Strony

niedziela, 31 lipca 2011

W czasie deszczu...

Zgodnie z wiedzą, którą wyniosłam ze szkoły, w naszym klimacie występują cztery pory roku. Twierdzenie to jest doskonałym przykładem na to, że wiedza książkowa często nijak się ma do rzeczywistości. Z moich obserwacji wynika bowiem, że pór roku jest tylko dwie i zarówno jedna, jak i druga charakteryzuje się dużą ilością opadów: ciepła pora deszczowa i zimna pora śniegowa. Porę śniegową przywykłam już spędzać w domu. Znalazłam sobie ciekawe zajęcia i w sumie to nawet nie ciągnie mnie na dwór. Ot, z pieskiem na szybki spacer, czy do sklepu po zakupy i to wszystko. Jednak w porze ciepłej zawsze lubiłam spędzać czas poza domem. Długie spacery, wycieczki rowerowe, popołudniowe rozgrywki badmintonowe... Między deszczami zawsze znalazło się trochę czasu na ulubione pozadomowe zajęcia. Tymczasem w tym roku czuję się totalnie uziemiona! Prawie już nie pamiętam jak to jest, gdy nie pada, bo pada ciągle. A już na pewno w każdy weekend.

Jak nie mży, to leje, jak nie leje to siąpi, jak nie siąpi, to kapie, jak nie kapie, to... dżdży...

Patrzę na to, co za oknem i chciałabym znaleźć się w jakimś innym świecie. Mam na to jeden niezawodny sposób. Książki.

Na początku lipca, gdy wciąż emocjonalnie nie mogłam uwolnić się od larssenowskiej Trylogii, sięgnęłam po "Tajemny klucz do Millennium skandalisty Stiega Larssona" autorstwa Irene Lind.

 Irene Lind jest oczywiście fanką Millennium i swoją książkę napisała, by osłodzić sobie (i innym miłośnikom Trylogii) fakt, że kolejne tomy już nie powstaną. Doskonale rozumiem autorkę. W przeszłości prowadziłam notatnik, w którym opisywałam przeczytane przez siebie książki: fabułę, głównych bohaterów oraz swoje wrażenia. Irene Lind zrobiła dokładnie to samo, tylko dużo lepiej. Z jej książki poznajemy Stiega Larssona - pisarza, dziennikarza i zwykłego człowieka, dowiadujemy się jakie były jego pasje, inspiracje i przekonania oraz jak rodził się pomysł na powieść. Najciekawsze są oczywiście szczegóły dotyczące samej Trylogii (np. dlaczego poszczególne tomy otrzymały tak dziwaczne tytuły i jak reagowali na to wydawcy w różnych krajach), jej głównych bohaterów i poruszanych w niej tematów, które są autentycznymi współczesnymi problemami społecznymi (dyskryminacja i przemoc wobec kobiet, korupcja polityczna i finansowa, hakerzy i bezpieczeństwo w sieci). Jednym słowem: bardzo ciekawa pozycja, choć oczywiście głównie dla fanów Millennium i jej szwedzkiego autora.

Podczas urlopu nad morzem, prócz mojego ojca, męża, córki i bratanków, towarzystwa dotrzymywała mi para prywatnych detektywów: Patrick Kenzie i Angela Gennaro, którzy po raz drugi poszukiwali zaginionej Amandy:

Amanda McCready miała cztery lata, kiedy po raz pierwszy zniknęła ze swego domu w Bostonie. Błagani o pomoc przez jej zrozpaczoną ciotkę detektywi Kenzie i Gennaro zgodzili się zająć poszukiwaniami. Ryzykowali wszystkim, by odnaleźć dziewczynkę, ale kiedy im się udało, Amanda musiała wrócić do zaniedbującej ją matki i rozbitej rodziny. Teraz Amanda ma szesnaście lat i ponownie znika, a jej ciotka znów puka do drzwi Patricka i Kenzie, obawiając się, że dziewczynkę, która wyrosła na mądrą młodą kobietę, mogło spotkać najgorsze. Podczas poszukiwań Kenzie i Gennaro muszą zmierzyć się z przeszłością i zadać sobie pytanie: czy można postąpić źle, mając przy tym rację, lub postępując dobrze, jednak się mylić? Postawieni w obliczu zła wykraczającego daleko poza rozbite rodziny i rozwiane marzenia odkrywają, że dawne grzechy nie dają się zapomnieć, a wciąż odradzające się zło przynosi nowe zbrodnie. 

