Strony

sobota, 23 marca 2024

Moja strata

Tak jeszcze cały czas tkwię w nastroju książki "Sztuka tracenia", choć może bardziej w nastroju wiersza Elizabeth Bishop, który mi ta książka przypomina:

Jedna sztuka

przełożył Stanisław Barańczak

W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy; 
tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie straty, 
że kiedy się je traci - nie ma sprawy. 

Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy 
stracone szanse, upływ chwil, zgubione klucze. 
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy. 

Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz -wejdzie ci w nawyk 
utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec 
lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy. 

Przepadł mi gdzieś zegarek po matce. Jaskrawy blask dawnych domów? 
Dzisiaj blady cień, ukłucie w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy. 

Straciłem dwa najdroższe miasta - ba, dzierżawy ogromniejsze: 
dwie rzeki, kontynent. Nie wrócę do nich już nigdy, ale trudno. Nie ma sprawy. 

Nawet stracę Ciebie (ten gest, śmiech chropawy, który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. 
Tak, w sztuce tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy; 
tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.

I tak sobie myślę, że na co dzień nie dokucza mi poczucie straty. Nie dlatego, że niczego nie straciłam, ale ponieważ nie lubię wracać do przeszłości. Co było, minęło, zamykam za sobą drzwi i nie odwracam się za siebie. Nawet do starych albumów, do zdjęć wracam rzadko. Nie lubię się cofać. Żyję teraźniejszością. Choć nawet nie - żyję w przyszłości. Żyję tym co będzie, planami, zadaniami odkładanymi na później, wyobrażonymi przyjemnościami, które czekają na mnie w przyszłości, w kolejny weekend, w lato, na emeryturze....

Ale jest jedna strata, na myśl o której ściska mi się żołądek, a nieutulony żal tak łapie za gardło, że aż oczy pieką.

STRACIŁAM ŚWIERADÓW ZDRÓJ

Traciłam go powoli odkąd wyszłam za mąż w 1993, bo jest to miejsce mojego dorastania, wszystkich beztroskich wakacji, pierwszej miłości, pierwszych pocałunków przy Liście Przebojów Programu Trzeciego... i innych pierwszych rzeczy. Ale na dobre straciłam go w 1998, gdy zmarła Babcia, a Wujek sprzedał Jej dom. Od tamtej pory byłam w Świeradowie dwa lub trzy razy i chyba już więcej nie pojadę. To nie jest już mój Świeradów...

W moim Świeradowie spędziłam wszystkie wakacje w swoim życiu oraz jeden rok szkolny - piątą klasę szkoły podstawowej - to był najlepszy rok mojej edukacji. Miałam fantastyczną klasę, absolutnie fantastycznych nauczycieli, zajęcia dodatkowe: chór, kółko recytatorskie (ja - jąkała! - uwierzycie?), w zimie lodowisko, saneczkarstwo, wyjazd na Bieg Piastów w Jakuszycach... Wszystko było dla mnie wspaniałe. No i zakochałam się wtedy po raz pierwszy na poważnie - w koledze z klasy, sąsiedzie z bloku obok domu Babci. Mieliśmy widok na swoje okna, wieczorami puszczaliśmy sobie sygnały świetlne... Ta pierwsza miłość odradzała się potem w każde wakacje... 

W moim Świeradowie w wakacje spałam w pokoiku na poddaszu, albo na werandzie. Po drugiej stronie ulicy, w restauracji Hotelu Kryształ, odbywały się dancingi z muzyką na żywo - wpadała do mnie przez otwarte okna, a ja uwielbiałam przy niej usypiać. Kiedyś, razem z moją wakacyjną miłością, zostaliśmy tam zaproszeni przez znajomego Babci. To było szalenie niestosowne, ale wtedy nie miałam takiej świadomości. Pękałam z dumy i szczęścia. Piłam wermut jak całkiem dorosła. Imprezę zakończyła moja Mama, która wpadła jak burza i w nerwach zabrała mnie do domu. Wiem, że słusznie zrobiła, ale wtedy nie mogłam jej tego wybaczyć. Na dodatek wermut zemścił się na mnie okrutnie - pół nocy rzygałam przez okno, bo bałam się iść do łazienki...

