Strony

niedziela, 26 czerwca 2011

Trylogia Millennium. II

Adaptacja filmowa Trylogii Millennium jest dobra, ale...

No właśnie - bez paru "ale" się nie obejdzie. To pewnie typowe dla miłośników książek skrzywienie, że żaden film nigdy nie jest tak dobry, jak jego książkowy oryginał. A w przypadku trylogii mowa jest również o trzech filmach, które są bardzo nierówne: pierwszy określiła bym jako całkiem dobry, drugi raczej kiepski, a trzeci jako taki sobie.

Myślę, że "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" było najłatwiejsze do sfilmowania: mało jest tu ważnych postaci, a główny wątek jest na tyle wyrazisty, że łatwo się na nim skoncentrować. W pozostałych częściach pojawia się dużo więcej bohaterów, a akcja bardzo się komplikuje. Wydaje się, że nic nie dzieje się przez przypadek, główny wątek dość mocno powiązany jest z pobocznymi i choć w książce jest to świetne, w filmie sprawia wrażenie chaosu.

Kino ma swoje wymagania i swoje środki wyrazu, które z kolei mogą być różne w różnych kulturach. Niby o tym wiem, a jednak za każdym razem irytuje mnie, gdy w filmie coś jest pokazane w inny sposób, niż to sobie wyobrażałam czytając. Na przykład, gdyby nie wcześniej przeczytana książka, to z filmu niewiele dowiedziałabym się o przeżyciach głównych bohaterów. Miałam wrażenie, że filmowe postaci Millennium są kompletnie beznamiętne i drewniane. Bardzo przeszkadzała mi ta charakterystyczna dla szwedzkiego kina powściągliwość i oszczędność w wyrażaniu emocji. Z drugiej strony natomiast, gdy w niektórych sytuacjach aktorzy musieli zagrać twarzą, (na przykład, żeby pokazać jak bardzo są czymś wstrząśnięci, czy przerażeni), to ich mimika wydawała mi się tak nienaturalna, że wprost przerysowana.


Złościło mnie też usunięcie niektórych wątków, które były istotne dla późniejszych wydarzeń i zastąpienie ich całkiem nowymi, które miały na celu zapewnienie ciągłość akcji. Uważam, że to bez sensu. Larsson świetnie przemyślał związki przyczynowo-skutkowe wydarzeń w swoich powieściach. Filmowe zmiany wydają mi się zupełnie nieuzasadnione. Zwłaszcza w drugiej i trzeciej części, bo pierwsza jest pod tym względem całkiem logiczna.


Prócz tych kilku wad, sfilmowana Trylogia Millennium ma też całkiem sporo zalet. Przede wszystkim uważam, że Lisbeth Salander przedstawiona jest po prostu perfekcyjnie. Gdy tylko zobaczyłam ją na okładce filmu stwierdziłam, że jest to strzał w dziesiątkę, postać dokładnie zgodna z moimi wyobrażeniami. Drobna, ale emanująca siłą. Pewna siebie. Z kamienną twarzą analizująca potencjalne konsekwencje swoich działań i błyskawicznie podejmująca optymalną decyzję. Scena, gdy rozprawia się z dwoma potężnymi bikersami, to po prostu majstersztyk, zarówno w książce, jak i w filmie... (nie sposób nie uśmiechnąć się w tym miejscu z satysfakcją!). Wcielająca się w rolę genialnej hakerki Noomi  Rapace, powiedziała w jednym z wywiadów: "Ludziom podoba się w postaci Lisbeth to, że nie zgadza się na bycie ofiarą. (...) Nigdy nie użala się nad sobą, tylko postanawia zostać panią sytuacji. To ona dyktuje warunki". To prawda. Właśnie dlatego, mimo wielce antypatycznej powierzchowności, Lisbeth Salander po prostu nie da się nie lubić.


Podobało mi się też, że film świetnie oddaje nastrój książki - jest zimno, mrocznie i złowrogo, a pod skórą niejednego zwykłego faceta czai się bestia. Dlaczego? Dlatego, że może. Okazja czyni nie tylko złodzieja. Okazja czyni też sadystę. Władza upaja i daje przekonanie, że można wszystko. Seks w połączeniu z władzą też jakby lepiej smakuje. A przecież jest tyle kobiet, o które nikt się nie upomni...