"Mila księżycowego światła", to naprawdę świetna książka! Wciągająca, trzymająca w napięciu i pełna moralnych niejednoznaczności, czyli wszystko to, co u Dennisa Lehane'a lubię najbardziej. Podczas tegorocznych wakacji nad morzem, ta pozycja w moim bagażu okazała się zdecydowanie bardziej przydatna niż strój kąpielowy, którego, nawiasem mówiąc, nie założyłam ani razu.

Po powrocie znad morza, gdy postanowiliśmy wyremontować sobie kuchniojadalnię, wydawało się, że brak czasu nie pozwoli mi na radosne przenoszenie się w czasie i przestrzeni. Jednak przecież wieczorami oraz podczas przymusowego oczekiwania na wyschnięcie kolejnych warstw farby, coś trzeba było robić. Odpoczynek na świeżym powietrzu, podziwianie mrugających gwiazd i wsłuchiwanie się w kojące cykania świerszczy, okazały się niemożliwe. (Dlaczego? Tak, zgadza się, bo PADAŁO!), Zmęczona i zrezygnowana postanowiłam więc obłożyć się poduchami, zakopać pod kocem i z pomocą specjalnej herbatki relaksować się, śledząc losy kolejnych książkowych bohaterów, tym razem garstki ludzi ocalałych po inwazji Obcych (oraz jednej Obcej w ludzkim ciele, która pokochała nasz gatunek), ukrywających się w wydrążonych na pustyni (na pustyni! bez deszczu! jak pięknie!) tunelach:

 Przyszłość. Nasz świat opanował niewidzialny wróg. Najeźdźcy przejęli ludzkie ciała i umysły, wiodąc w nich na pozór normalne życie. W ciele Melanie zostaje umieszczona "dusza" o imieniu Wagabunda, która wie, że ludzkie ciała doznają gwałtownych uczuć, ich zmysły odbierają mnóstwo wrażeń, a wspomnienia potrafią być aż nadto wyraziste. Ale jest coś, czego Wagabunda się nie spodziewa: poprzedni właściciel ciała nie zamierza poddać się bez walki. Wagabunda wertuje myśli Melanie w poszukiwaniu śladów prowadzących do reszty rebeliantów. Tymczasem Melanie podsuwa jej coraz to nowe wspomnienia ukochanego mężczyzny, Jareda, który ukrywa się na pustyni. Wagabunda nie potrafi oddzielić swoich uczuć od pragnień ciała i zaczyna tęsknić za mężczyzną, którego miała pomóc schwytać. Wkrótce Wagabunda i Melanie stają się mimowolnymi sojuszniczkami i wyruszają na poszukiwanie człowieka, bez którego nie mogą żyć. 

Stephenie Meyer, znana z bestselerowej Sagi Zmierzchu daje się tu poznać jako autorka całkiem udanej (choć nie pozbawionej mankamentów) powieści SF. Ciekawa jest szczególnie jej koncepcja kolonizacji Ziemi. Obcy nie przybyli tu bowiem, by niszczyć lecz ratować i chronić nas, i naszą planetę przed nami samymi, naszą złością, bezmyślnością, głupotą, i agresją.

Najeźdźcy (dusze), to istoty z natury dobre, dlatego na każdej skolonizowanej przez nich planecie panuje serdeczność, harmonia, sprawiedliwość i ogólny dobrobyt. Brzmi znajomo? No właśnie. Może jestem uprzedzona, ale ten obrazek aż nadto kojarzy mi się z broszurami Świadków Jehowy. I to jest właśnie według mnie jeden z mankamentów. Stephenie Meyer, jako zaangażowana mormonka, w swoich książkach, poprzez swoich bohaterów (ich zachowanie i postawy) przekazuje czytelnikom określone wartości religijne. Samo w sobie nie jest to niczym złym, ani dziwnym. W moim odczuciu jednak, takie wartości jak miłość, człowieczeństwo, poświęcenie, współczucie... podlane przez autorkę religijnym sosem, stają się jakieś takie... nienaturalne, nadęte, mistyczne... no, nieludzkie jednym słowem.

Drugi mankament, to typowa dla Meyer narracja: rozwlekła i nieco mdła, choć z pewnością lepsza niż w "Zmierzchu". Mimo wszystko przyznać jednak muszę, że "Intruza" czytało mi się całkiem dobrze; 568 stron przeleciało ani się obejrzałam. Przyjemna i nieskomplikowana lektura.


