Strony

czwartek, 18 października 2012

Pieszczochy Losu i przeklęci

Co sprawia, że jesteśmy, kim jesteśmy? Że mamy takie, a nie inne talenty? Że w życiu nam się wiedzie dobrze lub wcale niekoniecznie? Nie tylko mnie nurtują te pytania i nie tylko ja, zadając je, nie znajduję żadnej odpowiedzi. Ale też i specjalnie nie szukam, bo wiem, że to beznadziejna sprawa. Raczej przyglądam się ludzkim losom i oddaję refleksjom. A ostatnio niekończącym się źródłem zadumy są dzieje rodziny Kossaków...

Tym razem tematów dostarczyły mi:

Zofii Kossak-Szczuckiej "Pożoga":

Wspomnienia autorki z Wołynia, gdzie osiadła po zamążpójściu i gdzie w latach 1917-1919 przeżyła piekło walk rewolucyjnych. Opisała okrucieństwo bolszewików, bestialstwo dokonywanych przez nich mordów, a także wiarę mieszkających tam Polaków, że wojsko odrodzonej ojczyzny przyjdzie im z pomocą. 






oraz Magdaleny Samozwaniec "Zalotnica niebieska":

Tak mogła pisać tylko siostra o siostrze. Z ogromnym uczuciem, niemalże z uwielbieniem: „Była istotą z krwi gorącej i cienkich kości, i kobiecego ciała, które tylko pragnęło kochać...”. Fragmenty listów, poezji, bardzo osobiste, wręcz intymne szczegóły z życia poetki odmalowane na barwnym tle epoki. Klimat Kossakówki – ostoi artystów, rodzinnego domu sióstr, w którym spotykamy przyjaciół rodziny, wybitnych malarzy ludzi znanych i utalentowanych, mających wpływ na świat kultury i nauki dwudziestolecia międzywojennego. Błyskotliwa, pełna humoru i wdzięku opowieść o niezwykłym talencie i przedwcześnie przerwanym życiu.


Pisarki - kuzynki, wnuczki jednego dziadka, córki braci bliźniaków i tej samej epoki... A tak różne... Sama Magdalena opisała ten fakt słowami: "Zosia (...) była tak niepodobna do swoich stryjecznych sióstr, jak bulwa niepodobna jest do różowych i białych kwiatuszków kartofla". Ale to niepodobieństwo, równie wyraźnie, jak w wyglądzie, widać też w twórczości kuzynek. Trudno mi tę różnicę ubrać w słowa... Może dlatego, że nie da się porównywać wartości zupełnie różnego rodzaju...

W prozie Zofii z łatwością daje się odczuć ogromną miłość do polskości - do polskiej tradycji, religii, ziemi i historii... zahaczający momentami wręcz o narodowy szowinizm. Po "Pożodze", nie dziwię się już, dlaczego Zofię Kossak tak szczególnie ukochały sobie środowiska prawicowe, choć powiedzmy sobie szczerze, że samej autorce z pewnością nie podobałoby się, że stała się ikoną ludzi spod znaku Radia Maryja i Młodzieży Wszechpolskiej. Pisarka może i miała swoje antypatie, ale nie była osobą nienawistną. W jej powieściach widać, jak bardzo była tolerancyjna i jak wiele było w niej wyrozumiałości wobec ludzkich wad i słabości... Choć rzeczywiście bywają takie fragmenty, w których górę biorą uprzedzenia narodowe i klasowe pisarki. Nieprzyjemnie się je czyta. Ale z drugiej strony nie można przecież do treści powstałych w zupełnie innej epoce przykładać współczesnych miarek. Trzeba znać realia, w jakich pisarka dorastała, wydarzenia i przeżycia, które ukształtowały jej charakter i przekonania... A nie były one ani łatwe, ani przyjemne, tak jak w przypadku jej sióstr stryjecznych. W rodzinie Zofii bowiem, skupiły się chyba wszystkie nieszczęścia, jakie można sobie wyobrazić...

Zastanawiałam się nad różnicami pomiędzy kuzynkami, ale w tym miejscu uświadomiłam sobie, jak diametralnie różnie ułożyło się życie ich ojców - bliźniaków. Starszy o parę minut Wojciech, urodził się jeszcze w 1857 roku, młodszy już w roku 1858. Bracia, podobni do siebie, jak dwie krople wody, posiadający identyczny materiał genetyczny, nie byli jednak identycznie obdarzeni artystycznym talentem po swoim ojcu. Otrzymał go jedynie Wojciech, który z racji swojego starszeństwa przejął również rodzinną siedzibę w Krakowie. Młodszy wyjechał, a ożeniwszy się, osiadł w majątku w Kośminie koło Łomży, gdzie prowadził "wzorowe gospodarstwo" (jak pisała w "Zalotnicy niebieskiej" M. Samozwaniec).