 Myślę sobie, że wszystkie trzy filmy stanowią ciekawą pozycję i to nie tylko dla fanów książek Larssona. Na dodatek szwedzkie adaptacje nie kończą przygody z Trylogią Millennium: na premierę (21 grudnia 2011 - świat, 13 stycznia 2012 - Polska) czeka wersja amerykańska - "Dziewczyna z tatuażem" - wyreżyserowana przez Davida Finchera ("Siedem") z głównymi rolami Daniela Craiga i Rooney Mara. Nie mogę się już doczekać!




Komentarze
 
 Gość: , static-62-233-139-194.devs.futuro.pl
2011/06/27 10:29:56
Odwieczne rozbieżności między książką a filmem, bo przecież nie da się zaspokoić naszej nieskończoności jaką jest wyobraźnia i czym lepsza książka tym barwniejsze mamy te swoje wyobrażenia a po drodze wyobraźnia reżysera, osobowość aktorów, ograniczenia techniczne, budżet i sto innych. Dobrze jak choćby częściowo jesteśmy usatysfakcjonowani.
 
2011/06/28 08:11:44
Święta prawda:)

niedziela, 19 czerwca 2011

Trylogia Millennium. I

Przeczytałam trylogię Millennium Stiega Larssona. Nie ma w tym nic oryginalnego, bo cały świat zaczytuje się i zachwyca tymi powieściami już od dobrych kilku lat. Fakt, że ja zrobiłam to dopiero teraz świadczy tylko o tym, że wciąż z wieloma rzeczami nie nadążam i wlokę się niemiłosiernie w czytelniczym ogonie. Nie żeby powieści Larssona były dla mnie jakąś nowością. O pierwszej części serii przeczytałam już dawno, dawno temu na blogu Czytamy Książki i natychmiast zapałałam chęcią zakupu tej pozycji; niestety książka była niedostępna - nakład wyczerpany. Ale była nadzieja: planowane wznowienie.

Gdy tylko książka ponownie ukazała się na rynku, kupiłam od razu całą trylogię (bo nigdy nie wiadomo, czy aby znów nie braknie). W sumie 2140 stron. Uwielbiam takie grubasy:). Jednak rozmiar książki stanowi jej zaletę i wadę jednocześnie: co prawda mam możliwość przez dłuższy czas obcować z ciekawymi bohaterami i ekscytować się ich przygodami, ale też, na poznanie całej historii, muszę zabezpieczyć odpowiednią ilość wolnego czasu, co do którego zawsze wydaje się, iż jest go za mało. Z doświadczenia jednak wiem, że przy naprawdę wciągającej lekturze problem czasu przestaje istnieć: nic nie jest tak ważne, jak poznanie do końca całej historii; ani sprzątanie, ani jedzenie, ani dzierganie, ani spacer z psem, ani nawet spanie. Tak było z Millennium. Trylogia przeleżała mi na półce prawie półtora roku. Patrzyłam, dotykałam i odkładałam na miejsce: "na później, kiedy będę miała więcej czasu". Aż w końcu, pewnego wieczora wzięłam Millenium do ręki i ani się obejrzałam, niespełna 10 dni później, przerzuciłam ostatnią kartę powieści. Teraz żałuję jedynie, że to już koniec.
 
 
 
To bestsellerowe powieści kryminalne, wywodzące się z najlepszej szwedzkiej tradycji fikcji i literatury kryminalnej: świetnie napisane, z trzymającą w napięciu fabułą i fascynującymi postaciami. Wyjątkowe zjawisko na światowym rynku literackim! Te książki można czytać na wielu płaszczyznach: jak kryminały pełne mrocznych i nierzadko politycznych tajemnic, jak doskonałe, wielowątkowe powieści współczesne, pełne prawdziwych zdarzeń i osób, i w końcu jak thriller psychologiczny.

Zanim zaczęłam czytać Trylogię Millennium, przeczytałam mnóstwo artykułów i recenzji na ten temat. Wiedziałam czego się spodziewać. Miałam duże oczekiwania i nie zawiodłam się. Jest to powieść inna niż wszystkie, które znam. Zastanawiałam się na czym ta inność polega.

