... zrobiłam na specjalne zamówienie z okazji urodzin koleżanki. Powstały dwie takie sztuki:
Próbowałam sfotografować w oknie, ale trudno mi za pomocą zdjęcia oddać rzeczywisty efekt, choć jak zwykle nagimnastykowałam się w poszukiwaniu jak najlepszego ujęcia:
Do nowej właścicielki zazdrostki pojechały z moją pierwszą oryginalną metką, którą udało mi się wyprodukować z pomocą córki i Photoshopa:)
Dla porządku dane techniczne:
kordonek Cable 5, 330m/50g, kolor ekri - zużyłam niecałe 4 motki
szydełko nr 4 (1,25 mm)
wzór pochodzi z Diany.Robótki Extra nr 2/2008
Strony
▼
wtorek, 30 września 2014
czwartek, 25 września 2014
Mam dyplom
Świadectwa ukończenia szkoły gotowe były już początkiem lipca, ale nie miałam wcześniej koniecznej potrzeby wyjazdu do Rzeszowa. Zrobiłam to dopiero wczoraj i za jednym zamachem załatwiłam od razu trzy sprawy, między innymi odebrałam właśnie swój dyplom.
W czasie rocznej nauki dostałam chyba to, czego oczekiwałam. Chciałam dowiedzieć się, jak robić dobre zdjęcia i się dowiedziałam. Inna sprawa, czy będę potrafiła wiedzę stosować w praktyce... I czy będzie mi się chciało....
Zaraz po skończeniu szkoły miałam wiele entuzjazmu. Planowałam sobie choć raz w tygodniu realizować jakieś zadanie fotograficzne, podglądać inspirujące zdjęcia w sieci i próbować robić podobne ujęcia. Myślałam, że będę wychodzić w plener i szukać ciekawych kadrów, eksperymentować ze światłem, kolorem i perspektywą. W ramach ćwiczeń planowałam sesję narzeczeńską dla córki i inne kreatywne zadania. Rzeczywistość okazała się żałosna. Aż szkoda pisać. Brak mi mobilizacji do fotografii. Tyle innych tematów przykuwa uwagę. Gdyby nie blog w ogóle nie brałabym aparatu do ręki...
Odebranie świadectwa, zamiast dumą, napełniło mnie wstydem i niesmakiem. Eh....
Na szczęście, dla równowagi, odebrałam dziś bardzo miłą wiadomość od koleżanki, dla której robiłam ostatnio zazdrostki (pokażę w następnym odcinku). Sprawiła mi ogromną przyjemność swoją szczerą radością z prezentu i podziękowaniem. Przynajmniej firanki mi się udają...
czwartek, 18 września 2014
O czarnych służących w białych domach
Wreszcie trafiłam na porywającą lekturę. A nawet dwie:)
Pierwsza, to książka Kathryn Stockett, pt. "Służące". Przyznaję, że ten traf nie był tak zupełnie przypadkowy - wybierając z bibliotecznej półki tę właśnie pozycję wiedziałam, że się nie zawiodę, bo wcześniej oglądałam nakręcony na jej podstawie film, który bardzo mi się podobał. Ale książka jest jeszcze lepsza!
Pierwsza, to książka Kathryn Stockett, pt. "Służące". Przyznaję, że ten traf nie był tak zupełnie przypadkowy - wybierając z bibliotecznej półki tę właśnie pozycję wiedziałam, że się nie zawiodę, bo wcześniej oglądałam nakręcony na jej podstawie film, który bardzo mi się podobał. Ale książka jest jeszcze lepsza!
Akcja "Służących" rozgrywa się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku
na amerykańskim Południu. W czasach, gdy Martin Luter King walczył o
zniesienie segregacji rasowej. Skeeter, córka plantatora bawełny, wraca
po studiach do rodzinnego miasteczka. I postanawia napisać książkę o
czarnoskórych kobietach pracujących w domach białych rodzin. Dwie
służące, Aibileen i Minny, zgadzają się opowiedzieć jej o swoich
doświadczeniach. Wbrew pozorom zadanie, którego podjęły się bohaterki,
okazuje się bardzo ryzykowne. Jednak odwaga i determinacja trzech kobiet
zapoczątkuje nieodwracalną zmianę w ich własnym życiu oraz w życiu
mieszkańców miasta.
Choć temat dyskryminacji rasowej wydaje się tu niezwykle istotny, "Służące" to także uniwersalna opowieść o ograniczeniach, którym wszyscy podlegamy i które pragniemy znieść.
