Zawsze lubiłam czytać, ale
ostatnio czynność ta stała się niemal moją manią. Przychodzę z pracy,
szybko jem obiad, potem szybko sprzątam i przez cały czas myślę tylko o
tym, żeby wreszcie położyć się pod kocem i czytać, czytać, czytać!
Uciekam
od świata rzeczywistego w świat fikcji literackiej. Wszystko dlatego,
że od stycznia nie mogę wydobyć się z uporczywego, duszącego i mrocznego
uczucia smutku i melancholii. Może to dlatego, że jest zima, której nie
lubię. Mało się teraz ruszam. Nie chodzę nawet na spacery, bo jest
zimno, ślisko i śnieżnie. Nie cierpię brodzić po kostki w śniegu.
Jeszcze gorzej jest, gdy ze śniegu, na skutek sypania solą, robi się na
chodniku brunatna breja, która przesiąka przez najlepsze nawet buty. Nie
to, żebym nie dostrzegała uroków zimy, bo dostrzegam. Zasypane śniegiem
domy i podwórka, oszronione drzewa - wszystko to pięknie wygląda, ale
tylko przez okno! Nijak mnie te widoki nie zachęcają do spaceru. Od
początku zimy poruszam się tylko samochodem. W jakiejś części to musi
być źródłem mojego obniżonego nastroju, ale co z tego, że o tym wiem,
jak za nic nie mam siły i chęci, by temu zaradzić. No nie ma takiej
możliwości, żebym wyszła w tą pogodę na zewnątrz.
I jeszcze na
dodatek cały ten kryzys! Szalejące kursy walut, stale rosnąca rata
kredytu hipotecznego, który na nieszczęście dziś, jest właśnie we
frankach szwajcarskich, dołek i niepewność w pracy... Od jesieni nie
oglądam telewizji, ale gdy w pracy słyszę w radiu informacje, że złoty
znów słabnie, żołądek podchodzi mi do gardła. Dobija mnie to wszystko.
Książki to teraz moja odskocznia od wrogiej rzeczywistości - czytam,
żeby nie myśleć o tym wszystkim.
Ale to jeszcze nie wszystko.
Opuściła mnie moja intuicja, przy wyborze lektur (albo wszystkie książki
oceniam teraz przez pryzmat swego złego nastroju). Na cztery
wypożyczone ostatnio książki może jedna będzie trafiona. Piszę "może",
bo ostatniej jeszcze nie przeczytałam.
Pierwsza -
"Angielski pacjent" - była raczej nudna. Druga to komedia - "Pracująca dziewczyna"
Emmy McLaughlin i Nicoli Kraus, autorek (podobno hitu) "Niani w Nowym
Jorku".
Miała
być w stylu "Diabeł ubiera się u Prady", ale najwyraźniej historia, z
której (być może) można by było zrobić świetny film, jako książka
okazała się kompletnie niestrawna. Styl pisania chaotyczny, nerwowy i
mało zrozumiały, główna bohaterka - do bólu irytująca w swej bezradności
i nieporadności. Tą lekką i wesołą (jak zapowiadał wydawca na okładce)
lekturą chciałam poprawić sobie humor. Jednak, gdy po przeczytaniu stu
stron ani raz się nawet nie uśmiechnęłam, postanowiłam dać sobie spokój z
pozostałymi do końca dwustoma stronami i zrezygnowałam z dalszego
czytania, co mi się zdarza naprawdę bardzo rzadko.
Wczoraj zaś skończyłam kolejną książkę bez wyrazu. To "Drabina czasu" autorstwa Anne Tyler.
Główna
bohaterka - 40-letnia Delia uświadamia sobie, że mąż od zawsze traktuje
ją protekcjonalnie i z wyższością wciąż poucza, jak małą dziewczynkę.
Na domiar złego przypuszczalnie nigdy jej tak naprawdę nie kochał.
Dzieci dorosły, nie potrzebują już jej tak, jak kiedyś; są zbuntowane i
zniecierpliwione jej troskliwością. Delia czuje się niekochana i
niepotrzebna, sądzi, że nikomu na niej nie zależy. Pewnego dnia idzie na
spacer. Pod wpływem nagłego impulsu, nie bardzo wiedząc co będzie
dalej, porzuca swoją rodzinę. Przypadkiem trafia do małego miasteczka, w
którym wynajmuje pokój. W nowym miejscu zaczyna życie od zera.
Wieczorami rozpamiętuje przykrości, których doznała od swojej rodziny,
jest pewna, że nikt nie będzie jej szukać, że nikt nawet nie zauważy jej
braku. Dla otoczenia jest tajemniczą kobietą z nieznaną przeszłością.
Podejmuje pracę, poznaje ludzi, angażuje się w życie miasteczka. Czerpie
z tego przyjemność - po raz pierwszy sama podejmuje decyzje, poznaje
smak niezależności.
Na końcu wraca do męża i dorosłych dzieci. I
tego właśnie nie mogę zrozumieć. Dlaczego?!!! Po co było opuszczać
rodzinę, do której miało się tyle żalu, po co było rozpoczynać nowe
życie dla siebie i na własny rachunek? Tylko po to, by po nieco ponad
roku wrocić do tego, od czego się uciekło? Na ostatniej stronie
bohaterka mówi, że jej podróż w czasie jest udana, bo zakończyła ją w
tym samym miejscu, z którego wyruszyła, że ludzie, których opuściła
odbyli jeszcze dalszą wędrówkę. Nie przekonuje mnie to. Dla mnie jej
rodzina nie zmieniła sią ani o jotę! Przecież mąż nadal jest
despotyczny, oschły i zamknięty w sobie. Dzieci pozostały zbuntowane i
niezależne. Nikt ani raz nie powiedział, że za Dalią tęsknił, że
brakowało jej w domu, że jej potrzebował. Nikt nie wyciągnął do niej
ręki. Chciała usłyszeć od męża, słowa "proszę wróć", ale on nie był w
stanie ich wypowiedzieć. A ona i tak wróciła. Jeszcze raz pytam
dlaczego? W jaki sposób jej życie po powrocie miało być inne od tego
sprzed odejścia?
Podsumowując, książka wprawdzie mnie mnie
zachwyciła, ale nawet mi się podobała, dobrze mi się ją czytało. Do
ostatniej strony. Nie kupuję tego zakończenia.
No nic. Na dziś i
jutro została mi ostatnia książka. To thriller/sensacja więc może
przynajmniej będzie trzymać w napięciu, a potem...kolejny wypad do
biblioteki.
Rękodzieła nie dotykam - trudno zająć się jakąkolwiek twórczą pracą, gdy się jest pogrążonym w depresji.