Strony

sobota, 30 sierpnia 2014

Sesja rocznicowa

Gdy w ubiegłym roku, z okazji dwudziestej rocznicy ślubu, robiłam pamiątkowy kolaż naszych wspólnych zdjęć, postanowiłam sobie, że kolejne dwudziestolecie uczczę w podobny sposób, z tą tylko różnicą, że nie będą to zdjęcia przypadkowe. 

Począwszy od tego roku, w każdą ostatnią sobotę sierpnia (bo tego dnia się pobraliśmy), będziemy robić sobie specjalną sesję rocznicową i te właśnie zdjęcia za dwadzieścia lat wykorzystam w kolażu. Bardzo długoterminowe przedsięwzięcie:). Mam nadzieję, że dożyjemy do tego czasu w zdrowiu, szczęściu i miłości. Tak jak do tej pory:). 

A dziś pierwsza sesja. (I przy okazji pierwsza dokumentacja mojej nowej krótkiej fryzury;))


Nie mogłam się zdecydować na miejsce... Rok myślałam i nie wymyśliłam. Początkowo chciałam, by miejsce, tak jak i data było stałe, by w jakiś sposób było z nami związane. Myślałam, że może przy domu... Ale nasze podwórko nie jest "fotogeniczne" - brakuje przestrzeni i dobrego światła.


Może Rynek? - zastanawiałam się... Niedawno odnowiony stał się naprawdę przyjemnym i reprezentacyjnym miejscem. Ale zawsze jest tam dużo tam ludzi i to strasznie krępujące tak się fotografować na widoku. 


Pola, lasy, łąki? Po ostatnich ulewach to nie byłby dobry pomysł. Poza tym dużo mieliśmy dziś zajęć, a mąż umówiony na sportowy wieczór więc nie było czasu na żaden dalszy plener. W ostatniej chwili zdecydowałam się na pałac Tyszkiewiczów. Jest ustronnie, ładnie i spokojnie. I nawet komary nie dokuczały:) Zdjęcia robiliśmy sobie sami. Pilotem. Fajny wynalazek:)


Uwieczniony profil - zobaczymy jak w przyszłości będzie nam się zaokrąglać;). Zdjęcia z całusem rocznicowym również nie mogło braknąć:


I całus z nóżką - klasyka:D


Na przyszłość mam też fotograficzną nauczkę - gdy robi się zdjęcia z pilota, ostrość trzeba ustawić manualnie!


Ta sesja wyszła nam zupełnie nieostra. W małej rozdzielczości nie przeszkadza to tak bardzo, ale do dużego formatu nie nadaje się ani jedno zdjęcie. Nie wiem dlaczego automat sobie nie poradził... Ale trudno... następne sesje i następne rocznice będą jeszcze lepsze:)

niedziela, 24 sierpnia 2014

Koniec z haftowaniem

... w tym roku:)

Dwa obrazki Afrykańskich Klimatów gotowe:


(W rzeczywistości kanwa nie prześwituje spod haftu aż tak bardzo, jak to wygląda na zdjęciach. Tak wyszło, bo obrazki oświetlone były prostopadle intensywnym światłem słonecznym. Nie zauważyłam tego mankamentu na wyświetlaczu aparatu, dopiero na komputerze, gdy cały haftowany kramik miałam już schowany i nie chciało mi się już robić powtórki sesji...)

Trzeci obrazek, największy, będzie sobie musiał poczekać do przyszłego roku. Materiały spakowane powędrowały do pawlacza...


A ja zamieniłam igłę na szydełko. Mam bardzo dużo zobowiązanego szydełkowania:)

wtorek, 19 sierpnia 2014

Skandynawskie klimaty

Zniecierpliwiona przeczytaną ostatnio obyczajową powieścią drogi, sięgnęłam dla odmiany po szwedzki kryminał. Na tym gatunku, wydawało mi się, nie można się zawieść. Okładka przyciągnęła mnie mroźnym, mrocznym, klimatem i intrygującym opisem:

Värmland, najbardziej malowniczy zakątek Szwecji. Sylwestrowe popołudnie. Minus dwadzieścia sześć stopni. Szesnastoletnia Hedda wychodzi na zabawę sylwestrową... Nikt jej już więcej nie zobaczy…Czas mija bez żadnej wiadomości. A potem zostaje znalezione ciało nagiej dziewczyny. Czy to Hedda?
Magdalena Hansson wróciła do Hagfors z adoptowanym synkiem, wyczerpana i załamana po trudnym rozwodzie. Ma nadzieję, że spokój rodzinnego miasteczka przywróci jej radość życia i poczucie bezpieczeństwa. A pisanie artykułów dla lokalnej gazety nie będzie tak stresujące jak praca w sztokholmskim dzienniku. Nie wie, jak bardzo się myli…
Przypadkiem angażuje się emocjonalnie w sprawę  zaginięcia Heddy. Zaczyna prowadzić samodzielne, niezależne od policji śledztwo. Narażając życie, dociera do mrocznej prawdy ukrytej za fasadą jej rodzinnego miasteczka…


