach i problemach, a zaczniemy zauważać i doceniać to, co dobrego nas spotyka, to przełoży się to również na postrzeganie naszej historii. Przecież nasza historia, to nie tylko zabory i zdławione powstania. Wygrana Bitwa pod Grunwaldem jest dobrym przykładem.
A zmianę mentalności zaczynam od siebie i swojej rodziny:)

2011/01/26 19:10:31
Też jestem za!
Za mało albo w ogóle nie doceniamy tego co mamy, za to uwielbiamy skupiać się nad tym co złe, co się nie udało i co nie działa. Lubimy(?) się zamartwiać i licytować komu gorzej na tym ziemskim padole.

A gdyby tak skupić się właśnie na tym za co jesteśmy wdzięczni: innym i sobie (również sobie!)...?
A gdyby posunąć się jeszcze dalej i prowadzić Dziennik Wdzięczności i codziennie zapisywać drobne, najdrobniejsze nawet powody do bycia wdzięcznym...?
Mogłoby się okazać, że po jakimś czasie nie ma kto narzekać;)

2011/01/27 08:55:59
Co wieczór przed zaśnięciem myślę sobie o kończącym się właśnie dniu, robię sobie taki mały bilans pozytywnych i negatywnych doświadczeń. Zawsze wychodzi na plus, choćby z tego powodu, że mogę spokojnie położyć się spać (odkąd przeczytałam Sołżenicyna, przestałam tę codzienną czynność traktować jako coś oczywistego).
Dziękuję Ci Sowo za Twoje bardzo miłe komentarze:)

niedziela, 21 listopada 2010

Tunika z recyklingu

Na początku były motki. Zakupione z największą uwagą, zweryfikowane pod względem grubości, jakości i miękkości. Z motków powstał sweter. Niby ładny, ale coś było z nim nie tak. Nie leżał. Zdarza się. Sweter poszedł do sprucia. Ze swetra powstała tunika. Przypomniałam sobie o niej jakoś tak na początku jesieni, gdy, przy okazji porządków, robiłam przegląd swojej garderoby. Tunika też jakoś mi nie leżała. Prawie jej nie nosiłam. Niby zaraz po zrobieniu mi się podobała, ale potem ... nie czułam się w niej dobrze. Strasznie nie lubię, gdy jakieś moje ciuchy leżą nieużywane, zwłaszcza włóczkowe ciuchy, to dla mnie wielkie marnotrawstwo materiału. Chwilę nad nią podumałam, jeszcze raz przymierzyłam i... sprułam.

Do uzyskanej włóczki (a pamiętam, że była to Puchatka Aniluxu) dodałam jeszcze nitkę Sasanki (również Aniluxu) i, tym razem szydełkiem (nr 10), wydziergałam sobie zupełnie nową tunikę. Wydziergałam i rzuciłam w kąt, gdyż moją uwagę przykuły inne, w moim przekonaniu atrakcyjniejsze, projekty. Dopiero ostatnio dorobiłam do tuniki włochaty szaliczek i dziś wreszcie ją zszyłam, a ponieważ dzień był piękny, udało się ją również od razu sfotografować w plenerze na spacerze:).

No cóż, do trzech razy sztuka. Oto metamorfoza mojej tuniki:


W spacerze uczestniczyła również nasza nieodłączna towarzyszka, Brenda, która tym razem, albo kręciła się koło moich nóg, skutecznie psując kolejne ujęcia, albo z kolei, podekscytowana, odbiegała za daleko, siejąc postrach wśród, nielicznych na szczęście, spacerowiczów. A poza tym - nie do wiary! - znów zakwitły trawniki:)


Komentarze
2010/11/25 16:07:51
świetnie wyglądasz w tej nowej tunice, zdolna baba z Ciebie :)
2010/11/25 23:17:01
faktycznie - nowsza wersja bardziej udana :)

pozdrawiam :)
2010/11/26 09:52:43
I ja jestem zadowolona z tej wersji. I mam nadzieję, że w takiej formie moja tunika się już godnie zestarzeje (a wtedy przerobię ją na dywanik albo pufę dla wnuków:))))

Dziękuję i pozdrawiam:)

piątek, 19 listopada 2010

Małe, a cieszą

Szydełkowe bransoletki. Wydziergałam je, bo ubierając się ostatnio do pracy uznałam, że brakuje mi jakiegoś dodatku do mojego stroju. Czegoś, co będzie stanowiło harmonijne uzupełnienie szalika i opaski/chustki na włosach. Pomysł przyszedł mi akurat w samym środku pełnego pracy dnia. Ledwie mogłam się skupić na swoich obowiązkach. Moje myśli co rusz, zamiast pracą, zajęte były rozważaniem możliwych technik realizacji mojego pomysłu. Nareszcie wybiła szesnasta i mogłam pognać do domu, gdzie z zapałem przystąpiłam do pracy.