Wojciech najpierw wspólnie z ojcem, a potem już sam malował obrazy, a że był artystą nie tylko utalentowanym, ale też i bardzo modnym (a często również tworzącym "pod publiczkę" - dziś pewnie zarzucano by mu, że chałturzy;)), to pracy mu nie brakowało. A dzięki temu i pieniędzy również. Ze swoich obrazków (jak się o twórczości ojca wyraża Magdalena) mógł na wysokim poziomie utrzymać siebie (a lubił wystawne i kosztowne życie), swoją rodzinę (nigdy niczego nie odmawiał żonie i ukochanym córkom - "wypieszczonym laleczkom"), dwory i mieszkania (wiadomo, że Kossakówka, ale też i pracownia w warszawskim Bristolu, dworek w Zakopanem i letnisko w Juracie) oraz liczne kochanki i utrzymanki. Obrazki były podstawowym (a więc, zdawałoby się, nieograniczonym) środkiem płatniczym krakowskich Kossaków. Rodzina Wojciecha żyła sobie przeto beztrosko i w dostatku, z daleka od poważniejszych dramatów, których z kolei los nie szczędził Tadeuszowi - ciężko pracującemu ziemianinowi, bez ustanku borykającemu się się nie tylko z problemami finansowymi i gospodarskimi, ale też z osobistymi dramatami.

(Gdy czytałam o Tadeuszu od razu skojarzyła mi się postać Benedykta Korczyńskiego z "Nad Niemnem" - również niezwykle przywiązanego do ziemi i umęczonego nieustanną walką o utrzymanie majątku - jednego z moich ulubionych bohaterów literackich).

W wieku dwunastu lat zmarł tragicznie najstarszy syn Tadeusza, rzuciwszy się do rzeki na ratunek kuzynowi. Synowi Wojciecha udało się jednak jakimś cudem, cało i zdrowo, wydostać na brzeg. Syn Tadeusza nie miał takiego szczęścia... Później zaś doświadczył Tadeusz, wraz z rodziną, bestialstwa bolszewickiej dyktatury, kiedy to ziemianie kresowi najpierw byli wrogami, bo byli panami, a później, już wywłaszczeni i upokorzeni, wciąż żyli w strachu o własne życie, bo byli Polakami...

Rodzina Wojciecha była światowa, bogata i beztroska, nie potrzebowano tutaj szukać oparcia ani w tradycji, ani w Bogu. Zupełnie wystarczającą opoką był kochający Tatko i jego niewyczerpany portfel. Rodzina Tadeusza zaś z trudem wiązała koniec z końcem i wciąż dotykały ją jakieś nieszczęścia. Tak samo ciężko, jak ojca, doświadczył później los jego córkę, Zofię.  Przeżywszy utratę majątku, przez pokolenia zbieranych pamiątek rodzinnych, gwałtowną śmierć najbliższych, będąc świadkiem nieludzkiego bestialstwa wobec istot żywych i bezprzykładnego niszczycielstwa, Zofia, która zawsze była osobą głęboko wierzącą, stała się ortodoksyjną katoliczką. Myślę sobie, że po przebytych trudnych doświadczeniach, potrzebowała poczucia, że mimo wszystko jest ktoś, kto ma nad tym wszystkim kontrolę i opiekuje się dobrymi ludźmi, że wszystko dzieje się w jakimś nieodgadnionym, a wyższym, celu, że żadna krzywda nie będzie zapomniana, a zło ostatecznie zostanie ukarane....

(Spokoju wynikającego z tego przekonania zawsze najbardziej zazdrościłam osobom wierzącym).

Nie podzielam części przekonań Zofii Kossak, ale jest mi ona dużo bliższa, niż jej krakowskie kuzynki, których barwne życie jest oczywiście fascynujące i z wielką przyjemnością się o nim czyta, ale nie niesie ze sobą niczego głębszego, nie ma w nim żadnej idei. Zofia natomiast jest idealistką, dzięki czemu do dziś imponuje i inspiruje kolejne pokolenia (choć pewnie nie zawsze w taki sposób, jakby ona sama tego chciała). Gdy o niej czytam, to wiem, jaką osobą chciałabym być. Ona jest też dla mnie przykładem, że najszlachetniejsze osobowości wykuwają się w trudnych doświadczeniach. Tak pożądany dostatek i wygoda prowadzą jedynie do moralnego skarłowacenia i degrengolady. Dowodem niech będzie dzisiejszy stan krakowskiej Kossakówki i fakt, że obecnie jedynym muzeum Kossaków jest to, w dawnym domu Zofii, w Górkach Wielkich.