Choć temat dyskryminacji rasowej wydaje się tu niezwykle istotny, "Służące" to także uniwersalna opowieść o ograniczeniach, którym wszyscy podlegamy i które pragniemy znieść.
Mimo, że, obejrzawszy wcześniej film, doskonale wiedziałam o czym opowiada historia, to od książki trudno było mi się oderwać. Doskonale napisana, oddająca charakter i styl każdej z trzech głównych bohaterek, momentami zabawna, momentami wzruszająca, a przede wszystkim bardzo autentyczna.
Kathryn Stockett w słowie końcowym wyjaśnia czytelnikom dlaczego napisała tę książkę. Autorka, tak samo jak bohaterki jej powieści, pochodzi z Południa. Wychowała ją czarna służąca, z którą w dzieciństwie łączyła ją bardzo silna więź. Jako dziecko nie zastanawiała się nad tym, na jakich zasadach funkcjonuje podzielone społeczeństwo Południa, przyjmowała je z dziecięcą naturalnością. Dopiero później, gdy dorosła i wyjechała na północ mogła spojrzeć na przeszłość z dystansem. I wtedy pojawiły się pytania. Między innymi - jak to jest być czarną służącą u białych państwa, wychowywać i kochać ich dzieci, które nierzadko później stawały się ich wymagającymi pracodawcami. Autorka nie zdążyła spytać o to swojej opiekunki, ale temat był jej tak bardzo bliski, że postanowiła napisać o tym książkę. I zrobiła to doskonale! Choć książka w głównym wątku jest fikcją, to opowiada też o prawdziwych wydarzeniach, o tym, jak na Południu w latach sześćdziesiątych, z ognia, przemocy i poczucia ogromnej niesprawiedliwości, rodził się ruch praw obywatelskich.
Po lekturze jeszcze raz włączyłam sobie film. Tym razem moje wrażenia nie były aż tak dobre, jak po pierwszym seansie. Ale zdecydowanie nie jest to wina realizatorów. Mimo wszystkich uproszczeń i skrótów udało im się stworzyć naprawdę dobrą adaptację książki, ze wspaniałymi kreacjami aktorskimi. Emma Stone, jedna z moich ulubionych aktorek młodego pokolenia, w roli Skeeter jest po prostu genialna, natomiast Oskar dla Octavii Spencer za rolę służącej Minny mówi sam za siebie.
Służące, to przede wszystkim opowieść o kobietach i o tym, że każda społeczna rewolucja zaczyna się w głowie jednostki. Od zadania sobie pytania - czy jestem tym, za kogo mnie mają? Czy wierzę w to, co o mnie mówią? Trzeba odpowiedzieć sobie na to pytanie, a potem przełamać strach, czasem wstyd i zacząć mówić o sobie swoim własnym głosem. Bo jeśli sami nie zaczniemy domagać się zmian, jeśli nie będziemy mówić o tym, co nas boli i czego nam trzeba, to nikt nam tego, sam z siebie i z dobrego serca, nie da.
Drugą książką, którą w tym samym czasie i temacie pożyczyłam z biblioteki jest "Kamerdyner" autorstwa Willa Haygooda - pisarza i dziennikarza, jednego z najważniejszych współczesnych historyków kultury amerykańskiej.
Dziennikarz "Washington Post", szukając pereł przed wyborami w 2008 roku, znajduje diament. Opublikowana na pierwszej stronie gazety historia segregacji rasowej opowiedziana przez leciwego Eugene'a Allena, który ponad trzy dekady służył ośmiu prezydentom, porusza sumienie Ameryki. Jednym uchem słyszał najważniejsze rozmowy świata, drugim - krzyk swoich braci wołających o prawa obywatelskie...
Reporterska powieść "Kamerdyner" stanowi rozwinięcie opublikowanego w 2008 roku artykułu. Przybliżając postać skromnego, czarnego służącego białych prezydentów oraz historię powstania filmu o nim, autor przybliża jednocześnie dzieje przemian amerykańskiej kultury. Jest to opowieść tym ciekawsza, że oparta na faktach i tym bardziej niesamowita, że obejmuje swym zasięgiem ledwie parędziesiąt lat, w trakcie których Ameryka przeszła drogę od segregacji rasowej, do wyboru swojego pierwszego w historii czarnoskórego prezydenta.
