Pewnego razu mego Męża, pasjonata systemów komputerowych, zelektryzowała informacja o promocyjnej cenie jakiegoś technologicznego gadżetu. Niedogodnością był fakt, że od sklepu oferującego owe cudo dzieli nas spora odległość. Mąż nie jest zmotoryzowany, więc w pierwszym odruchu spytał mnie, czy bym go nie zawiozła...
Był piątek, właśnie minęła 18 (zimą dla mnie to już późny wieczór, koniec dnia właściwie), na zewnątrz zimno, ciemno... Miałabym zmarnować taki spokojny, relaksacyjny czas w domu, w ciepełku, w bezruchu, żeby tarabanić się do Rzeszowa po jakąś popierdółkę????? W życiu!
Córka? - Zwariowałeś??? Mam dziecko!
Zięć? - Zarobiony. Nawet go Dominika nie spytała, z góry uznając pomysł wyjazdu tego dnia, o tej porze, za tak absurdalny, że nawet niewarty pytania...
Mój Mąż, nie zrażony odmowami i wciąż napalony, po prostu się ubrał i poszedł na autobus.
15 min. spaceru na dworzec.
35 min. jazdy autobusem.
40 min. spaceru z dworca do sklepu...
Zakupy i taka sama droga powrotna. W sumie zajęło mu to wszystko jakieś 3 godziny.
Nie mam zamiaru zastanawiać się, ani poddawać w wątpliwość, czy komputerowa popierdółka, łącznie z promocją, warta była tego czasu i energii. Nie mam zamiaru wyrażać pobłażliwego zdziwienia wysiłkiem, jaki ludzie podejmują dla realizacji swoich przyjemności. W końcu to ich przyjemności i moje opinie nie mają tu nic do rzeczy. Chodzi mi tylko o to, że, gdy zobaczyłam, jaki był zadowolony po powrocie, jak bardzo pozytywnie naładowany, nie tylko samym zakupem, ale ogólnie sposobem, w jaki spędził piątkowy wieczór, z perspektywą całego wolnego weekendu na testowanie popierdółki, to szczerze mu pozazdrościłam.
Pozazdrościłam mu tej frajdy, bo ja już bardzo dawno tak się nie czułam. W łóżku, przed zaśnięciem próbowałam sobie wyobrazić, co też mnie mogłoby tak uszczęśliwić... I nic. Nie znalazłam w myślach nic aż tak pociągającego, co zmotywowałoby mnie do takiej aktywności i wywołało żywsze bicie serca. Nie wiem kiedy i nie wiem jak to się stało, że nagle wszystkie moje pasje przestały mnie pasjonować.
Kiedyś, gdy zrobiłam coś nowego, to nie mogłam się doczekać, żeby się tym podzielić na blogu. Po to go założyłam - bo ta radość i satysfakcja się we mnie nie mieściły. Potrzebowałam ujścia dla swoich emocji, przemyśleń, które kłębiły mi się w głowie, wrażeń, którymi natychmiast chciałam się dzielić. Teraz czuję się pusta, a zrobione przeze mnie rzeczy lądują na swoich miejscach bez żadnych emocjonalnych fajerwerków. Beznamiętnie. A nawet z jakimś rodzajem smutnej refleksji - i po co to wszystko?
Jak ten sweter. Bo po co mi kolejny sweter??? Z czapką na dodatek? I tak już trudno mi to wszystko upychać w szafie. A to jest naprawdę duży sweter...
Zrobiłam go jeszcze w listopadzie. Zmierzyłam, uznałam, że jest w porządku i wrzuciłam do szafy. Po miesiącu zaczęła go nosić Dominika, gdy zauważyła, że ja go nie używam. Wykorzystałam okazję i na Dominice sfotografowałam, ale zdjęcia w aparacie przeleżały kolejnych kilka tygodni nim doczekały się publikacji.
Rany, gdzie się podziała moja frajda? I co ważniejsze - jak ją odzyskać????
Macie jakieś pomysły?