Komentarze
2011/08/01 14:38:13
Może już pisałam, ale zawsze mnie zawstydzasz swoimi przeczytanymi książkami, bo i pracujesz i na drutach robisz i dekupażujesz i gotujesz i jeszcze wiele innych rzeczy a ja nie czytam a naukładanych książek mam fajny stosik łącznie z tzw. literaturą fachową i deszcz też mnie nie zagonił tyle, że ruderka mnie zagoniła do roboty. W każdym razie polecę te pozycje, które pięknie i zgrabnie omówiłaś zwłaszcza Tajemny klucz....bo zwolenników tej książki wszędzie pełno a pozostałe tez zachęcające.
2011/08/01 17:28:50
Był czas, że nawet chciałam przeczytać "Intruza", ale po pobieżnym zapoznaniu się z treścią, doszłam do wniosku, że wolę oglądać "Inwazję porywaczy ciał". Za to dziękuję za polecenie ""Mili księżycowego światła". Wygląda ciekawie :)
2011/08/02 08:41:40
Grażyno, wszystko prawda, prócz gotowania; to już od lat broszka mojego męża, ja tylko coś tak od czasu do czasu upichcę... A co do czytania, to czasami całe miesiące upływają mi zupełnie bezksiążkowo... Także czuję się całkiem niesłusznym źródłem zawstydzania;).
A w ogóle to jest tak, że na najulubieńsze czynności czas zawsze musi się znaleźć, a ponieważ nie jest on z gumy, często dzieje się to kosztem innych (mniej ważnych, pilnych, pasjonujących) czynności; szkoda z tego powodu robić sobie wyrzuty:)

Rebecca.fierce Pewnie "Milę księżycowego światła" można czytać niezależnie, ale dużo lepiej smakuje, gdy zna się początek całej historii z "Gdzie jesteś Amando". Też bardzo polecam:)

niedziela, 24 lipca 2011

Coś konkretnego

Resztkę urlopu udało mi się wykorzystać na coś baaaardzo konkretnego: odnowiliśmy kuchniojadalnię. Cieszę się, że mimo urlopowego rozleniwienia i niechęci udało nam się zmobilizować do tej pracy, Pomalowaliśmy ściany, położyliśmy nowe panele i listwy przypodłogowe, wymieniliśmy parę detali... To, co najtrudniejsze i najbardziej pracochłonne mamy już za sobą; pozostałe wykończenia na spokojnie możemy realizować popołudniami, po pracy.

Dzisiaj zaś wpadła mi w oko skrzyneczka, którą zrobiłam już jakiś czas temu. Stała sobie na półce, niespecjalnie wyeksponowana, bo brakowało mi pomysłu na jakąś specjalną ekspozycję. I nieoczekiwanie przyszło mi na myśl, że mogłabym w niej trzymać świeże ziółka. Ziółka niezwłocznie zostały zakupione, a efekt sfotografowany:


Docelowo skrzyneczka stać będzie na parapecie kuchennego okna. Muszę je tylko najpierw umyć, zaszpachlować i pomalować...

 
A w tle fronty kuchenne, nad którymi, z większą lub mniejszą chęcią, pracowałam od zimy. Całość jest już niemal na ukończeniu - zostały mi do zrobienia trzy ostatnie drzwiczki.


To był bardzo miły i pełen wydarzeń urlop... Niby tylko dwa tygodnie, a mam wrażenie, jakbym w pracy nie była z miesiąc.
Ach, jakże się nie chce wracać...


Komentarze
2011/07/24 22:34:35
Lato jest najlepszym czasem na mniejsze i większe remonty. A skrzyneczka z ziołami wygląda bardzo "rasowo" - gratuluję!
2011/07/25 10:08:07
Śliczna skrzyneczka. Poza tym pokrzepiłaś mnie bardzo, bo właśnie dopadło mnie zniechęcenie przed bezlitośnie zbliżającym się, moim własnym, małym remontem. Też chcę skrzyneczkę na zioła, może nie taką ładną, ale inspiracja została zasiana ;)
Dziękuję.
2011/07/25 19:22:51
No wiesz takie świetne skrzynki ukrywasz. Śliczna skrzynia i pięknie Ci popękała, ale jeszcze jedno, bo Ty wcale nie pokazałaś swojej kuchni po zrobieniu a teraz coś tam można wypatrzeć. Wcale nie wygląda ludowo jak to kiedyś napisałaś, bo wygląda bardzo ciekawie i powiedziałbym nowocześnie, więc z ludowością to nie ma nic wspólnego, choć to wcale nie był temat Twojego dzisiejszego wpisu. Współczuję pourlopowego urazu pierwsze dni to horror.
2011/07/26 08:24:41
Antonino, to prawda; dziękuję:)

Rebecca.fierce, rozumiem, co czujesz PRZED remontem, ale PO jest naprawdę fajnie:). Najtrudniej się zabrać, a potem to już leci.... i cieszy.