W moim Świeradowie poznałam bezy i zakochałam się w ich smaku na zabój (w Kolbuszowej te ciastka były wówczas zupełnie nieznane), do dziś mam do nich słabość i jeśli bywam w cukiernik/kawiarni i mam wybór - zawsze wybiorę bezę. W Świeradowie były też najlepsze lody włoskie, po sąsiedzku, w budce na dworcu autobusowym (dom Babci sąsiadował też z dworcem autobusowym, z okna w kuchni można było śledzić przyjeżdżające i odjeżdżające autobusy, patrzeć kto przyjechał, kto wyjeżdża...).

W moim Świeradowie operatorem w kinie był wujek (piąta woda po kisielu, ale jednak wujek), pozwalał mi chodzić na filmy bez płacenia. Jako dziecko często chodziłam do kina nawet w Kolbuszowej, ale w Świeradowie nie pilnowali tak bardzo wieku, poza tym - wujek pozwalał:-). Tam po raz pierwszy obejrzałam Elektronicznego Mordercę, czyli pierwszego Terminatora, a także najlepszy film wszech czasów - Dirty Dancing - po dziś dzień mój najulubieńszy film.

W moim Świeradowie podjęłam pierwszą wakacyjną pracę, a potem całą wypłatę w jeden dzień przewaliłam na ubrania. Nie było ich bardzo dużo, ubrania wtedy nie były tak tanie, ale do dziś pamiętam wymarzone czarne, zamszowe kozaki za kolano...

W moim Świeradowie zawsze miałam paczkę przyjaciół - do tej pory przechowuję listy od nich, choć niektórych nadawców nawet nie pamiętam... W moim Świeradowie wydarzyło się wszystko co najlepsze i najgorsze w moim życiu, ale w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko to najlepsze. Byłam tam zakochana, kochana, beztroska, wolna, szczęśliwa (również nieszczęśliwa i upokorzona, ale mniejsza z tym!)

Tego Świeradowa już nigdy nie będzie. I żadna strata, której doświadczyłam w życiu nie boli mnie tak bardzo, jak ta.


Na zdjęciu z 2022 r. moja utracona weranda, w utraconym domu Babci, w utraconym Świeradowie. Nowy właściciel zrobił remont, odnowił elewację domu, wymienił okna... ale werandę z jakiegoś powodu pozostawił w stanie niezmienionym, nie zdjął nawet babcinych firanek, to robi naprawdę surrealistyczne wrażenie...

PS. To był budynek dwurodzinny, Babcia zajmowała dół z werandą oraz jeden pokoik na poddaszu.

niedziela, 17 marca 2024

Sweter już był

... (o TUTAJ), ale buty są nowe. Strasznie się nimi cieszę, od tygodnia wszędzie w nich chodzę, chodziłabym nawet po domu, gdyby nie zwierzęta biegające między nogami - przy zwierzętach najlepiej jednak boso, żeby mieć czucie pod stopami i nie nastąpić na czyjś plątający się ogon lub łapkę;-)





Jeśli chodzi o aktualizację moich rękodzielniczych dokonań to nie za wiele mam do powiedzenia. To tak odnośnie komentarza o mojej "pracowitości", jaki pojawił się w przedostatnim poście. Sweter z szarych resztek ma tył i większość przodu. Dziergam i myślę jak rozwiązać kwestię karczka/dekoltu oraz rękawów. Mam pomysły, ale nie wiem, jak się to uda zrealizować w praktyce. Obrazu nie tknęłam od tygodnia.




Wszystko mi idzie jak po grudzie. No ale przeczytałam książkę (która nadal zajmuje mi głowę), a pół soboty zużyłam na sprzątanie... Pogoda wciąż nie pozwoliła wyjść do ogrodu. Zobaczymy co przyniesie nowy tydzień. Oby samo dobre:-)

sobota, 16 marca 2024

Sztuka tracenia

... autorstwa Alice Zeniter, to najpiękniejsza książka jaką w życiu czytałam! I po prostu muszę się nią z Wami podzielić.