Przemoc wobec kobiet, nadużywanie władzy, dziennikarskie śledztwo... to żadne wyjątki w literaturze tego rodzaju. A jednak te typowe tematy przedstawił Larsson w zupełnie inny sposób, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Złamał wszystkie znane mi stereotypy, którymi do znudzenia posługuje się większość autorów. Przede wszystkim larssonowski świat przedstawiony pełen jest kompetentnych kobiet na wysokich stanowiskach, cieszących się uznaniem i szacunkiem. Niezależnie od swojego wieku, wyglądu, czy sytuacji rodzinnej, bez wyrzutów sumienia i skrępowania realizują swoje życiowe plany i pasje oraz spełniają się zawodowo. Główna bohaterka - Lisbeth Salander - jest zaprzeczeniem wszystkiego, co związane jest z tzw. "kobiecością" (może z wyjątkiem swojej drobnej postury) - ma ścisły, analityczny umysł i naturalny talent do matematyki, jest agresywna i nie unika konfrontacji, mimo, że drobna, potrafi poradzić sobie w najtrudniejszej sytuacji, w jej zachowaniu brak empatii i ciepła, jest zamknięta w sobie, małomówna, bezkompromisowa i wyrywa z baru przypadkowych partnerów jeśli akurat ma ochotę na seks. Zdecydowanie nie jest to typowa kobieca bohaterka.

Główna postać męska - Mikael Blomkvist - również pokazana jest niebanalnie. To dociekliwy i uczciwy dziennikarz, pracujący zgodnie z archaicznym kodeksem moralnym, według którego istotą dziennikarskiego fachu nie jest pogoń za niusem i bezrefleksyjne publikowanie tzw. "przecieków". Dziennikarz powinien być badaczem, sceptycznym i niezależnym, dążącym do odkrycia i opublikowania prawdy, i biorącym za swoje słowa pełną odpowiedzialność. Jako mężczyzna Mikael Blomkvist w żaden sposób nie czuje się zagrożony tym, że jedna z kobiet, z którymi pracuje jest od niego inteligentniejsza, druga sprawniejsza i prawdopodobnie również silniejsza fizycznie, zaś bliski współpracownik i przyjaciel jest gejem. Róbmy to, co każdy z nas umie najlepiej, a reszta sama się ułoży - mówi Blomkvist i koncentruje się na tym, w czym sam czuje się najlepszy - pracy dziennikarskiej. Przy tym wszystkim jest szczęśliwym, korzystającym z życia, człowiekiem. Pozwala uwodzić się kobietom, niezależnie od tego w jakim są wieku, nie przeżywa wielkich miłości i związanych z tym rozterek. Jego związki są nieskomplikowane i bezproblemowe, bo oparte na erotycznej przyjemności, życzliwej przyjaźni, szacunku i zrozumieniu.

Te wyjątkowe, niestereotypowe cechy, którymi autor obdarzył kluczowych bohaterów swoich powieści nie są przypadkiem. Osoby występujące Millennium są takie, jakimi Larsson chciałby ich widzieć w rzeczywistości - zadowoleni z życia, pewni siebie ludzie: kobiety i mężczyźni, którzy mają możliwość realizować się osobiście i zawodowo zgodnie ze swoimi aspiracjami, a ich seksualne preferencje są tylko i wyłącznie ich prywatną sprawą, o ile oczywiście nie naruszają praw innych ludzi. Znając biografię Larssona nietrudno taki wniosek wysnuć.

Stieg Larsson był socjalistą i świadomym feministą. Popierał ruchy antyfaszystowskie i antynazistowskie. Uważał, że biznes powinien być społecznie odpowiedzialny. Swoją pracę dziennikarską traktował jak misję: w swoich artykułach ujawniał zagrożenia, nieprawości i nadużycia oraz uświadamiał ludziom, że ze złem trzeba walczyć. Jako młody chłopiec był świadkiem brutalnego gwałtu na młodej dziewczynie, którego dopuścili się jego koledzy; nigdy nie wybaczył sobie, że wówczas na to nie zareagował. Później, podczas podróży po Afryce, znów był świadkiem niewyobrażalnych okrucieństw, których ofiarami najczęściej padali najsłabsi: dzieci i kobiety. Uważał, że kraje demokratyczne nie powinny na to pozwalać. Jako Szwed, jako Europejczyk, czuł się winny, odpowiedzialny, ale przede wszystkim bezsilny. To pewnie z tego poczucia zrodził się pomysł napisania powieści Millennium. Powieści kryminalnej, która również miała uświadomić czytelnikom, że przemoc wobec kobiet jest zjawiskiem niepokojąco powszechnym, nawet w takim państwie prawa, za jakie uważana jest Szwecja. Jak zauważyła większość recenzentów (nie wszyscy, bo byli też tacy, którzy okazali się ślepi na to przesłanie, np. pan Marek Górlikowski) złoczyńcami w powieści uczynił Larsson białych heteroseksualnych mężczyzn, tak zwanych porządnych obywateli, natomiast bohaterowie pozytywni to wszelkiej maści odmieńcy.