Grażyno, bo ja jeszcze tej kuchni nie dokończyłam. Wstyd się przyznać, ale te fronty tak mnie znużyły, że robiłam je coraz wolniej i wolniej, i jeszcze mi ich troje zostało do pomalowania. Myślę, że w tym tygodniu wreszcie skończę. Ale już teraz mogę stwierdzić, że po zmianie koloru ścian, fronty prezentują się dużo lepiej:)

poniedziałek, 18 lipca 2011

Było... minęło...

Wczoraj późnym wieczorem, odwiózłszy po drodze bratanków do ich mamy (gdzie miałam okazję osobiście poznać maleńkiego Tymianka), wróciliśmy do domu. Zazwyczaj lubię powroty, ale tym razem jest mi bardzo smutno. Nie pocieszyła mnie nawet uśmiechnięta mordka i szaleńczo-radośnie merdający ogon naszej Brendy.

Skończyło się wszystko na co tak bardzo czekałam przez cały ten rok... Przyjazd chłopców, urlop nad morzem, spacery, rozmowy, psoty i pieszczoty... Tak szybko to wszystko minęło... Już nawet nie jestem zła na dziadka o tę przygodę, którą nam zafundował. Przecież przygody to jego specjalność! Tak rzadko się teraz widujemy, że prawie o tym zapomniałam. Mój tato. Zwariowany, spontaniczny, uparty i nieodpowiedzialny. Nasza historia rodzinna znów za jego przyczyną wzbogaci się o kolejną opowieść. Znów będzie co wspominać i z czego się pośmiać...

Ech,... było... minęło...

Strasznie tęsknię za chłopcami...

Na pociechę zostały mi tylko fotografie:


Oskarek poprosił mnie, bym mu zrobiła album z tych wakacji. Zrobię z wielką chęcią. Już teraz z przyjemnością patrzę na ich zdjęcia, na ich roześmiane buzie. Są naprawdę niezwykle wdzięcznymi obiektami do fotografowania. Zrobiłam im mnóstwo zdjęć. Więcej niż swojej córce. Ale to nic, bo ona ma swojego osobistego fotografa-wielbiciela, z którym ja w żaden sposób nie mogę konkurować:). Pewnie i tak ma najwięcej zdjęć z nas wszystkich:)




Komentarze
 
2011/07/19 09:21:56
No tak stres pourlopowy to się nazywa i trudno cholerę przegonić. Najlepiej przepędza ją tzw. codzienność i krzątanina, ale warto wracając z urlopu uprzyjemniać sobie dzień drobiazgami: dobra kawa, dobra książka zresztą sama wiesz, co lubisz najbardziej. Jeszcze trochę lata zostało, więc w weekendy można wyskoczyć na łono natury.
Ja marzę o zostaniu rentierem, ale nawet w totka nie gram, więc szanse są nikłe.
2011/07/19 13:00:44
No tak, Grażyno, nie jest dobrze, a będzie jeszcze gorzej: w następnym tygodniu dojdzie mi stres związany z powrotem do pracy. A ja tymczasem, zamiast wykorzystywać wolne dni na coś konkretnego, to już drugi dzień siedzę nad zdjęciami znad morza... Usprawiedliwiam się, że selekcja oraz przeróbki i tak były konieczne...
 
2011/07/19 13:22:20
Ren-ya, przecież "siedzenie nad zdjęciami" to jest właśnie coś bardzo konkretnego!
Robisz coś, co sprawia Ci przyjemność, a w końcu po to jest urlop:)
Pozdrowienia ślę:)
 
2011/07/19 17:16:07
Co dobre, kończy się za szybko. Chociaż zdjęcia i album z wakacji to dobry sposób na wspominanie.
 
2011/07/19 22:12:45
Faktycznie, obrabianie zdjęć jest bardzo konkretne, tylko tak jakoś mało spektakularne;) i obawiam się, że jakbym powiedziała znajomym, że nad selekcją i obróbką zrobionych zdjęć spędziłam ponad 8 godzin, to zwyczajnie popukaliby się w czoło:).
A ja rzeczywiście uwielbiam pracę nad zdjęciami. Nie tylko dlatego, że przywołują miłe wspomnienia, ale też dlatego, że w ogóle pomagają pamiętać. Bo ja mam kiepską pamięć:).
 