Dwa wieczory później, bardzo kontenta, stałam się radosną użytkowniczką takich oto bransoletek:



Przerabiałam z włóczek Anilux: grafitową, turkusową i jasnozieloną Dalią (zdjęcia nie oddają za dobrze rzeczywistych kolorów) szydełkiem nr 4. Zrobiłam na okrągło tunel, który niezbyt mocno wypchałam resztkami włóczek, zszyłam końce. Następnie, wzdłuż tunelu przeszyłam ściegiem maszynowym (to się chyba nazywa pikowanie) w dwóch miejscach, dzięki czemu bransoletka jest dość sztywna i nie traci formy.


Komentarze
2010/11/19 19:11:40
Śliczne :) Jaki zbieg okoliczności - też właśnie robię szydełkowe. Jako bazę przyjęłam takie wąskie metalowe obręcze, niby-bransoletki, które dopadłam w sh. Sądzę, że te też są zrobione "na czymś" ?
2010/11/19 20:51:39
Tak czułam, że coś nas łączy:)))))
Moje bransoletki nie mają bazy. To po prostu wypchane i przepikowane tunele. Zaskakujące dla mnie było, że okazały się dość sztywne, choć oczywiście można je złożyć na pół:). Zaletą takiego rozwiązania jest, że można je spokojnie prać.
Niecierpliwie czekam na Twoje bransoletki:)

niedziela, 14 listopada 2010

Miesiąc z okładem...

... zajęła mi praca nad moją pierwszą dzianinową sukienką. Już myślałam, że nie uda mi się jej sfotografować w plenerze, tymczasem w połowie listopada mamy właśnie piękną jesienną pogodę. I muszę to zapisać, bo za rok nikt już nie będzie pamiętał: dziś było 17 stopni ciepła! Szkoda, że wiatr wiał dość mocno, ale to właściwie pestka; w tych warunkach nie warto wypominać Pani Jesieni tej dorobnej niedogodności:).

Wczoraj wieczorem dorobiłam do sukienki ciemnośliwkowy, włochaty szaliczek, a jeszcze dziś sznurkowy pasek, dlatego na sesyjny spacer wyszliśmy dość późno; zdążyliśmy się załapać akurat na ostatnie promyki słońca:


Sukienkę robiłam wg opisu z Sabriny nr 3/2010 z włóczki Elian Klasik i drutami nr 4. Cienkie druty, cienka włóczka, oj nieprzyzwyczajona jestem do takiej drobnicy - strasznie powoli przybywa robótki. Pomimo to muszę przyznać, że praca była łatwa i przyjemna.

I jeszcze zbliżenie na wzór:




Komentarze
2010/11/15 13:52:08
bardzo fajny klimat ;)
2010/11/15 15:39:24
dziękuję, bardzo mi miło:)
2010/11/15 21:49:59
Sliczna sukienka, zarowno forma jak i dobor kolorow bardzo mi sie podoba. No i jej niepowtarzalnosc, rzecz nie do pogardzenia w swiecie produkcji masowej i sieciowek na kazdym rogu.
2010/11/16 09:49:31
O tak, rękodzieło daje świetną możliwość wyrażenia własnej indywidualności. Dziękuję i pozdrawiam:)
2010/11/16 16:44:25
Piękna ta Twoja sukienka :) Podoba mi się dobór kolorów, bo przy obecnej "indiańskiej" modzie, takich zestawień kolorystycznych nie uświadczysz. Podziwiam wszelkie szydełkowe twory, nieodmiennie wzbudzają u mnie zachwyt i entuzjazm :) Mam nawet podobny wzór w gazetce, ale kupiłam ją ze względu na koronki i patchworki, bo takiej sukienki ... nie potrafię wykonać :)

sobota, 6 listopada 2010

Jeżyckie historie

Ten temat chodził za mną już od bardzo dawna, tylko nie bardzo wiedziałam jak się za niego zabrać, a to dlatego, że dosyć on szeroki, a na dodatek rozciągnięty w czasie. Ale dziś czuję, że mam dobry dzień na wielkie tematy, tym bardziej, że wczoraj długo nie mogłam usnąć więc miałam czas, żeby go sobie przemyśleć:).