Stieg Larsson zmarł w wieku pięćdziesięciu lat, nie doczekawszy wydania i ogromnego sukcesu swoich trzech powieści. W planach miał kolejne części. Niestety, nie zdążył ich zapisać.

Gorąco polecam serię nie tylko miłośnikom kryminałów i politycznych thrillerów, ale przede wszystkim miłośnikom dobrej, społecznie zaangażowanej literatury.

Na podstawie książek Stiega Larssona powstały filmy. Oczywiście po lekturze byłam ich strasznie ciekawa. Obejrzałam. Ale żeby już dziś nie przedłużać, o filmach będzie następnym razem.

Źródła:
Gazeta.pl, Towarzysz Larsson (cz. 1),
Gazeta.pl, Towarzysz Larsson (cz. 2),
Gazeta.pl, Superwoman,
Gazeta.pl, Dziennikarz, pisarz, idealista,
Kobieta.pl, Stieg Larsson - pisarz, który igrał z ogniem.


Komentarze
 
2011/06/20 15:03:51
Wiem, że to świetna książka nawet miałam ją w ręku, ale te robótki.... W każdym razie każdy kto ją czytał był był podobnie zauroczony jak Ty i pochłaniał mimo objętości. Pięknie zreferowałaś i zachęcająco opisałaś jej zawartość aż grzech i wstyd, że tak zignorowałam i zawsze mi żal twórców, którzy umierają nie doczekawszy uznania.
 
2011/06/20 18:05:56
Reniu, to ja Ci zadam pytanko korzystając z okazji : dostałam w prezencie środkową część trylogii, tj "Dziewczynę..." . Opłaca się to czytać samodzielnie, czy lepiej dopożyczyć sobie gdzieś początek? Bo stoi na półce już z pół roku, a opisałaś bardzo smakowicie ;)
 
2011/06/20 19:49:27
A ja nie mogę się wgryźć. Odstrasza mnie narracja. Może to wina tłumacza? Chyba muszę nauczyć się szwedzkiego.
 
2011/06/21 08:57:52
Grażyno, doskonale Cię rozumiem, ale gwarantuję, że jak zaczniesz czytać i nieco się w historię wgryziesz, to o robótkach (i wielu innych rzeczach) zapomnisz:).

Rebecca.fierce, na początku akcja rozwija się trochę powoli i miałam wrażenie, że narracja jest nieco rozwleczona, choć z drugiej strony uważam, że to fajny zabieg mający na celu rozbudzić ciekawość, pozwolić się rozsmakować. Potem, w ferworze akcji, nie zwracałam już uwagi na narrację:).

Agnieszko, radziłabym jednak przeczytać od początku, bo choć właściwa intryga rozkręca się w drugiej części właśnie, to pierwsza ma znaczenie, żeby dobrze poznać występujące w tej historii postaci, zorientować się kto jest kim, kto jest pozytywnym, a kto czarnym charakterem. Poza tym pierwsza część, to sama w sobie doskonała, zaskakująca i dostarczająca wielu emocji, historia kryminalna. Warto przeczytać wszystkie części po kolei:)
 
2011/08/07 21:05:21
Świetna trylogia,polecam.Mroczna,ciężka ale wciąga na maksa.
 
2011/08/08 09:23:13
pogodnarudbekia, bardzo mi miło, że zechciałaś podzielić się swoją opinią na temat Trylogii, dzięki i pozdrawiam:)
 
2011/10/27 19:43:22
wiem, że już dawno o tym posałaś, ale dopiero przeglądam Twój blog i tak mnie nachodzą mysli... Czytałam pierwszą część, z tym, że po ang. bo takie tylko mam na razie możliwości(stety i niestety). Prawie wszystkie znajome Irlandki zachwycały się tą książką i chwaliły pod neibosy. nastawiłam się na coś SUPER i troszkę się zawiodłam. Meczyły mnie te długie opisy, szczególnie pierwsze rozdziały; potem, rozkreciło się na tyle, że czytałam zarywając nocki:) ale... nie sięgnęłam po kolejne częsci.
Teraz, po Twoim opisie, coś się we mnie łamie i może jednak poszukam?