(Spadkobiercy krakowskich Kossaków nie potrafią się porozumieć. Wciąż skłóceni o majątek, blokują jakąkolwiek inicjatywę mającą na celu przywrócenie Kossakówce jej dawnej świetności i artystycznego charakteru. Rodzina Zofii natomiast, w dużej części własnym wysiłkiem, doprowadziła do powstania miejsca, gdzie nie tylko można pooglądać rodzinne pamiątki, ale też, gdzie dzieją się różne twórcze przedsięwzięcia, a młodzież wypoczywając, może dowiedzieć się czegoś o losach tej wyjątkowej rodziny i jej znaczeniu dla naszej historii).

Może to taka przewrotność Losu, który im więcej daje człowiekowi powodzenia w życiu, tym łatwiej odziera go z wartości, a im ciężej go doświadcza, tym bardziej jednocześnie uszlachetnia...* Tylko kto, w takim bądź razie, naprawdę na tym wygrywa? Kto w rzeczywistości jest pupilkiem Losu, a kto jego wyrzutkiem?

Hm, tak bardzo skupiłam się na kossakowskich dziejach, że o samych książkach zupełnie zapomniałam, więc na koniec króciutko.

Zofię Kossak uwielbiam czytać. Jest ona jedną z tych autorek, które o czymkolwiek by nie pisały, zawsze robią to niezwykle szczerze i obrazowo. W odmalowanej przez pisarkę atmosferze poprzedzającej rewolucyjną zawieruchę na Wołyniu, odczuwa się to specyficzne napięcie, zwane "ciszą przed burzą". Późniejsze opisy pogromów, bestialstwa, czy ogarniętych amokiem mordu i zniszczenia ludzi, są z jednej strony bardzo emocjonalne, z drugiej zaś niezwykle rzeczowe, co robi na czytelniku kolosalne wrażenie. Nastroje zaś i stan psychiczny ludzi, zarówno ofiar, jak też ich oprawców, oddaje pisarka z taką znajomością, jakby rzeczywiście miała dar wnikania w ludzkie umysły. "Pożogę" polecam także dlatego, że do dziś niewiele mówi się o wydarzeniach na Kresach w czasach, gdy na nowo kształtowało się państwo polskie, więc jest to znakomite źródło wiedzy historycznej, podanej na dodatek z pierwszej ręki.

Gorąco polecam również "Zalotnicę niebieską", która pod pewnymi względami jest lepsza od wspominanej wcześniej "Marii i Magdaleny". Mniej tu ironii i humoru, mnóstwo za to refleksji, porównań tamtych szczęśliwych czasów, w których wszystko się głębiej traktowało i przeżywało, do obecnych - zdaniem pisarki płytkich i powierzchownych, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunki damsko-męskie. Bardzo ciekawe są te refleksje Magdaleny Samozwaniec, nie wiem, czy nie ciekawsze nawet od samej biografii jej wielkiej siostry. Trzeba pamiętać, że pozycja ta była ostatnią w twórczości pisarki, która nie zdążyła nawet doczekać wydania swojego dzieła. Być może jestem zbyt tym faktem zasugerowana, ale mam wrażenie, że w "Zalotnicy niebieskiej" z każdej kartki przebija taka łagodna akceptacja naturalnej kolei rzeczy, wynikającą z przekonania, że miało się dobre, ciekawe i pełne życie, choć oczywiście nie brakowało w nim momentów, o których teraz, z perspektywy czasu wiadomo, że możne było je przeżyć inaczej, lepiej... Ale trudno - było, minęło... nikt nie dostaje drugiej szansy... Wydaje mi, że "Zalotnica niebieska" nie tylko opowiada historię życia i twórczości wyjątkowej poetki - Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, ale odsłania też nieco inne oblicze samej autorki - Pierwszej Damy Polskiej Satyry.

* Wiem, że w życiu nie sprawdzają się takie proste uogólnienia, ale jest to dość zauważalna tendencja, moim zdaniem.