Jeżycjada - tak zwany jest cykl książek Małgorzaty Musierowicz o mieszkańcach poznańskiej dzielnicy Jeżyce - Borejkach i ich przyjaciołach. Składa się nań 18 tomów (na razie, bo w fazie pisania jest kolejny), z których pierwszy - "Szósta klepka" - wydany został w 1977 r., a ostatni - "Sprężyna" - w 2008 r. Jeżycjada jest więc tylko troszkę młodsza ode mnie i mam wrażenie, że towarzyszy mi przez całe moje życie, a ponieważ jakiś czas temu przeczytałam właśnie ostatni, sprezentowany mi przez bratową (przy okazji jeszcze raz dziękuję!) tom, pomyślałam, że nie może na moim blogu zabraknąć notatki na ten temat.

Moją pierwszą książką z serii była "Ida sierpniowa". Gdy ją czytałam byłam mniej więcej w tym samym wieku, co tytułowa bohaterka, która strasznie mi imponowała. Co prawda była "zakompleksionym stworzonkiem", ale jednocześnie miała niezwykle silny charakter, cięty język i niespożytą potrzebę niesienia pomocy wszystkim, którzy jej potrzebowali (nawet tym, którzy nie wiedzieli, że potrzebują). Była twórcza, bezkompromisowa, odważna i łatwo nawiązywała kontakty z ludźmi. Była taka, jaka ja w jej wieku z pewnością nie byłam, choć bardzo chciałam, oprócz tego zakompleksienia rzecz jasna.

Ida i jej rodzina inspirowały mnie. Podobała mi się ich otwartość oraz zamiłowanie do języka, jako środka komunikacji i tworzywa twórczości, co wyrażało się w ich pasji do książek i filozofii. Szczególny mój podziw wzbudzał ich zupełny brak upodobań materialistycznych. Czasy, gdy powstawała Jeżycjada dalekie były od powszechnego dziś konsumpcjonizmu, ale potrzeba posiadania wcale nie była mniejsza. Mniejsze były tylko możliwości do jej zaspokajania. Większość ludzi żyła na podobnym poziomie i musiała zadowolić się tym, co oferował rodzimy rynek, czyli prawie niczym. Na ich tle dość mocno odznaczali się wyższym standardem życia nieliczni, bardziej obrotni, lub posiadający rodzinę za granicą. Jakżeż oni kłuli w oczy dobrami niedostępnymi dla przeciętnych (miedzy innymi dla mnie): dżinsami, mówiącymi, czy jeżdżącymi zabawki, czy innymi budzących pożądanie produktami. Jakże ja zazdrościłam koleżance ojca w Ameryce! Albo nawet chrzestnej matki. Mieć kogoś w Ameryce w tamtych czasach - to było coś. A Borejkowie nie dość, że nie mieli, to nawet nie przyszłoby im do głowy, żeby chcieli mieć. Oni byli ponad takimi małymi ludzkimi pragnieniami. Dla nich nieważne było "mieć", dla nich istotne było "być". Chwila spokoju przy książce, kiedy można kontemplować słowa klasycznych twórców - oto szczęśliwa chwila. Albo wspólna rodzinna kolacja przy wielkim stole, niechby nawet zwykły chleb z dżemem - w borejkowskiej atmosferze smakował i pożywiał lepiej, niż najbardziej wyszukane, najdroższe potrawy.

Oczywiście Ida, choć w pewien sposób nietypowa, była jednak typową nastolatką, ona również czasami bardziej wolałaby "mieć". Jednak rodzice za każdym razem potrafili jej pokazać, co tak naprawdę liczy się w życiu. To, co Borejkowie tłumaczyli Idzie, trafiało też do mnie, dlatego mogę powiedzieć, że w pewnym sensie Borejkowie wychowali także i mnie. Trudno powiedzieć, czy, gdyby nie oni, byłabym dziś tą samą osobą. A może Borejkowie ze swoją filozofią tak łatwo do mnie trafili, bo od początku ich wartości były we mnie, a oni po prostu przypadkiem poruszyli odpowiednie struny? Faktem jest, że nie ma we mnie pasji robienia pieniędzy i posiadania. Nie wiążę swojej wartości z koniecznością posiadania kosztownych dóbr. Nie dla mnie pogoń za metkami. Bardzo zaś sobie cenię każdą chwilę, którą spędzam z bliskimi mi ludźmi. Miłości, akceptacji, poczucia wspólnoty, zaufania, których nawzajem od siebie doświadczamy nie da się przeliczyć na żadne pieniądze. I to są jedyne rzeczy, które warto pomnażać.