Sorry za literówki, ale piszę w przerwach między zachciankami dzieci i troszkę się spiesze. mam nadzieję, że choć zdania sa sensowne, bo już nie sprawdzam spójności:)


Anka
 
2011/10/28 08:44:16
Na pewno warto sięgnąć po kolejne części Trylogii, pomimo rozwlekłych dialogów, niezrozumiałych dla laika technicznych opisów działania różnych mechanizmów informatycznych i matematycznych praw... Warto, bo cała historia jest naprawdę super!
 
2011/10/28 12:14:07
Pewnie się kiedys skusze, choc na pewno nie w tej chwili, bo teraz moja głowa "przyjmuje" głównie książeczki lekkie, łatwe i przyjemne. Może w momencie, kiedy w moim życiu troszkę się poluźni:)
W kazdym razie dobrze jest przeczytac różne opinie, spojrzenie na książkę z różnych stron, zanim powie się zdecydowanie "tak" lub "nie".

Anka

środa, 15 czerwca 2011

Ażurowy sweter w różu

Ten wiosenny sweterek, mimo, że wydziergany już dość dawno, dopiero dziś zaliczy blogową premierę. Myślę sobie, że notka mu się należy, bo mimo swojego wieku wciąż dobrze wygląda, a ja od czasu do czasu nadal go ubieram. Szczególnie wiosną, gdy jest niby ciepło, a jednak trochę chłodno. Jak ostatnio właśnie:


Opis wykonania: Sandra 2/2006. Włóczka Red Heart Lisa (bardzo dobry akryl; fajnie się układa i w ogóle nie mechaci). Dół oraz plisy przy dekolcie i rękawach zrobiłam dodając włóczkę Rio (Opus).


Komentarze
2011/06/17 19:47:10
Śliczny sweterek i bardzo ciekawy dzięki obszyciom i fasonowi a poza tym świetny kolor, w którym Ci bardzo do twarzy. Globalnie super! Dla mnie to ciemna magia zrobić coś tak ślicznego. Kiedyś chciałam zrobić szalik to się zakręcił i wyszła serwetka. Do dziś nie rozumiem.
2011/06/19 17:31:10
Dzięki Grażyno:)
A wiesz, z dzierganiem, to często tak jest, nigdy nie wiadomo do końca co wyjdzie. Niby mierzone i przeliczane, a wychodzi co innego. Kiedyś robiłam zawiązywaną spódnicę, a wyszła pelerynką:)

piątek, 10 czerwca 2011

Koniec z Grishamem

Nazwisko Johna Grishama stanowi już niemal markę, z którą kojarzona jest dobra literatura z gatunku prawniczych thrillerów. Na podstawie książek tego autora powstają filmy, które stają się przebojami. Sama chętnie oglądam takie hity jak "Raport Pelikana ", "Firma", czy "Czas zabijania". Znam je od dawna, a mimo to wracam do nich od czasu do czasu i z nie mniejszą przyjemnością, i emocjami oglądam ponownie. Zwłaszcza lubię oglądać coś, gdy dziergam. Właściwie to nawet wystarcza mi wówczas słuchanie. Z tego właśnie powodu zainteresowałam się ofertą audiobooków. Pomyślałam, że jest to świetny sposób, by jednocześnie robić dwie rzeczy, które lubię najbardziej: czytać i dziergać. Moją jedyną obawą w związku z tym pomysłem było to, czy w słuchaną książkę uda mi się zaangażować równie mocno, co w czytaną. Pomyślałam, że łatwiej będzie mi się wciągnąć w audiobook jeśli wybiorę pozycję z dobrą, trzymającą w napięciu fabułą i wartką akcją. Nazwisko Johna Grishama miało być tego gwarancją.

Pierwszy wybór padł na "Ostatniego sędziego" z czytającym Edwardem Lubaszenko.

Missisipi, hrabstwo Ford. Rhoda Kasselaw, trzydziestoletnia wdowa z dwojgiem małych dzieci, zostaje napadnięta we własnym domu i brutalnie zgwałcona. Śmiertelnie poraniona nożem, dociera jeszcze na podwórko sąsiadów i wyjawia, kim jest oprawca. To Danny Padgitt - członek przestępczego klanu, którego członkowie od stu lat prowadzą nielegalne interesy, od pędzenia bimbru, przez sutenerstwo, po produkcję narkotyków. Skazany na dożywocie Padgitt obiecuje swym sędziom krwawą zemstę. Groteskowe groźby nabierają wagi już po dziewięciu latach, gdy zgodnie z miejscowym prawem wychodzi na wolność...