(Swoją drogą ciekawa jestem ile lat jeszcze musi upłynąć, by na prezydenta USA wybrana została kobieta.... )
Eugene Allen urodził się w 1919 r. na plantacji w Wirginii, gdzie dorastał jako "chłopak do wszystkiego" u białej rodziny. Przez lata, jako obywatel drugiej kategorii znosić musiał brutalną segregację rasową. Później, jako czarnoskóry pracownik, zawsze zarabiał mniej od swoich białych kolegów, a jego ścieżka zawodowa nie przewidywała awansu. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku perspektywa wyboru czarnoskórego prezydenta USA wydawała się kompletnie niemożliwa, Pięćdziesiąt lat później niemożliwe stało się faktem. Dla Afroamerykanów ten wybór miał kolosalne znaczenie. W styczniu 2009 roku Eugen Allen, w sektorze dla VIP-ów, był świadkiem zaprzysiężenia pierwszego czarnego prezydenta swojego kraju... Zjawił się tam mimo, że wiek i zdrowie bardzo mu już dokuczały. Ale musiał tam być. Powiedział wtedy, że warto było zobaczyć, jak Barack Obama tam stoi, że dla takiej chwili warto było przez to wszystko przejść... Zmarł rok później.
Artykuł Willa Haygooda opisujący życie Eugena Allena poruszył Amerykę i stał się inspiracją dla reżysera - Lee Danielsa - do nakręcenia filmu. Po lekturze książki byłam go bardzo ciekawa.
W 1926 roku młody Cecil (Forest Whitaker) opuszcza skonfliktowane na tle rasowym południe USA, szukając szansy na lepsze życie. Wkrótce otrzyma niezwykły dar od losu. Zostanie kamerdynerem w Białym Domu, stając się naocznym świadkiem wydarzeń, które na zawsze zmienią oblicze współczesnego świata. Gdy kolejni prezydenci USA zmagają się ze skutkami zabójstwa Johna F. Kennedy'ego, Martina Luthera Kinga i kontrowersjami narosłymi wokół wojny w Wietnamie i afery Watergate, Cecil – wpierany przez kochającą żonę Glorię (Oprah Winfrey) – musi podjąć trudną walkę o dobro i szczęście rodziny, któremu na drodze stanie jego własne, bezgraniczne oddanie pracy.
Jak tłumaczy sam reżyser, tłem jego filmu są wydarzenia historyczne, jednak sam bohater tytułowy i jego rodzina to kreacja, choć oczywiście pewne niezwykłe momenty z prawdziwego życia Eugene'a również się w nim znalazły. Osnową filmu uczynił reżyser relacje ojca (pełnego pokory i ostrożności służącego-konformisty) z synem - buntownikiem, który w walce o równe prawa obywatelskie gotów jest poświęcić własne życie.
"Kamerdyner" to opowieść o tym jak różni ludzie, w różny sposób, wpływali na kształtowanie się nowej rzeczywistości, rzeczywistości, w której zmiany, choć trudne i pełne ofiar, są jednak możliwe. YES, WE CAN! powiedział w 2008 r. pierwszy czarnoskóry kandydat na prezydenta USA. Streszczając w dwugodzinnym filmie siedemdziesięcioletnią historię zmagań Afroamerykanów z rasizmem oraz ich walki o równe prawa, reżyser sprawił, że te słowa nie brzmią jak gładki wyborczy frazes lecz stanowią pełne nadziei i mocy przesłanie do wszystkich spychanych na margines i z różnych przyczyn dyskryminowanych ludzi.
Artykuł Willa Haygooda opisujący życie Eugena Allena poruszył Amerykę i stał się inspiracją dla reżysera - Lee Danielsa - do nakręcenia filmu. Po lekturze książki byłam go bardzo ciekawa.
W 1926 roku młody Cecil (Forest Whitaker) opuszcza skonfliktowane na tle rasowym południe USA, szukając szansy na lepsze życie. Wkrótce otrzyma niezwykły dar od losu. Zostanie kamerdynerem w Białym Domu, stając się naocznym świadkiem wydarzeń, które na zawsze zmienią oblicze współczesnego świata. Gdy kolejni prezydenci USA zmagają się ze skutkami zabójstwa Johna F. Kennedy'ego, Martina Luthera Kinga i kontrowersjami narosłymi wokół wojny w Wietnamie i afery Watergate, Cecil – wpierany przez kochającą żonę Glorię (Oprah Winfrey) – musi podjąć trudną walkę o dobro i szczęście rodziny, któremu na drodze stanie jego własne, bezgraniczne oddanie pracy.
Jak tłumaczy sam reżyser, tłem jego filmu są wydarzenia historyczne, jednak sam bohater tytułowy i jego rodzina to kreacja, choć oczywiście pewne niezwykłe momenty z prawdziwego życia Eugene'a również się w nim znalazły. Osnową filmu uczynił reżyser relacje ojca (pełnego pokory i ostrożności służącego-konformisty) z synem - buntownikiem, który w walce o równe prawa obywatelskie gotów jest poświęcić własne życie.