Nie znam wielu skandynawskich kryminałów (jedynie trylogię Larssona, którą byłam zachwycona), ale w sieci spotkałam się z samymi dobrymi opiniami na ich temat więc uznałam, że warto książkę wypożyczyć. No i cóż... oględnie mówiąc, czytałam lepsze...

"Dziewczyna ze śniegiem we włosach" ciekawie wygląda, dobrze brzmi i szybko się czyta (bo wygodny format i duże litery:))... Ale, niestety, nie porywa. Choć temat ciekawy, to sama książka topornie napisana. I akcja ciągnie się się jak bardzo długa grudniowa noc... Pod koniec przyśpiesza i ogólne wrażenie ratuje mocny, dynamiczny finał. Mimo tego jednak, debiutancka powieść szwedzkiej dziennikarki, zapoczątkowująca serię o Magdalenie Hansson, nie zachęciła mnie do sięgnięcia po kolejne tomy.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Z koralików i sznurka

...makramowymi węzełkami, wyplotłam etno biżuterię:


Na zamówienie kolegi. Bo panowie też czasem lubią coś na sobie zawiesić:)


Żeby kolega miał wybór, zrobiłam trzy komplety - naszyjniki:


...oraz pasujące do nich bransoletki, do dwukrotnego owinięcia wokół nadgarstka:




Niestety, jeden zestaw zdekompletowałam. Bransoletka powyżej tak mi spasowała, że zostawiłam ją sobie jako naszyjnik. Kolega na szczęście nie miał mi tego za złe:).

A jak już tak sobie siedziałam i plotłam, to wyplotłam jeszcze dwie dodatkowe bransoletki dla siebie:


Ta ostatnia szczególnie mi się podoba, bo wykorzystałam w niej koraliki własnoręcznie ulepione z modeliny, które już od dobrych paru lat leżały sobie w pudełku i czekały na swój moment.


Tymczasowo jest to moja ulubiona bransoletka:)

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Botwinka doskonała

Botwinka, czyli zupa z młodych buraków oraz ich liści i łodyg, to nieczęste danie w naszym domu. Właściwie, to całkiem rzadkie. A tak naprawdę, to w takiej formie zrobiliśmy je po raz pierwszy. Dawno temu eksperymentowaliśmy z chłodnikiem z botwiny, ale nas nie zachwycił i rozczarowani, na długo porzuciliśmy pomysły na zupy buraczane z liściami... (purystom językowym od razu się tłumaczę, że wiem, że poprawnie jest "z liśćmi";)). Ale wreszcie przyszedł smak i ochota na kolejną próbę. I udało się! Zupa wyszła absolutnie przepysznie, po prostu i bez żadnej przesady zniewala smakiem. Dodatkową, prócz smaku, zaletą jest to, że gotował ją mąż;)


W rondelku o grubym dnie zeszklić na oleju (nierafinowanym!) pora z cebulą z dodatkiem listka laurowego i dwóch ziarenek ziela angielskiego. Następnie wyjąć listek i ziele, i wrzucić do gara pokrojone w kostkę marchewki, pietruszkę i seler. Poddusić chwilę, mieszając. Zalać wrzątkiem tak, by warzywa były przykryte. Dodać pokrojone łodygi i korzeń buraków. Gotować 20 min.

W międzyczasie w osobnym garnku, w małej ilości lekko osolonej wody, podgotować (około 10 min.) pokrojone w kostkę ziemniaki.

Ziemniaki razem z wodą przełożyć do garnka z warzywami. Dodać pokrojone liście botwiny.

Wszystko razem gotować jeszcze 5 min. (albo tyle, ile trzeba). Doprawić słodką śmietanką, solą, pieprzem oraz sokiem z cytryny.

Ugotować jajka na twardo.

Wyłożyć na talerze, na wierzchu ułożyć pokrojone w ćwiartki jajka, posypać pietruszką. Zajadać gorące, delektując się idealnym połączeniem chrupkiej słodyczy buraczków z kremowo-słonym smakiem rozpływających się w ustach ziemniaków i lekko kwaskowym, aromatycznym wywarem:)


Niebo w ustach!

Żałuję tylko, że sezon na botwinę już skończony i powtórka dopiero za rok...