Zapowiadało się dobrze, wyszła klapa. Nie wiem co było głównym tego powodem: czy słaba książka, czy zawinił fakt, że jej słuchałam, czy głos i sposób czytania Edwarda Lubaszenki (marudny, znudzony, fatalny po prostu!). Przede wszystkim jednak nie zgadzał się gatunek. Miał być thriller prawniczy na tle literackiego portretu amerykańskiego Południa, a tymczasem jest dokładnie na odwrót. "Ostatni sędzia" to opowieść o niewielkim miasteczku na południu Stanów Zjednoczonych (jego mieszkańcach - białych i czarnych, skomplikowanych relacjach między nimi i wydarzeniach, jakie miały miejsce w ich życiu), pisana z perspektywy młodego dziennikarza, który przypadkiem podejmuje pracę w lokalnej gazecie. Wątek kryminalny jest jednym z wielu poruszonych przez autora - zdawało się, że ani mniej, ani bardziej istotnym od reszty. Książka nie ma ani wyraźnego początku, ani zakończenia; ot, po prostu opisane kilkadziesiąt lat z życia pewnego miasteczka. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że ładnie opisane.

Mimo pewnego zawodu nie poddałam się po pierwszym audiobooku i zdecydowałam się na jeszcze jedną pozycję tego samego autora.

"Bractwo", czyta Mirosław Utta:

Trzej byli sędziowie odsiadują wyrok w federalnym więzieniu o złagodzonym rygorze. Pewnego dnia obmyślają przebiegły plan, jak zza kratek zarobić fortunę. Wkrótce ich nielegalny proceder zaczyna przynosić dochody. Wszystko idzie świetnie do momentu, kiedy niechcący krzyżują plany CIA i nieopatrznie zaglądają za zamknięte drzwi Białego Domu...

O tej książce nie mogę powiedzieć ani jednego dobrego słowa. Kompletnie naciągana, niewiarygodna i naiwna: instytucja mająca nieograniczone zasoby finansowe i możliwości technologiczne, która pociąga za sznurki na najwyższych szczeblach władzy państwowej, infiltruje i kontroluje światowe siatki terrorystyczne, daje się wodzić za nos siedzącym w więzieniu sędziom-oszustom, a całkowicie w pole wyprowadza ich nieudolny i zapijaczony adwokat będący na usługach owych sędziów. Żenada.

Ale i to słuchowisko nie zniechęciło mnie do powieści Grishama. Postanowiłam tylko dać sobie spokój z audiobookami, w nich bowiem upatrywałam głównych przyczyn swojego niezadowolenia z lektury tego, poczytnego i chwalonego przecież, pisarza. Sięgnęłam po tradycyjną książkę pt. "Wezwanie", która skusiła mnie intrygującym opisem na okładce.

Profesor prawa Ray Atlee zostaje wezwany przez umierającego ojca. Legendarny sędzia chce przekazać swoją ostatnią wolę. Ale kiedy Ray przyjeżdża do domu, ojciec już nie żyje. Pozostawił testament, w którym podzielił mizerny majątek pomiędzy dwóch synów. Tylko dlaczego nie wspomniał ani słowem o trzech milionach dolarów w gotówce, które Ray znajduje w jego gabinecie...? Profesora czeka najtrudniejsza i najniebezpieczniejsza rozprawa życia. Tym razem poza salą sądową. Rozprawa z własną przeszłością, uczuciami i sumieniem. I jeszcze jednym nieoczekiwanym, groźnym przeciwnikiem...

Powiem od razu - nie było żadnego groźnego przeciwnika. Ta książka to kolejny spacerek. Czytałam ją wieczorami przed zaśnięciem i ani na chwilę serce nie zabiło mi mocniej. Co wieczór po lekturze po prostu odkładałam książkę na półkę i spokojnie usypiałam. Mogłam przerwać czytanie w każdym momencie i nie odczułabym żadnej straty. Wyjaśnienie zagadki jest banalne. Całą pozycję mogłabym podsumować jednym zdaniem: góra urodziła mysz.
I na tym chyba zakończę przygodę z literaturą Johna Grishama. Najwyraźniej z jego książek najlepiej wychodzą filmy.