Gość: Daria, host-89-229-7-34.torun.mm.pl
2011/07/20 09:37:47
Wszystko co dobre się szybko kończy... Przed nami nowe, może lepsze, może gorsze ,ale na pewno nieznane. Kto wie co przyniesie jutro? A za rok znów bedą wakacje i słońce i kto wie może na zdjęciach utrwalisz całą moją świętą trójcę :-) ... Buziaki dla Was od nas
PS. Czy zdjęcia z wakacji Wieśka zostały pominięte celowo? ;-)
 
2011/07/20 10:18:34
Jo:), bo on nie chce, by jego prywatne zdjęcia były upubliczniane. Nie wiem tak do końca, czy to skutek ostrożności, czy nieśmiałości:)
 
Gość: Daria, host-89-229-7-34.torun.mm.pl
2011/07/20 14:58:46
:-)

sobota, 9 lipca 2011

Małe co nieco

Odkąd przyjechali do nas na wakacje moi bratankowie, doba skurczyła się jeszcze bardziej. Ale jest fajnie. Uwielbiam spędzać z nimi czas, choć oni najwyraźniej najbardziej uwielbiają moją córkę. Zresztą również z wzajemnością. Szkoda, że pogoda zepsuła nam trochę planów - z powodu deszczu padającego niemal bez przerwy przez całe 5 dni, mieliśmy bardzo ograniczone formy rozrywki. Na szczęście od wczoraj znów świeci słońce. Mam nadzieję, że tę piękną pogodę zabierzemy ze sobą nad morze. Jutro wyjeżdżamy:).

Ostatnimi czasy udało mi się jedynie wydziergać na szybko etui na telefony - oczywiście zgodnie z życzeniami bratanków. Dziś udało mi się ich zaprosić do pozowania. Dostałam minutę na zdjęcia:)

Młodszy chciał etui wiszące na szyi:



Starszy zaś ze szlufką do mocowania na pasku:


No cóż, trudno mi jest w czymkolwiek im odmówić:).


Komentarze
2011/07/10 09:11:40
Śliczne te Twoje etui. Powinnaś rozpocząć produkcję masową i na pewno byś miała duży zbyt. Bardzo pomysłowe i pięknie wykonane. A bratankowie widać, że ich rozpiera energia po tym deszczu i trzeba to okiełznać.
2011/07/11 07:43:51
Etui są śliczne :)
Miłego i jak najdłuższego urlopu nad morzem Ci życzę :)

sobota, 2 lipca 2011

Przypadkowy seans

Na piątkowy wieczór moja córka z bratankami zaplanowali sobie wyjazd do kina. Wybrali film, zarezerwowali miejsca, sprawdzili autobusy. Wszystko było zapięte na ostatni guzik, ale jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, coś musiało nawalić. Tym razem zrobiła to pogoda - nie dość, że lało jak z cebra, to jeszcze wiał wiatr i było zimno.

- Dajcie sobie spokój z tym kinem - perswadowałam delikatnie - zmarzniecie, przemoczycie buty i jeszcze mi się tu pochorujecie. Mało jest filmów na dysku? Nie możecie sobie czegoś obejrzeć w domu? A do kina pojechać w przyszłym tygodniu, jak będzie ładniejsza pogoda? - Wydawało mi się, że moje argumenty są całkiem przekonywujące.

Ale nie tak łatwo jest przekonać dzieci. Może tsunami, albo trzęsienie ziemi zdołałyby ich powstrzymać, ale przecież nie jakiś tam banalny deszcz! Na wszystko mieli gotową odpowiedź.

- Ale mamo, myśmy się już nastawili - marudziła córka.
- I mamy nieprzemakające buty i płaszcze przeciwdeszczowe - wtórował jej młodszy bratanek.
- Na pewno nie przemokniemy. Nawet w Irlandii nie przemakamy - dodawał bratanek starszy.
- A w przyszłym tygodniu już nie będą grać tego filmu - znowu córka.
- No to będą inne - z coraz mniejszą wiarą w sukces, ale wciąż jeszcze próbowałam przekonywać.
- Ale myśmy się już NASTAWILI! I to na TEN film! - cała trójka zdecydowanie odrzuciła wszystkie moje argumenty.