"Kamerdyner" to opowieść o tym jak różni ludzie, w różny sposób, wpływali na kształtowanie się nowej rzeczywistości, rzeczywistości, w której zmiany, choć trudne i pełne ofiar, są jednak możliwe. YES, WE CAN! powiedział w 2008 r. pierwszy czarnoskóry kandydat na prezydenta USA. Streszczając w dwugodzinnym filmie siedemdziesięcioletnią historię zmagań Afroamerykanów z rasizmem oraz ich walki o równe prawa, reżyser sprawił, że te słowa nie brzmią jak gładki wyborczy frazes lecz stanowią pełne nadziei i mocy przesłanie do wszystkich spychanych na margines i z różnych przyczyn dyskryminowanych ludzi.
Tak, my możemy, my potrafimy!
niedziela, 14 września 2014
Borówkowe ostatki
Myślałam, że sezon na borówki już dawno skończony, bo na targu nikt ich już nie sprzedawał, a tymczasem u kolegi owocuje jeszcze późna odmiana, której właśnie dostałam w prezencie aż dwa litry. Tylko przez chwilę martwiłam się co z taką ilością zrobię:)
Prawie jak tarta, czyli polenta z musem jabłkowym i borówkami.
Kaszka kukurydziana ma wysoki indeks glikemiczny więc nie cieszy się dobrą opinią w dietetycznym menu, jednak mimo wszystko jest zdrowsza od tradycyjnych słodyczy, szybko się ją przygotowuje i bardzo mi smakuje wiec od czasu do czasu robię z niej sobie jakiś deser.
Polenta:
1 szklanka mleka
1 szklanka wody
1/2 szklanki kaszy kukurydzianej
trochę rodzynków
Polentę gotujemy wg opisu z opakowania i gorącą wykładamy na formę do tarty. Czekając aż przestygnie i stężeje robimy mus jabłkowy.
Mus jabłkowy:
Kilka
jabłek bez gniazd nasiennych, pokrojonych w cząstki, dusimy kilka minut
pod przykryciem do momentu uzyskania musu. W zależności od jabłek i
osobistych preferencji można dosłodzić, ale ja tego nie robię.
Przestudzoną polentę wkładamy na parę minut do gorącego piekarnika. Gdy się nieco podpiecze wyciągamy i smarujemy grubo musem jabłkowym. Na mus wysypujemy warstwę borówek i całość posypujemy siekanymi orzechami. Zapiekamy ze 20 minut. Równie dobrze smakuje na ciepło jak i na zimno.
Borówkowa fantazja
...do której zainspirował mnie ten przepis - muffinki wg niego robiłam tego lata kilkakrotnie, są absolutnie przepyszne i proste w wykonaniu, tylko ten skład.... Najpierw zamieniłam białą mąkę na pełnoziarnistą, cukier na ksylitol, a krówki na daktyle...
...a potem.... potem zrobiłam coś całkiem eksperymentalnego - bezglutenowy i bezjajeczny placek z borówkami:)
Składniki suche:
1 szklanka mąki ryżowej
1 szklanka mąki kukurydzianej
1/2 szklanki wiórków kokosowych
3 łyżki ksylitolu
2 łyżki mąki ziemniaczanej (nie wiem, na co w cieście skutkuje dodatek tej mąki, następnym razem spróbuję bez)
2 łyżki otrąb owsianych
1 łyżeczka sody oczyszczonej
Składniki mokre:
1 szklanka maślanki
2 zmiksowane duże banany
roztopiony olej kokosowy (mniej więcej jedna trzecia słoiczka 200 ml) - a na co w cieście skutkuje tłuszcz???? ktoś wie? czy bez tego też by się obeszło?
Mieszamy osobno składniki mokre, osobno składniki suche, a następnie do mokrych wsypujemy suche. Mieszamy (ciasto wyszło mi dość gęste, całkiem nielejące), dodajemy półtora szklanki borówek, znów mieszamy, delikatnie, żeby nie pokiereszować owoców... I wykładamy do formy.
(Ja piekę w dużej silikonowej formie do tarty. Z takich mąk ciasto nie wyrasta bardzo więc nie ma obaw, że się z płaskiej formy wydostanie;))
Po wierzchu posypałam jeszcze trochę borówkami, siekanymi migdałami i workami kokosowymi, i włożyłam na 30 min. do piekarnika nagrzanego na 200 stopni.
Przepyszny na podwieczorek:) I nawet mamę (uczuloną na białko jaj) mogłam poczęstować:)
Trochę szkoda, że borówek już nie będzie, ale przecież są jeszcze śliwki i jabłka. I cukinie i dynie... Się będzie piekło:)
niedziela, 7 września 2014
Moja pierwsza firanka... po raz trzeci:)
Najpierw była dla mnie, potem na eksport, teraz zrobiłam po raz pierwszy na zamówienie.
Odnośnie tej firanki dostawałam dużo zapytań mailem: czy robię na zamówienie i ile kosztowałby konkretny wymiar. Jednak po mojej odpowiedzi, gdy podawałam swoją cenę, zainteresowanie firanką znikało... Spodziewałam się, że korespondencja z panią Kingą zakończy się tak samo.
Pani Kinga zapytała o wymiar 150 cm x 60 (długość). Na taką wielkość potrzeba 3 motki bawełny (Maxi) oraz 3 trzy tygodnie mojej pracy. Głównie popołudniami, nadgonić mogę tylko w weekendy. Potem gotową firankę trzeba wyprać, wykrochmalić, naciągnąć i przypiąć niezliczoną ilością szpilek, żeby wyschła zachowując odpowiednią formę.... To wszystko sprawia, że cen rękodzieła nie da się porównywać z maszynowo i masowo produkowaną ofertą sklepów. Podałam 300 zł odliczając specjalny rabat za moją przyjemność z szydełkowania:). No i poprosiłam o zaliczkę w wysokości połowy ceny. Parę dni później przeżyłam prawdziwą niespodziankę, gdy na moją skrzynkę przyszła odpowiedź: OK, to ja zamawiam.
OK - odpisałam - to ja zabieram się do pracy:) Cztery tygodnie później firanka gotowa była do wysłania.
A tak prezentuje się na swoim miejscu:
Pani Kinga idąc za ciosem zamówiła jeszcze dwie zazdrostki więc Moja Pierwsza Firanka (w skrócie MSF) będzie też po raz czwarty:)
wtorek, 2 września 2014
Ostatni weekend sierpnia
... dla wielu był pewnie czasem smutku i zgrzytania zębami z powodu kończących się wakacji, jednak dla mnie był bardzo, ale to bardzo szczęśliwy:)
Po pierwsze dlatego, że był długi, bo z wolnym piątkiem, który to dzień przeznaczyłam sobie na same przyjemności, w tym spotkanie z fryzjerem.
Po drugie dlatego, że w sobotę, mimo niepewnej pogody i mnóstwa innych zajęć, udało nam się zrealizować zaplanowaną rocznicową sesję, z której byłam bardzo zadowolona, nawet mimo tej nieostrości. To nic, że w drodze powrotnej do domu złapała nas ulewa i przemoczyła dosłownie do suchej nitki; najważniejsze, że zdjęcia już były w aparacie, a aparat w torbie nie ucierpiał od wilgoci:).
Po trzecie dlatego, że w niedzielę odwiedziły mnie dwie zaprzyjaźnione blogerki - Marta z Nitek Emeryki i Dorota z Dzianin Doroty. Celem naszego spotkania była impreza na Skansenie, gdzie tego właśnie dnia miały być prezentowane wyroby szydełkowe. Niestety, pani koronczarka nie dojechała... Ale i bez niej nasze spotkanie było bardzo miłe:)
Pospacerowałyśmy sobie wśród wiejskich zagród, odwiedziłyśmy parę chałup, a przede wszystkim pogadałyśmy sobie od serca o najróżniejszych motkach, drutach i całej gamie najróżniejszych rękodzielniczych doświadczeń.
Umówiłyśmy się, że za dwa tygodnie skorzystamy z zaproszenia Dzianej Baby i wybierzemy się na spotkanie robótkowe do Krakowa do sklepu amiQs. Bronowicka przeżyje najazd dziergających Podkarpatczanek:). A tak w ogóle to myślę sobie, że na przyszłość mogłybyśmy stworzyć podobną tradycję spotkań na swoim terenie, jest nas tutaj przecież całkiem sporo:). Co Wy na to, blogujące rękodzielniczki z Podkarpacia?
Tymczasem jednak, do zobaczenia w Krakowie!
PS. Wszystkie trzy oczywiście prezentujemy na sobie własną twórczość:). Ja wystąpiłam w bluzce z poprzedniego sezonu (tu zdjęcie na wieszaku), która dopiero przy tej okazji doczekała się sesji "na ludziu".