Komentarze
 
2011/06/11 10:57:13
I znowu niewiele mam do powiedzenia jako zupełny ignorant kulturalny ostatnio, ale niestety to co piszesz to wina sposobu w jaki się pisze książki w dzisiejszych czasach. Jeśli ktoś wyda coś, co osiągnęło sukces agencje natychmiast podpisują z nim umowę na np. trzy lata i musi co rok wydać książkę a jak się coś musi w danym czasie wyprodukować to skutki są różne. Trzeba się przyzwyczaić, że początkowe dzieła to dzieła a potem raczej klapa...
Pozdrawiam
Grażyna
 
2011/06/12 12:33:08
Myślę, że masz rację, Grażyno. Grisham wydaje regularnie jedną lub dwie książki w roku. Te najlepsze, na podstawie których nakręcono filmy pochodzą z początków jego pisarskiej kariery, natomiast pozycje, o których ja piszę, to już dalsza twórczość.
 
2011/06/16 18:30:41
Za tym gatunkiem nie przepadam, nawet w filmie, ale rozumiem Twoje rozczarowanie aż za dobrze. Dotychczas dla rozrywki chętnie czytywałam Kinga, jednak trzecia już z kolei książka ("Pod kopułą") w której fabuła siada w połowie i czołga się do miłosiernego końca sprawiła, że zadowolę się chyba powrotami do starych pozycji ;) Może to zmęczenie materiału, po tylu latach pisania ?
 
2011/06/17 08:46:45
Agnieszko, serio? I nie lubisz "Raportu Pelikana", "Klienta" i "Ławy przysięgłych"?

Ale odnośnie Kinga, to ciekawa jestem Twojej opinii nt. "Lśnienia" (jeśli znasz). Tę książkę przeczytałam jeszcze jako nastolatka i byłam nią zachwycona. Gdy wiele lat później obejrzałam słynną adaptację filmową Kubricka, byłam strasznie rozczarowana. Naraziłam się znajomym kinomanom stwierdzając, że to była marna groteska, a nie film grozy. Całkiem niedawno przeczytałam "Lśnienie' po raz drugi i ze zdziwieniem zauważyłam, że nie znalazłam w tej książce nic, co tak bardzo spodobało mi się za pierwszym razem. Nie wiem, czy to z powodu mojego wieku, czy po prostu przejadły mi się straszydła Kinga (np. "Sztorm stulecia"uważam za żałosny).
 
2011/06/20 18:11:13
Co do "Lśnienia" - w dużej części podzielam Twoją opinię. Tzn przeczytałam książkę jakoś w liceum i zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Była przerażająca tak, że nie mogłam spać, i wciągająca z tym samym skutkiem. Film natomiast bardzo mnie rozczarował, przede wszystkim dlatego, że w moim odczuciu wyssał całą głębię z bohaterów pozostawiając (dość marne) straszydła. Jedyne co mi się podobało, to gra Nicholsna, którego wprost uwielbiam, ale jeden aktor nie uratuje wykastrowanej historii. Później "Lśnienia" już nie czytałam i może lepiej nie będę ? Nawet miałam się za nie zabrać na fali wspomnień, ale po Twojej relacji zastanawiam się, czy warto, bo moje wspomnienia związane z tą historią też pochodzą z wczesnych lat młodzieńczych ;)

niedziela, 5 czerwca 2011

Czereśniowa rozpusta

Znalazłam w internecie dwa ciekawe przepisy na placki z czereśniami. Nie mogłam się zdecydować, który wykorzystać. Często mi się to zdarza. Nie znoszę być w takiej sytuacji. Nie znoszę wybierać.

Zrobiłam oba.

Pierwszy upiekłam jeszcze wczoraj. Jego niezaprzeczalną zaletą jest to, że wchłania aż kilogram czereśni. Przepis pochodzi z tej strony - (klik):

Składniki:
1 kg czereśni

Na ciasto:
35 dag mąki
25 dag tłustego twarogu
5 łyżek oleju
10 dag cukru
1 cukier waniliowy
6 łyżek mleka
jajko
2 łyżeczki proszku do pieczenia

Polewa:
pół szklanki gęstej śmietany
3 jaja
15 dag cukru
2 łyżki mąki ziemniaczanej

Wszystkie składniki ciasta kolejno wymieszać ze sobą, zagnieść ciasto i rozwałkować je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Umyte i wydrylowane czereśnie ułożyć na cieście. Wszystkie składniki polewy wymieszać ze sobą - polać nią czereśnie. Całość wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 stopni na 30-40 minut. 



Wyszło dobrze i smacznie, i doprawdy nie będę się czepiać tych paru niedociągnięć w swoim wypieku.

