Strony

niedziela, 20 listopada 2011

Słowa mają moc...

... a brak słów chyba jeszcze większą...

Czasami czuję się wśród ludzi jak kosmitka: ludzkie reakcje, oczekiwania, oceny różnych zdarzeń... są dla mnie ciągła niespodzianką. Ludzie co innego myślą, co innego mówią, lecz zawsze spodziewają, że będą zrozumiani. Jesteśmy przedstawicielami tego samego gatunku, a tak bardzo się od siebie różnimy. Nie byłoby to złe samo w sobie, gdyby nie fakt, że tak trudno nam te różnice zaakceptować. Dopasowujemy innych do swoich własnych miarek, a potem jesteśmy rozczarowani i rozżaleni, że nie pasują. I to złośliwie nie pasują, bo przecież wiadomo, że nasze miarki są właściwe, nasze miarki wyznaczają normalność: to co ja rozumiem jest zrozumiałe, to czego nie rozumiem, jest w najlepszym wypadku dziwaczne, w najgorszym zaś groźne i należy je wyeliminować.

Pewnie nie różnię się pod tym względem od innych przedstawicieli mojego gatunku, tym niemniej jednak żywię głębokie przekonanie o własnej nieskomplikowaności, która nieustannie zderza się ze złożonością innych. Na przykład ostatnio. W ciągu niedługiego czasu wydarzyły się dwie sytuacje, które wytrąciły mnie z równowagi, dały do myślenia i przyczyniły się do powstania tego wpisu. Obie dotyczą słów: tych, które padły i tych, których ode mnie oczekiwano, a one właśnie nie padły.

Od września chodzę na aerokickboxing. Zajęcia fizyczne tak mi się spodobały, że uznałam, że dwa razy w tygodniu to dla mnie za mało. Chciało mi się czegoś jeszcze. Przypadkiem usłyszałam o zumbie. Nie miałam pojęcia co to takiego, ale sprawdziłam w internecie - to, co przeczytałam i zobaczyłam wydało mi się bardzo interesujące. Zapisałam się. Ja i jeszcze dwie koleżanki z aerokickboxingu. Pierwsze zajęcia okazały się jednak całkowitą porażką. Było zupełnie inaczej niż na aerokickboxingu i zupełnie inaczej niż się spodziewałyśmy: duszna, mała salka, dużo szybsze tempo, nieznane nam kroki i prowadząca, która z nami wykonywała jedynie początek układu, a potem tylko odliczała i krzyczała: niżej nogi!, wyżej nogi!, mniejszy rozkrok!, większy wymach!... No gubiłyśmy się jak przedszkolaki, a przecież w zorganizowanej aktywności fizycznej nie byłyśmy nowicjuszkami!

Po zajęciach, z nosami na kwintę, rozczarowane, poszłyśmy do szatni... I zaczęły się komentarze: że prowadząca się drze, nie ćwiczy razem z nami przez co gubimy kroki i potem nie możemy się w nich połapać, że za szybko, i że aerokickboxing lepszy... Ale przecież nie tylko takie.

Nie należę do osób, które po pierwszym niepowodzeniu wyrabiają sobie od razu negatywną opinię o całym przedsięwzięciu. Nie należę też do osób, które łatwo wyrzucają z siebie kategoryczne sądy. Wprost przeciwnie - często dziesięć razy pomyślę, zanim się wypowiem, a nawet wówczas staram się wyrazić wszystkie strony danej sytuacji. To prawda, że nie byłam zadowolona z pierwszych zajęć oraz, że to niezadowolenie wyraziłam. Ale miałam również świadomość, że oczywiste problemy początkujących, znikają najczęściej w miarę nabierania wprawy. To, że jest inaczej niż na aerokickboxingu, wcale nie znaczy, że jest od razu gorzej; po prostu musimy się przyzwyczaić do czegoś nowego. I to również zostało w szatni powiedziane.

Tymczasem na kolejne zajęcia prowadząca przyszła zła, rozżalona i zaraz na wstępie wygłosiła komunikat, że ona fitnessem zajmuje się już od dawna, że zna się na rzeczy, że stara się jak najlepiej prowadzić ćwiczenia i, że w związku z tym nie życzy sobie takich komentarzy w szatni, jak to miało miejsce ostatnio.

Stałam z rozdziawioną twarzą, zdziwiona i kompletnie nie rozumiejąca, co w naszej rozmowie mogło aż tak dotknąć naszą prowadzącą. Zupełnie nie poczuwałam się do odpowiedzialności za taką reakcję, więc w końcu zignorowałam oświadczenie i zajęłam się ćwiczeniami. Na kolejnych zajęciach zauważyłam jednak, że prowadząca omija nas wzrokiem, nie uśmiecha się i nie poprawia nawet wówczas, gdy ćwiczymy zupełnie źle. Na kolejnych było tak samo... Co to, u licha, ma znaczyć? Przecież nie powiedziałam nic takiego, co tłumaczyłoby taką reakcję!

Po dwóch tygodniach zrozumiałam. Nieważne, co JA osobiście powiedziałam w trakcie naszej wspólnej rozmowy. Chodzi o to, co prowadząca z niej usłyszała i jak to odebrała: nowicjuszki przyszły na pierwsze zajęcia i krytykują ją - ekspertkę. Zrozumiałam i choć nadal uważam, że taka reakcja na krytykę była zupełnie nieuzasadniona (jest przecież instruktorką, nauczycielką - musi liczyć się z tym, że grupa będzie rozmawiać na temat jej zajęć, musi zdawać sobie sprawę z tego, że nie wszyscy będą się zawsze tylko zachwycać), to jednak w tej sytuacji poczułam się jednak odpowiedzialna - odpowiedzialna, bo byłam współuczestniczką sytuacji, w której padły słowa uznane przez naszą instruktorkę za krzywdzące i niesprawiedliwe.

Uznałam, że sytuację trzeba wyjaśnić i, ku uldze wszystkich zainteresowanych, po ostatnim treningu zawarłyśmy pokój. Cieszę się z tego tym bardziej, że po kilku zajęciach naprawdę złapałam rytm, przyzwyczaiłam się do ćwiczeń i polubiłam je tak bardzo, że z przyjemnością myślę o kontynuacji treningu w następnym miesiącu.

Druga sytuacja dotyczy moich relacji z koleżanką z pracy, którą mogłabym już chyba nazywać przyjaciółką, gdyby nie mój dystans i ostrożność w dobieraniu słów.

Pracujemy razem już parę lat. Wydawało mi się, że w ciągu tego czasu poznałyśmy się na tyle, żeby wiedzieć czego się po sobie spodziewać i czego od siebie oczekiwać. Wydawało mi się, że nasze relacje są bardzo dobre, a nawet wzorcowe: chodzimy razem na śniadania, opowiadamy sobie o różnych problemach, plotkujemy na temat klientów, wspólnych znajomych oraz innych współpracowników... czyli robimy wszystko to, co ludziom właściwe dla utrzymania więzi społecznych (kiedyś czytałam, że plotkowanie spełnia tę samą rolę, co u małp iskanie się:)). Gdy uważam, że moja przyjaciółka nie ma racji, że przesadza, że niepotrzebnie bierze do siebie różne rzeczy, to czasami delikatnie staram się jej to powiedzieć, ale gdy czuję opór, to po prostu odpuszczam, nie podejmuję tematu, lub go zmieniam. W końcu to jej życie, nie mam prawa oceniać, ani się wtrącać. Chce się gnębić błahostkami (w moim przekonaniu)? Jej sprawa. Wszystko oczywiście dla dobra naszych relacji.

Tak więc, gdy ostatnio moja przyjaciółka wpadła do pracy jak burza gradowa, przeklinając na czym świat stoi, niewybrednymi słowami obrażając drogowców, którzy bezmyślnie stawiają znaki drogowe i policjantów, którzy potem za ich nieprzestrzeganie bezdusznie wlepiają mandaty... po prostu odwróciłam się do komputera uważając, że najrozsądniej będzie przeczekać atak emocji. W swoim przekonaniu utwierdziłam się, gdy kątem ucha usłyszałam co było przyczyną tej ogromnej złości na przedstawicieli wspomnianych zawodów. Otóż, ponieważ przy przedszkolu nie ma parkingu, a przy chodniku jest zakaz zatrzymywania się, przyjaciółka postawiła samochód po przeciwnej stronie drogi. Konsekwencją tych wszystkich niekorzystnych okoliczności było to, że jej córka wysiadła z samochodu prosto na ulicę i cudem tylko uniknęła wpadnięcia pod koła innego pojazdu.

Rzeczywiście, mogło być groźnie - pomyślałam sobie - ale na szczęście nic się nie stało. Pomyślałam też sobie, że zamiast złościć się na drogowców, policjantów, czy kogo tam jeszcze popadnie, przyjaciółka mogłaby sama uderzyć się w pierś, bo to ona powinna dopilnować, by córka nie wybiegała na ulicę, to ona jest odpowiedzialna za swoje dziecko. Zmilczałam jednak, nie chcąc dolewać oliwy do ognia.

Milczenie okazało się jednak błędem. Gdy przyjaciółka skończyła już przeżywać poranną sytuację, skupiła się na mojej reakcji. A właściwie jej braku. Powiedziała mi, że jestem oschła i zimna, że skoro zignorowałam tak dramatyczne dla niej wydarzenie, to chyba jednak nie jesteśmy ze sobą tak blisko, jak jej się zdawało.

W pierwszym momencie mnie zatkało. Znów zdarzyło się coś, czego się nie spodziewałam. Przecież to właśnie nasza zażyłość sprawiła, że zareagowałam tak, jak zareagowałam. Bo niby jak inaczej? Z delikatności się nie odezwałam. Żeby uszanować jej emocje i nie oddawać się łatwym ocenom. Dla dobra naszych relacji powstrzymałam się od wyrażenia opinii, która mogłaby być dla przyjaciółki niemiła. Zresztą przecież i tak się nic nie stało. O co znów ten cały szum?

Ale potem znów przemyślałam sprawę i znów musiałam uderzyć się w pierś. Moja przyjaciółka ma prawo oczekiwać, że zachowam się tak, jak ona zachowałaby się w podobnej sytuacji. Jej świat wartości poukładany jest wg jej klucza, zgodnie z którym moje zachowanie musiało jej zgrzytnąć. Chodzi jednak o to, że nasze klucze niekoniecznie muszą pasować do cudzych zamków. Czasem pasują, a czasem nie i niekoniecznie musi to od razu znaczyć, że ktoś ma zepsuty zamek. Czasem warto rozejrzeć się po prostu za innym kluczem.

Gdy wreszcie udało nam się to nieporozumienie wyjaśnić, nastąpiło kolejne szokujące wyznanie: przyjaciółka, powiedziała, że doskonale wie, że to była jej wina, ale to uczucie było tak przykre, że po prostu musiała zamienić je w złość i znaleźć innych winnych. A to dopiero! - pomyślałam sobie - samooszukiwanie się miało być nieświadome, a tu takie kłamstwo "prosto w oczy" swojej świadomości; to niesłychane! Na głos zaś odpowiedziałam, że może gdyby od razu powiedziała o tym, co tak NAPRAWDĘ zgnębiło ją w tej sytuacji, to moja reakcja mogłaby przecież być zupełnie inna. W takie emocje mogłabym się wczuć, te emocje mogłabym razem z nią współodczuwać.

No dobra... Było minęło. Wciąż się przyjaźnimy - jadamy razem śniadania, plotkujemy, ćwiczymy na aerokickboxingu. Razem przetrwałyśmy zumbowy kryzys i zapisałyśmy się na kolejny miesiąc

Wnioski na przyszłość? Nie wiem. Jestem człowiekiem. Od trzydziestu ośmiu lat żyję w społeczeństwie... i nadal się uczę... Uczę się żyć wśród ludzi.


Komentarze

2011/11/21 09:09:40
Oj, no to faktycznie niesympatyczne zdarzenia. Dobrze, że się wszystko wyjaśniło!

Ja już podobnie jak i Ty staram brać się na "wstrzymanie", a więc trzy razy przemyślę zanim coś powiem, choć przyznam szczerze, że i mnie w niektórych sytuacjach ciężko zachować obiektywizm i siłą rzeczy mierzę pewne zachowania swoją miarką. Taka to już ta ludzka natura...

2011/11/21 11:23:23
No właśnie, taka to już nasza natura...
Sama również często wpadam w pułapkę własnych oczekiwań wobec innych ludzi i również często w związku z tym czuję się rozczarowana i zniechęcona. Choć staram się pamiętać wówczas, że to nie ludzie zawodzą, tylko moje miarki i ta świadomość naprawdę bardzo mi pomaga.

2011/11/21 22:26:48
To witaj w klubie! Też wciąż się uczę zyć między ludźmi.
Wiem, że każdy jest inny, staram się to zrozumieć, ale irytują mnie niekiedy postępowania innych ludzi. Nauczyłam się jednak(nie wiem czy to dobrze, czy źle) trzymać swoje zdanie dla siebie, albo ewentualnie pogadać sobie z moim mężem, który i tak 99% ludzi zna tylko z opowieści, więc nie ma szansy, że komukolwiek coś "sprzeda" .
Staram się nie oceniać innych, bo jak mówisz, kazdy ma swoje normy i jemu wydają się najlepsze; tu nawet nie ma co dyskutowac. Mogę się podziwować w domu, ale to wszystko.
A sytuacja, którą opisujesz z przyjaciółką... cóż, chyba prawie każdy miał takie momenty, kiedy czasem za dużo powiedzieć - było źle, za mało - podobnie. Grunt, to wyjaśnić sytuację, prawda?

Anka

2011/11/22 08:25:08
Prawda, Aniu!
Najważniejsze to chcieć sobie wyjaśnić nieporozumienia. A do tego potrzebna jest pewnego rodzaju odwaga i otwartość - trzeba mówić o swoich uczuciach i oczekiwaniach, a nie spodziewać się, że inni sami się ich domyślą i odpowiednio zareagują. Nie zamykać się w poczuciu swojej krzywdy, tylko otworzyć się na wyjaśnienia i próbować spojrzeć na siebie z perspektywy drugiej strony.
Bardzo jestem dumna z tego, że w obydwu opisywanych przeze mnie sytuacjach udało nam się to osiągnąć. Fajnie:)

2011/11/22 12:58:20
Usłyszałam kiedyś od koleżanki, że przyjacielstwo i koleżeństwo jest po to żeby się pocieszać nawzajem i basta i od tamtej pory rzeczywiście uważam na to co mówię nawet jeśli się nie zgadzam, bo koleżanka dosyć apodyktyczna. Czasami to my chcemy żeby nas pocieszać a innym razem to my pocieszamy a żaden klucz nie pasuje do wszystkich zamków tak jak piszesz i jak ktoś ma słabszy dzień to zgrzyt gotowy. Jest powiedzenie, że człowiek uczy się całe życie i głupi umiera i jak to sobie uświadomię to zaraz mi się świat prostuje.

2011/11/22 14:21:32
No właśnie Kraszynko:) I nie da się wszystkiego zrozumieć... czasem trzeba coś po prostu zaakceptować takim, jakie jest, bez dociekania dlaczego...

A w ogóle to bardzo dziękuję za Wasze komentarze!
Nie wiem czego oczekiwałam:), ale chyba to dostałam, bo teraz czuję się swobodniej i lżej mi tak jakoś...:)

2011/11/22 18:34:12
Najlepiej to podobno niczego nie oczekiwać, wtedy nie jest się rozczarowanym;)
Ćwiczę to nieustannie i coraz bardziej się z takim podejściem do życia zgadzam:)

A przyjaciele są również po to, żeby uświadamiać nam niewygodne dla nas fakty czy obnażać kłamstwa, którymi się otaczamy, bo kto jak nie oni ma to zrobić? Od kogo innego taką prawdę przyjmiemy, jeśli nie od osób, które z założenia są nam życzliwe?

2011/11/23 08:32:20
He, he... nie oczekiwać..., ale jak się tak zaprogramować, żeby nie oczekiwać? Nawet jak myślę sobie, ze nie oczekuję, to jakimś takim skraweczkiem siebie, może nawet bardziej podświadomie, niż świadomie... oczekuję jednak:) Czy nie nazywa się to nadzieją?

A ponadto, jeśli ktoś nas krytykuje, to choćby to był najlepszy przyjaciel, trudno wtedy pamiętać, że jest nam życzliwy... choć ja osobiście wierzę w życzliwość i dobrą wolę innych ludzi i z pewnością nie spodziewam się;), że gdy sprawiają mi w czymś przykrość, to robią to specjalnie i złośliwie:)

2011/11/23 14:43:05
Właśnie o nadzieję chodzi, a nie oczekiwania! Różnica zasadnicza, podobnie jak między prośbą i żądaniem;)
Dobrze to określiłaś: jak się zaprogramować? Bo to właśnie zaprogramowanie jest, hehe. Więc jeśli się dało w tę stronę, to i pewnie da się w drugą:)

Krytyka to takie mocne słowo, a może po prostu zwrócenie na coś uwagi, na jakieś nasze zachowanie, podejście, pogląd? Lepiej brzmi i łatwiej przyjąć. Zwłaszcza od przyjaciela:)

2011/11/23 15:07:40
Fakt Sowo, zwłaszcza, że krytyka, krytyce nierówna... - można delikatnie, a można (usprawiedliwiając się szczerością - czyli jedną z najważniejszych wartości w przyjaźni) bez ogródek i zwyczajnie po chamsku...