Nigdzie wcześniej o niej  nie słyszałam, nikt mi jej nie polecał... po prostu wyświetliła mi się w nowościach Legimi. Nigdy na te propozycje nie zwracam uwagi, bo zawsze szukam konkretnych tytułów... Ale ten zwrócił moją uwagę. Zabrzmiał znajomo, bardzo emocjonalnie - jak wiersz Elizabeth Bishop, który został mi w głowie od kiedy usłyszałam go po raz pierwszy w filmie Siostry (In Her Shoes, 2005). Opis książki był równie przyciągający:

Do niedawna Algieria była dla Naïmy tylko nieciekawym tłem rodzinnej historii. We francuskim społeczeństwie, które wciąż stawia sobie pytanie o własną tożsamość, wszystko zdaje się jednak odsyłać ją do własnych korzeni. Rzecz w tym, że nikt nigdy nie opowiedział Naïmie o przeszłości przodków. Czy na jej życie i tożsamość może mieć wpływ coś, o czym nie ma pojęcia? Dziadek Naïmy – kabylski góral – zmarł, zanim zadała mu pytanie, dlaczego historia określiła go mianem harki. Jej babcia być może mogłaby udzielić odpowiedzi – gdyby tylko mówiła w języku zrozumiałym dla wnuczki… Milczeniem zbywa ją także ojciec, który przybył do Francji latem 1962 roku i zamieszkał w pośpiesznie zbudowanym obozie przejściowym. Nigdy nie usłyszała od niego ani słowa o Algierii jego dzieciństwa. W tym wielkim powieściowym fresku Alice Zeniter opowiada o losie kolejnych pokoleń rodziny uwięzionej w przeszłości zawieszonej między Algierią a Francją. Sztuka tracenia to historia wolności, jaką ma w sobie każdy, niezależnie od swojego dziedzictwa oraz nakazów społecznych. To powieść o emigracji i integracji, o powrocie do korzeni i odkrywaniu własnej tożsamości. (Wydawnictwo Sonia Draga)


Przytaczam go w całości, bo pewnie nie zdołam wymyślić nic lepszego. Jestem po prostu zachwycona tą książką - w całości: tematyką - dla mnie zupełnie nową (nigdy nie przeczytałam nic w temacie Algierii, francuskiego kolonializmu i jego skutków); bohaterami, których portrety psychologiczne nakreślone z niesamowitą wnikliwością i jakąś taką czułą wyrozumiałością; językiem i narracją, która po prostu płynie, łagodnie, niezmiennie... płynie, jak rzeka, przynosząc zmiany, wciągając bohaterów w wir dramatycznych zdarzeń (zarówno mających wymiar globalny, jak i osobisty), a czytelników prowadząc poprzez czasy, miejsca, zmieniające się okoliczności, ale bez ocen moralnych, bez złości i oskarżeń... Każdy punkt widzenia jest tu w jakiś sposób uzasadniony, każdy ma swoje racje a zbiorowości nie są jednolitą masą.

Wszyscy jesteśmy dziećmi swoich czasów, miejsc w których wzrastamy i wartości, które nas otaczają. W tym sensie nie mamy wpływu na to kim jesteśmy, bo nie mamy wpływu na to gdzie i kiedy przychodzimy na świat. Ale tak jak rzeczywistość i otoczenie kształtuje nas, tak i my w jakimś stopniu mamy możliwość kształtować nasze otoczenie i naszą rzeczywistość, tworzyć coś na takich zasobach, jakie nam los podrzuca, bo zawsze coś podrzuca. I najważniejsze, cokolwiek się zdarzy - życie toczy się dalej.

niedziela, 10 marca 2024

Bomberka

... czyli najnowsze - trzecie - wcielenie "Mrożonych jagód" (nie jestem pewna czy ostateczne, bo ten dół nie leży mi tak na 100 procent.) - niezbyt to stosowny strój do okoliczności, ale znów nie pojechałam na spotkanie podkarpackich dziewiarek, a na tygodniu nie mam kiedy robić zdjęć, więc wystroiłam się do lasu;-)







Sweter z szarych resztek nadal w toku, obraz po numerach idzie jak po grudzie, przybyło mi parę kolejnych zajęć związanych z remontem poddasza, ogród woła o wiosenne porządki... Zawsze mi się wydaje, że jeśli tylko uporam się z tym co robię aktualnie, to już będzie luzik, ale wiecie co? LUZIK to stan totalnie NIE-DO-OSIĄGNIĘCIA!