Do dzisiejszego placka wykorzystałam 70 dag czereśni i ten oto przepis - (klik).

Ciasto:
50 dag mąki,
5 żółtek,
3/4 szkl. cukru,
kostka masła,
4 łyżki kwaśnej śmietany.

(edit: zapomniałam dopisać, że do ciasta dodałam jeszcze 3 łyżeczki proszku do pieczenia, którego w oryginalnym przepisie nie było. W ogóle to przeglądając receptury różnych wypieków zauważyłam, że w rzadko których proszek do pieczenia jest wymieniany. Nie wiem dlaczego. Być może proszek do pieczenia jest składnikiem oczywistym. A może rzeczywiście da się upiec placka bez proszku? Niestety, mnie się ta sztuka nie udała; kiedyś próbowałam z sernikiem - wyszło coś bardzo dziwnego, aczkolwiek było to jadalne).

Masa:
1/2 szklanki cukru pudru,
5 białek,
kisiel wiśniowy w proszku (bez cukru).

Połączyć składniki i szybko zagnieść ciasto. Podzielić na dwie części: większą część schłodzić w lodówce, mniejszą natomiast włożyć do zamrażalnika.

Kisiel przygotować zgodnie z opisem na opakowaniu, pominąwszy słodzenie.

Umyć i wypestkować czereśnie.

Schłodzone ciasto rozwałkować na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i podpiec przez 10–15 minut w temperaturze 180 st. C. Podpieczone ciasto wyjąć z piekarnika, posypać kilkoma łyżkami bułki tartej (wchłonie ona sok z owoców) i gęsto ułożyć czereśnie.

Białka ubić z cukrem pudrem, dodać ostudzony kisiel i chwilę razem ubijać. Pianę wylać na owoce. Na wierzch zetrzeć drugą porcję ciasta wyciągniętą z zamrażalnika. Włożyć do piekarnika. Piec około 45–60 minut w temperaturze 170–180 st. C.


Muszę przyznać, że ten dzisiejszy bardziej mi smakował. Do owoców wolę jednak kruche ciasto. Poza tym piana z kisielem jest po prostu ge-nial-na! Dużo to lepsze rozwiązanie niż polewa z pierwszego placka. No i podpieczenie ciasta przed wyłożeniem czereśni też okazało się dobrym pomysłem. Surowe ciasto w połączeniu z puszczającymi sok czereśniami, po upieczeniu zaskutkowało w tym miejscu zakalcowatym kluchem.


A jak już mowa o kruchym cieście, to przez uczciwość tylko dodam, że lepsze jest to z mąki krupczatki, na którym robię ten sernik. A już z całą pewnością lepsza jest krupczatkowa kruszonka.
Moje czereśniowe fantazje nie skończyły się jednak na plackach. Do popicia (i ochłody, bo dziś znów upalnie!) zrobiłam jeszcze czereśniowy koktail - czereśnie zmiksowane z lodami śmietankowo-śmietankowymi plus resztka bitej śmietany do dekoracji:


A teraz z pomocą roweru spróbuję wymienić nieco wchłoniętych kalorii na energię.
Lubię takie długie, ciepłe i słodkie niedziele:).



Komentarze
 
2011/06/05 22:41:11
No nie!!!! Placki swym wyglądem, fantastycznym kolorem działają niesamowicie na zmysł smaku. A i węchu też, niemal czuję zapach tych czereśni zapieczonych w cieście. A i koktajl jest smakowito - chłodny.
 
2011/06/06 20:00:57
Jak Ty strasznie kusisz i jak to wszystko pięknie wygląda!!!. Smakowite rzeczy i ja też bym wolała drugie ciasto, bo wolę jak coś się dzieje masy i owoce a wygląda super. Pachnie przez łącza no i napracowałaś się troszeczkę.
Grażyna
2011/06/07 16:59:47
Rzeczywiście się napracowałam, ale było warto:)
Myślałam, że po takim pieczeniowym maratonie, na jakiś czas dam sobie spokój, ale właśnie zaczął się sezon na truskawki..... kolejna kusząca perspektywa...

A truskawki mają większy potencjał, no i są łatwiejsze w obsłudze, bo nie trzeba ich odpestkowywać;).
 
2011/12/07 19:02:21
WSZYSTKO PYSZNE!!! :-)
 
2011/12/08 08:25:55
Było, było:)
Dzięki blogu przynajmniej zdjęcia mi się ostały, to mogę sobie powspominać;)