Polecam również artykuły:

14 komentarzy:

  1. Czytałam tylko " Zalotnicę niebieską". Pamiętam pewne fakty z książki, ale niedokładnie. Jednak jestem pod wrażeniem Twojego doskonałego warsztatu językowego. Podziwiam. Niestety, pomimo tego iż stale coś czytam, takiego daru nie posiadam. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i myślę to samo czytając recenzje innych;)

      Usuń
  2. No i pognam jutro do biblioteki i wypożyczę! :-)
    piękne recenzje, masz wielki dar opowiadania!
    uściskuję mocno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I bardzo słusznie!
      Popatrz, jak to jest - obie autorki nie żyją już od parudziesięciu lat, a my wciąż pasjonujemy się ich twórczością i ich życiem. Tak wpływać na przeżycia kolejnych pokoleń czytelników - to jest prawdziwy dar...

      Usuń
    2. ja do Samozwaniec mam stosunek osobisty, bo ona tyż Magdalena ;-)
      i też taka rogata osobowość ;-)żałuję, że nie pochodzę z bogatego domu ;-P

      Usuń
    3. Ach, te rogate Magdaleny! Też taką znam;)

      Usuń
  3. Ja jednak zostanę wierna Samozwaniec. Chociaż moją ulubioną Kossakówną jest Simona. Mogę słuchać i czytać, bez cienia znudzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na audycje Simony natknęłam się podczas swojego śledztwa po przeczytaniu "Marii i Magdaleny". Masz rację, to kolejna wielka osobowość w tej rodzinie.

      Usuń
  4. Będąc młodą panienką (tu westchnienie żalu za tym "co se nie wrati"), miałam potężnego fioła na punkcie Kossaków, a Magdaleny szczególnie. "Marię i Magdalenę" zaczytałam do stanu wypadających kartek. Nieco później odkryłam Zofię, a zaledwie kilka lat temu wspominaną przez Krysztally Simonę (i z zapartym tchem poczytałam o Puszczy Białowieskiej, dziwiąc się, że mnie mogło tak pochłonąć czytanie o drzewach i zwierzu).
    I chyba czas wrócić do ulubionych lektur sprzed lat :)) Dziękuję!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja zaczęłam od Zofii, ale tak naprawdę w kossakowskie historie wkręciłam się po "Marii i Magdalenie"... I do tej pory odkręcić się nie mogę;)
      He, he, ale teraz widzę, że zjawisko to jest najzupełniej normalne i powszechne - po prostu Kossaki uzależniają;D
      Na szczęście to bardzo zdrowe i ożywcze uzależnienie:)

      Usuń
  5. Tak pięknie piszesz, sama recenzja jest tak wciągająca, że nie sposób będzie pominąć książek. Mam nadzieję, że nadchodzą dla mnie czasy troszkę większej swobody i będę mogła w spokoju zająć się tym, co mi największą sprawia przyjemność. Z pewnością lektura polecanych przez Ciebie książek będzie na pierwszym miejscu, szczególnie, że do "Zalotnicy niebieskiej" już się przymierzałam.
    Jak chodzi o refleksję na temat powierzchowności stosunków damsko - męskich, ciekawa jestem, co Magdalena Samozwaniec powiedziałaby dzisiaj. Bo ja mam wrażenie, że w ogóle wszelkie stosunki międzyludzkie stają się coraz bardziej powierzchowne, ludzi wyznaczają czas i miejsce dla innych, a poza tym są często niesamowicie samotni. I to myślę, że nawet Ci, którzy mogą się pochwalić pokaźnym gronem znajomych na FB.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście jest chyba taka tendencja, że ważniejsza zaczyna być ilość kontaktów, niż ich jakość... Bo liczby mają w sobie ogromną moc, choć czasem zapominamy, że nie wszystko na świecie da się nimi wyrazić. Ciekawa jestem, jak nasi potomkowie określą kiedyś naszą epokę... Może stwierdzą, że była to Era Czasu i Liczb... A może za sto lat wszystko dziać się będzie jeszcze prędzej i nasze tempo życia wydawać się będzie wprost ślimacze?

      Ale mnie wciągnęłaś w rozważania! Dobra, koniec dygresji, a książki polecam i to szczególnie Zofię Kossak, bo mam przeczucie, że jej sposób wypowiedzi właśnie Tobie przypadnie do gustu:)

      Usuń
  6. Anonimowy10/20/2012

    jestem pod wrażeniem! to naprawdę świetny blog, muszę tu zaglądać częściej, zdecydowanie :) mam nadzieję, że mój zainteresuje Cię też i dodasz go do obserwowanych ;)
    http://mademoiselle-brigitte.blogspot.com/
    całuję! ;*

    OdpowiedzUsuń