Zaczęłam w poniedziałek od „Anne z Zielonych Szczytów”. O nowym tłumaczeniu kultowej powieści słyszałam już dawno i wreszcie dojrzałam, by po nią sięgnąć. I wiecie co? Nie bolało. Wprost przeciwnie, przestawiłam się szybko i naturalnie, z łatwością uwierzywszy tłumaczce, że tak naprawdę Zielone Wzgórze nigdy nie istniało, były zaś Zielone Szczyty - trójkątne, zielone daszki nad oknami na piętrze. Było mi tym łatwiej, że książkę z klasycznym tłumaczeniem czytałam naprawdę bardzo dawno temu i w pamięci lepiej miałam kanadyjski serial z 1985 roku, więc całą tę historię ilustruję sobie obrazami znanymi z telewizora, a tam, dałabym sobie głowę uciąć, dom Cuthbertów miał zielony dach.
Zupełnie inaczej sprawa ma się z „Małą księżniczką”. Mam tę książkę od dzieciństwa i przeczytałam ją bez przesady setki razy. Uwielbiam do niej wracać. Zniszczona jest bardzo: bez okładki z pożółkłymi kartkami, poklejona taśmą… Kiedyś pomyślałam, że może warto kupić nowy egzemplarz. Kupiłam. Jakież było moje zdziwienie i rozczarowanie, gdy zaczęłam czytać. To zupełnie nie była książka, którą znałam. Kilka lat później kolejny nowszy egzemplarz dostała Dominika. I to również nie była „moja” „Mała księżniczka”. Tak dowiedziałam się jaką moc tworzenia mają tłumacze i tłumaczki zagranicznych książek…
Skoro już w poniedziałek cofnęłam się w czasie lekturą o Anne Shirley, poczułam chęć do kontynuowania tej podróży - we wtorek przeczytałam „moją” „Małą księżniczkę" w tłumaczeniu Wacławy Komarnickiej.
Pisałam ostatnio ile mam lat, więc nie będę się powtarzać, powiem tylko, że wiek nie ma znaczenia, gdy się wraca do swoich najulubieńszych książek z dzieciństwa i wczesnej młodości - wciąż czytam je z tą samą pasją i przyjemnością, jak wówczas. Ale nie bezkrytycznie. Obie książki powstały w czasach, gdy uprzedzenia i stereotypy dotyczące płci i wychowania miały się bardzo dobrze; zupełnie inaczej teraz patrzyłam na cechy głównych bohaterek, które kiedyś tak mi imponowały - dojrzałość, spełnianie oczekiwań dorosłych, wyobraźnia, która była dla nich ucieczką od pełnej przemocy i upokorzeń rzeczywistości…
W środę wzięłam więc trzecią książkę z kolekcji moich najulubieńszych - to „Grom” Koontza - całkiem inny gatunek powieści, ale tak naprawdę dokładnie ta sama, tylko bardziej współczesna, historia o osieroconej dziewczynce, nad wiek dojrzałej, obdarzonej żywą wyobraźnią, kochającej książki, która musi sobie radzić w pełnym przemocy i nieszczęścia świecie. I radzi sobie doskonale, pokonuje przeciwności, trafia na miłość, zostaje znaną pisarką… To sprawia, że Laurę Shane stawiam w jednym rzędzie z Anne Shirley i Sarą Crewe, choć "Grom" (w nowszych wydaniach tytuł brzmi "Anioł Stróż"), to żadna klasyka, ale na pewno jest to pierwszorzędna dorosła powieść sensacyjno-przygodowa z elementami niesamowitości. Zresztą nazwisko autora gwarantuje mocne wrażenia podczas czytania:-).
Z nowości zaś przeczytałam „Znachora”. Jest to nowość dla mnie, nie wydawnicza, rzecz jasna. Impulsem do lektury była nowa adaptacja filmowa - tak inna od tej, na której się wychowałam! Musiałam sprawdzić jak było naprawdę (tak, wiem, że książka to też fikcja;-)).
„Znachor” z 1981 roku to film kultowy i uwielbiam go, nie wiem ile razy oglądałam, ale książka, mimo znanej treści, zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Nie mogłam się oderwać! Przede wszystkim język jest genialny - przestarzały, to wiadome - ale jak prosty i piękny. Może w warstwie romantycznej zbyt przesadny i egzaltowany, ale ile tu takiej pozytywnej ludowej filozofii, wartości humanistycznych ubranych w najprostsze słowa, prawdziwych emocji. To historia o dobru, po prostu. I nie ma tu czarnych charakterów. Ludzie robią złe, nieprzemyślane rzeczy. Czasem z powodu zranionych uczuć, poczucia niesprawiedliwości, z dobrych chęci, z miłości, głupoty, zazdrości… Ale przecież nikt nie jest z gruntu zły. Dlatego ta historia jest taka uniwersalna - bo w każdym z nas jest pragnienie dobra. Tego, żeby świat był dobry i ludzie na nim, żeby miłość - ta prawdziwa, która cierpliwa jest, łaskawa, nie szuka swego… itd. - zwyciężyła ponad wszelkimi podziałami i przeszkodami.
A dziś skończyłam "Profesora Wilczura". Mniejsze wrażenie na mnie zrobił ten tom w porównaniu z pierwszą częścią i bywały fragmenty irytujące w swej staroświeckiej obyczajowości i posągowym idealizmie, nie mniej jednak dobrze się czytało i lektura wciągnęła mnie.
Tak, bardzo dobrze mi się czytało w tym tygodniu:-)
Czytanie na bogato ,sporo tego.Anię czytałam kilka razy I chyba mam już komplet perypeti Ani i jej dzieci.Mimo Twojej pozytywnej recenzji nie wyobrażam sobie nowego tłumaczenia. Kocham tamte lata z tamtą Anią.Znachora też kilka razy oglądałam i wolę starą wersję.Jest też nowa wersja filmu "Chłopi" ale jeszcze nie jestem przekonana.Pozdrawiam cieplutko.
OdpowiedzUsuńCzytałaś w doborowym towarzystwie! 🤣
OdpowiedzUsuń:) Popieram, listopad to czas koca, herbatki z malinami i ulubionych lektur :)
OdpowiedzUsuńRoczuliły mnie te 3 kuleczki ♥, a pies rozbawił (udaje, że go (ją) sytuacja nie dotyczy):).
OdpowiedzUsuńDziękujemy, że jesteś latarnią wiedzy. Twój post był naprawdę pouczający.
OdpowiedzUsuńTy wiesz,że ja oglądałam wszystkie wersje Znachora ale nigdy nie przeczytałam książki:)))Moja najukochańsza książka z dzieciństwa to "Dzieci z Bullerbyn"i po tym co czytam o wersjach to chyba nie chciała bym czytać nowej żeby się nie rozczarować:))))
OdpowiedzUsuń