Wiem, co to znaczy "nastawić się" i wiem jak to jest, gdy sytuacja zmusza do zmiany planów. Nikt tego nie lubi. Westchnęłam więc tylko zrezygnowana i zbolałym tonem (bo bardzo, ale to bardzo nie chciało mi się nigdzie jechać) oświadczyłam:

- Dobra, jeśli już koniecznie kino musi być dzisiaj, to zawiozę was tam samochodem.
- Hurrrraaa!!! - radośnie zapiszczała cała trójka, a ja pomyślałam sobie, że mimo wszystko, to bardzo przyjemnie jest widzieć ich uśmiechnięte buzie.

Nie zamierzałam iść na film z dziećmi. Co prawda lubię niektóre bajki, jednak tytuł "Auta II" podziałał na mnie odpychająco. Planowałam, że spokojnie przeczekam sobie seans w kawiarni z książką (wciąż millennijne klimaty) w ręce. Przypadkiem jednak dostrzegłam, że wśród wieczornych seansów znajduje się też premiera "Larry'ego Crowne'a" z Tomem Hanksem i Julią Roberts w rolach głównych. Jak dla mnie, to wciąż są gorące nazwiska w świecie filmu. Na dodatek, kilka dni temu kątem ucha dosłyszałam, gdy na temat tego właśnie filmu rozmawiali mój brat z wujkiem. Wówczas pomyślałam sobie, że przy okazji koniecznie muszę to sprawdzić w internecie. Ale zapomniałam. A tu proszę, taka niespodzianka, akurat jest premiera! Nie namyślając się długo, po prostu wzięłam i kupiłam bilet.

Dzieci poszły na "Auta II", a niewiele później i ja rozsiadłam się wygodnie w kinowym fotelu, by z przyjemnością obejrzeć swoich ulubionych aktorów w filmie "Larry Crowne - uśmiech losu":

Larry Crowne (Tom Hanks) to zwykły, miły facet, od wielu lat zatrudniony w tej samej firmie i prowadzący normalne, uporządkowane życie. Pewnego dnia jednak wszystko się zmienia – Larry nieoczekiwanie traci pracę. Musi przeorganizować swoje życie i zacząć wszystko od początku. Nie dość, że ma na głowie spłatę kredytu, to nagle okazuje się, że wcale nie tak łatwo mu wypełnić czas wolny. Pierwszym krokiem na nowej drodze jest nauka jazdy na skuterze i powrót na studia zgodnie z zasadą, że nigdy nie jest za późno na zdobywanie wiedzy. Na kursie Larry poznaje także uroczą nauczycielkę (Julia Roberts), którą obdarza czymś więcej niż tylko sympatią. Wkrótce okazuje się, że nigdy nie jest za późno także na miłość. 

Moje wrażenia z seansu świetnie opisują dwa popularne powiedzonka: "każdy nowy dzień jest pierwszym dniem reszty twojego życia" oraz "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". I choć mogłabym się pokusić o nieco dłuższy komentarz na ten temat, to myślę sobie, że nie miałoby to większego sensu. "Larry Crowne" to po prostu lekki film z bardzo pozytywnym przesłaniem i sympatycznymi bohaterami. Nie trzeba dodawać do tego żadnej filozofii. Całe 99 minut przyjemności:).

Szczerze polecam.


Komentarze
 
2011/07/02 17:51:47
Jak się okazuje całkiem niespodziewanie spędziłaś miło czas oglądając w sumie optymistyczny film. Czasem takie nieplanowane działania są całkiem miłe.
 
2011/07/03 18:17:06
Nie przepadam za tą parą aktorską, ale wiem, że zwłaszcza Tom jest gwarantem dobrego filmu, bo nigdy nie widziałam go w żadnym kiepskim i wiem, że cudowne jest to uczucie wyjścia z kina w dobrym nastroju, bo film był dobry, lekki a przede wszystkim ciepły. Cały świat jest wtedy lepszy a jeszcze fajniej jak dzieje się to przypadkiem. Równie miłej resztki niedzieli życzę...
 
2011/07/03 20:58:30
No właśnie, Antonino, najfajniejsze niespodzianki trafiają się właśnie wtedy, gdy najmniej się ich spodziewamy:).

Grażyno, świetnie opisałaś to uczucie, po obejrzeniu fajnego filmu:).
Dzięki za życzenia:). Staramy się dobrze bawić mimo niepogody. I nawet nam się to udaje:D. To zasługa małolatów, których śmiech i niespożyta energia są po prostu zaraźliwe:)