W tym miejscu pomyślałam sobie ciepło o naszym codziennym zwyczaju - wspólnym obiedzie, kawie i ciachu. To jest czas, który zawsze spędzamy razem. To jest czas na nasze sprawy, rozmowy - ważne i nieważne, żarciki - śmieszne mniej lub bardziej, utyskiwania na szkołę i pracę, zachwyty nad czymś wyjątkowym, co nas spotkało... Ogromnie jest dla nas ważna ta wspólna godzinka.

"Ida sierpniowa" jest do dziś jedną z moich ulubionych książek i ulubionych bohaterek serii. To dzięki niej cofnęłam się nieco w czasie i przeczytałam wcześniejsze części i to dzięki niej Borejkowie żyją ze mną do dziś. Są nieco starsi, są już dziadkami. Są jak moi rodzice. A Ida jest jak ja - też jest mamą. To o jej córce opowiada ostatnia książka z cyklu - "Sprężyna". Ja też mam córkę. Ubolewam jedynie, że moje dziecko nie odziedziczyło po mnie zamiłowania do książek (choć akurat "Idę ..." po moich usilnych namowach przeczytała. Podobało jej się, ale po dalsze części już nie sięgnęła. Czytanie ją nudzi, niestety i ten fakt jest dla mnie ciut bolesny. To dla mnie stałe memento przypominające, że nasze dzieci, to nie mniejsze kopie nas samych, że niekoniecznie muszą być do nas podobne, że to samodzielne istoty, mające swoje własne przekonania i upodobania, i że trzeba to uszanować).

Czytając kolejne tomy Jeżycjady czuję się tak, jakbym dowiadywała się, co nowego słychać u moich znajomych. Z tym, że "moimi znajomymi" jest pokolenie Idy i jej starszej siostry Gabrysi - to z nimi się utożsamiam, choć tak naprawdę, dokładnie w moim wieku jest najmłodsza z sióstr - Patrycja, zwana Pulpecją. Poznałam ją jednak, jako malutką, słodziutką, Idusiową siostrzyczkę i tak mi już zostało.

Na koniec wszystkie tomy Jeżycjady:
"Szósta klepka", "Kłamczucha", "Kwiat kalafiora", "Ida sierpniowa", "Opium w rosole", "Brulion Bebe B.", "Noelka", "Pulpecja", "Dziecko piątku", "Nutria i nerwus", "Córka Robrojka", "Imieniny", "Tygrys i Róża", "Kalamburka", "Język Trolli", "Żaba", "Czarna polewka", "Sprężyna".

W zapowiedziach występuje już 19-sty tom pt. "McDusia". Przybliżona data wydania to 30 listopad 2011. Nie mogę się doczekać.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Pogoda dla poncho

Jeszcze jedno poncho wydostałam dziś z głębi swojej szafy. To też wyrób z czasów przedblogowych. Bardzo je lubię, ale rzadko noszę, gdyż rzadko się trafia odpowiednia dla niego pogoda: ani za ciepło, ani też za zimno, niesprzyjająca jest też wilgoć oraz chłodny i przenikliwy wiatr. Dzianinowe poncho, jako jesienne nakrycie, niezbyt dobrze sprawdza się w naszych warunkach klimatycznych. Dziś jednak pogoda była jak najbardziej stosowna i poncho wyszło na spacer:



Komentarze
2010/11/02 16:06:55
Oba poncho są bardzo ładne :) To jest bardziej eleganckie, ale w poprzednim pociągają mnie szydełkowe wzory :) Też mam ten dylemat, co do poncho, bo to w sumie taki sweter, więc w słońcu w nim gorąco, a jak wieje, to przewiewa na wylot ;)
2010/11/03 18:09:31
No właśnie, na jesienną pogodę poncho rzadko się sprawdza. Na wiosnę jest zaś jakieś takie za ciężkie. Więc, żeby mi nie było szkoda, że ubrania nad którymi się napracowałam leżą nieużywane, to w sezonie zimowym wynoszę je do pracy. Jak się trafi jakiś zimny dzień, albo za lekko się ubiorę, to mam się czym otulić:). Aktualnie w pracy leży: czarny, szeroki, wełniany szal , śliwkowa pelerynka i brązowy futrzany bezrękawnik - w czymkolwiek przyjdę do pracy, któryś z ocieplaczy na pewno będzie mi pasować:).