2011/11/23 21:37:59
Największy problem jak dla mnie polega na tym, że stosunki międzyludzkie są strasznie skomplikowane. Najlepiej by było, gdyby istniał przepis - jak na zupę ;) Zrobisz tak i tak - i będzie dobrze :) Niestety, bardzo często nasze zachowanie odbierane jest nie przez pryzmaty naszych intencji, ale intencji osoby, która jest adresatem naszego działania. I jak ma zły humor, to wszystkie starania na nic. Nie bez racji jest to przysłowie o drodze do piekła wybrukowanej dobrymi chęciami. Jeżeli to Cię wesprze, to mnie też takie sytuacje dołują :)

2011/11/24 07:41:00
Z tą zupą Jaagnieszko0 to też nie taka prosta sprawa; z tego samego przepisu wychodzą często różne i nie każdemu smakują;)
Gdyby nie było w życiu tych gorszych chwil, to pewnie nie byłoby i tych lepszych. Wszystko takie poprawnie letnie...
Najfajniej jest jak po burzy, mniejszej bądź większej, przychodzi porozumienie i olśnienie, że ta druga strona wcale taka okropna nie jest;)

"Życie jest tragedią, gdy widziane z bliska, a komedią, gdy widziane z daleka" - to Chaplin. Może więc przydałoby nam się więcej dystansu...?:)

2011/11/24 07:43:52
Ostatni komentarz toja, nie zalogowałam się:)
Pozdrawiam!

2011/11/25 08:10:15
Ale coś w tym jest rzeczywiście... Czasem też żałuję, że nie istnieją proste, ogólne - pasujące do wszystkich tak samo - zasady, czy przepisy właśnie, regulujące stosunki międzyludzkie; coś na kształt samolotowej książki procedur, gdzie opisane są czynności i operacje, które należy wykonać w sytuacji kryzysowej....

2011/11/26 08:05:18
Myślę, że my, jako ludzie jesteśmy wciąż bardzo niedoskonali. Pewne reakcje wynikają z różnych kompleksów, niedowartościowania. Ja też bardzo często rozczarowuję się w kontaktach międzyludzkich i najgorsze jest to, że również wśród rodziny i przyjaciół, że Ja przecież zachowałabym się inaczej. Jeśli są to błahe sprawy, przymykam po prostu oko, zapominam, idę dalej, jeśli jednak dotyczy spraw ważnych, uraz pozostaje. I tak jakoś z czasem uświadamiam sobie, że na tej mojej orbicie robi się coraz bardziej pusto.

2011/11/26 16:05:43
Tak, to prawda, co napisałaś w swoim poście. Sama tego doświadczam prawie co dnia. Stąd tyle nieporozumień i niedomówień, że nie znamy, a jedynie domyślamy się czego oczekują, jak nas oceniają oraz co naprawdę chcą nam przekazać inni ludzie. Każdy z nas patrzy jakby przez inny filtr na jedną i tą samą rzeczywistość...

2011/11/26 20:34:05
BleuBleu, słusznie prawisz, że to przez nasze kompleksy i niedowartościowanie jest większość nieporozumień. One są jak wiecznie otwarta rana i przy byle dotknięciu, byle muśnięciu, bolą jak cholera...
Gdy to my reagujemy przesadnie, to dla nas sygnał, że coś w naszej duszy wymaga uleczenia i zabliźnienia. Gdy z taką reakcją spotykamy się u kogoś, warto zdobyć się na nieco wyrozumiałości i współczucia zamiast ze złością się odcinać. Warto, choć często sami mamy dość swoich problemów i nie chce nam się zajmować jeszcze cudzymi...

Jago700, ale ta świadomość właśnie powinna nam pomagać:) Z tą świadomością możemy być bardziej wyrozumiali wobec siebie, ale też wobec innych. Jesteśmy tacy różni od siebie i to jest właśnie to, co nas łączy:)

2011/11/27 10:00:00
Ja też się często poczuwam do wyjaśnienia sprawy do końca, ale niestety często odkrywam, że wtedy wpadam jak śliwka w kompot, bo okazuje się, że źle odczytałam intencje, nastroje itp. Ostatnio więc niestety co raz częściej daję sobie na luz, bo wiem, że "jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził".
Ciekawi mnie skąd instruktorka dowiedziała się o tym, co było powiedziane w szatni.

2011/11/27 11:16:15
Myślę, że wyjaśnienie zawsze jest lepsze od gryzienia się, że zostaliśmy niesprawiedliwie potraktowani.... gorzej jeśli wyjaśnienia nie dają rezultatu, bo jedna ze stron okopie się na swojej pozycji i nie będzie w stanie przyjąć argumentów drugiej strony... to dopiero jest strasznie frustrujące...
Skąd prowadząca wiedziała o naszej rozmowie? Nie wiem, ale pewnie sama słyszała, bo drzwi od szatni były otwarte...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz