Przede wszystkim bardzo serdecznie dziękuję za wszystkie słowa otuchy pod moim
poprzednim wpisem. Wasze wsparcie i zrozumienie było dla mnie prawdziwą pociechą. To nie był nasz pierwszy stracony zwierzak. To nie był też pierwszy zwierzak, który zginął na naszej ulicy. To jedna z głównych dróg w naszym mieście. Jest ruchliwa. Zdajemy sobie sprawę z ryzyka - to się mogło (wciąż może) stać każdego dnia, z każdym kotem z naszego stadka. Przytrafiło się najmłodszemu. Bo był jeszcze taki niedoświadczony. Nie miał nawet roku... Nie cierpiał, wyglądało, że zginął natychmiast.
Jesteśmy dorośli. Wiemy, jak poukładany jest ten świat. Ale strata i tak boli. Potwornie. I złości mnie fakt, że życie toczy się dalej, że sprawy się dzieją, jakby nic się nie wydarzyło. W drodze do pracy słyszę głośne reklamy sklepów z entuzjazmem nawołujące do radosnych zakupów, a współpracownicy w biurze błaznują tak samo jak zwykle. A Feluś w swoim życiu nawet nie zaznał wiosny... Nie zaznał przyjemności wygrzewania się w letnim słoneczku, ani buszowania w wysokich trawach łąki za domem... No i już nigdy nie przytulimy się do jego miękkiego, ciepłego futerka i nie usłyszymy gardłowego "brrrumbrrrum", które czasami było pytaniem, czasem nawoływaniem, czasem prośbą, a czasem wyrazem błogości....
Wiem, że te uczucia w końcu miną, a rana się zabliźni. Ale tymczasem, na ile to możliwe, izoluję się od świata i czytam. Dużo czytam. Nie dziergam od skończenia
swetro-poncha z resztek. A od śmierci Felka ani tyle nie potrafię się zająć włóczkami. Książki są skuteczniejszym plastrem, lepiej odwracają uwagę. Pisanie bloga też doskonale się sprawdza...
Jedną z ostatnich przeczytanych przez mnie książek jest "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak".
Mówili o niej „Czarownica” — bo gadała ze zwierzętami oraz miała kruka
terrorystę, który kradł złoto i atakował rowerzystów. Ponad trzydzieści
lat żyła w drewnianej leśniczówce pośrodku Puszczy Białowieskiej, bez
wody i prądu. Spała w łóżku z rysiem i mieszkała pod jednym dachem z
oswojonym dzikiem. Była naukowcem, ekologiem, autorką nagradzanych
filmów i słuchowisk radiowych. Aktywnie działała na rzecz najstarszego
lasu w Europie. Uważała, że należy żyć prosto i blisko przyrody. Wśród
zwierząt znalazła to, czego nigdy nie doświadczyła od ludzi.
Ostatnia Kossakówna. Córka Jerzego, wnuczka Wojciecha, prawnuczka
Juliusza — trzech malarzy rozmiłowanych w polskim krajobrazie i
historii. Bratanica Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdaleny
Samozwaniec. Miała być synem i czwartym Kossakiem. Tak jak przodkowie,
dźwigać sztalugi i znane nazwisko. Wybrała własną drogę…
Co takiego spotkało ją w Krakowie, że zdecydowała się na ucieczkę?
Dlaczego została wydziedziczona? Wreszcie — czy w „dziczy” odnalazła
szczęście?
Hipiska z Białowieży autorstwa Anny Kamińskiej to fascynujący portret
buntowniczej pasjonatki i silnej, nietuzinkowej kobiety. Opowieść o
bezkompromisowym szukaniu swojego miejsca w świecie i o zrzucaniu
ciężaru wielkiego nazwiska. Historia upadku starej, artystycznej rodziny
oraz tego, jak szara rzeczywistość PRL-u wymazywała barwny świat
krakowskiej arystokracji.
Książka Anny Kamińskiej odświeżyła i uzupełniła moją wiedzę o rodzinie Kossaków, na której swego czasu byłam dość mocno zafiksowana. Wiem już, na przykład, dlaczego we wspomnieniach Magdaleny Samozwaniec tak oględnie (albo nawet wcale) pojawia się osoba jej brata Jerzego. Nie tylko nie byli blisko, ale wręcz się nie lubili. Nawet ojciec - Wojciech - często wyrażał się o synu dość niepochlebnie i wyglądało, jakby nie darzył go sympatią. Jerzy, choć odziedziczył talent plastyczny po ojcu, niespecjalnie pasował do rodziny. Nie tylko z wyglądu, ale też z osobowości. Uderzyło mnie jak mógł, pochodząc z tak ciepłego i radosnego domu, zgotować swoim córkom tak koszmarne dzieciństwo??? Znając przeszłość Simony, naprawdę nie trudno się dziwić jej trudnemu charakterowi.
Simona Kossak od początku ogromnie związana była z historią swojej rodziny. Przez całe życie nosiła w sobie presję, że z takim nazwiskiem nie może być przeciętna. A jednak początkowo wydawało się, że nie odziedziczyła żadnych zdolności. Nie potrafiła malować, nie znalazła w sobie pasji do pisania tak jak jej znane ciotki. Była rodzinnym wyrzutkiem. Beztalenciem. Wyglądało też na to, że nawet swojego zamiłowania do zwierząt nie będzie mogła realizować zawodowo. Miała problemy z dostaniem się na studia na wydział biologii, a gdy się wreszcie dostała, przez pierwsze lata była raczej kiepską studentką. Wszystko zmieniło się pod koniec studiów, po wyborze specjalizacji i tematu pracy magisterskiej. To chyba wtedy Simona odkryła swoje powołanie, które nadało sens jej życiu, a ją samą rozwinęło i określiło jako człowieka. Znalazła swoją drogą. I na tej drodze stała się osobą wybitną, i godną swego nazwiska.
Książka jest opracowana i napisana z ogromną wrażliwością, i wyczuciem. Myślę, że doskonale oddaje tę dwoistą naturę Simony, która z jednej strony potrafiła z miłością i poświęceniem opiekować się zwierzętami, z drugiej bezwzględnie skreślać ze swojego życia ludzi, którzy zawinili jej choćby drobiazgiem. Biografia Anny Kamińskiej nie jest laurką dla Simony, ale czuć w niej ogromny szacunek do tej postaci, która początkowo zagubiona, niepewna siebie i przytłoczona wielkością swoich wielkich przodków, potrafiła znaleźć własną drogę i zapisać nową, zupełnie wyjątkową kartę w dziejach rodziny Kossaków.
Inne moje wpisy o Kossakach i ich twórczości: