...czyli Tygrysia trafiła do naszego obejścia kilka miesięcy po Brendzi, latem 2005 roku. Mama przyniosła ją od koleżanki. W tamtym czasie nie byłam szczególną miłośniczką kotów z powodu alergii, która mocno dawała mi się we znaki. Bliski kontakt z kocią sierścią niezawodnie skutkował swędzeniem w nosie, gardle i uszach oraz dzikim atakiem kichania i kataru. Typowo. Gdy dwa lata później Mama wzięła dla Tygryski towarzyszkę - Fredzię - wcale nie było mi lepiej. Ale kotki, jak to kotki - były tak urocze, że i tak przy każdej sposobności obdarzałam je pieszczotami. Jednakże to były Mamine kotki. Najwierniejsze towarzyszki Jej trosk, radości, złości i smuteczków. W ciągu tych lat wiele ze sobą przeżyły. Niejeden raz zostały przez Mamę opłakane i pożegnane, gdy zdarzyło im się zniknąć na dłużej. A później wypieszczone i wygłaskane, gdy jednak wracały. Bo zawsze wracały. To z ich powodu zapomniałam, jak groźna może być nasza ulica i przypomniała mi o tym dopiero
śmierć Felka....
Gdy odeszła Brendzia moja Mama powiedziała, że teraz kolej na Tygryskę. A potem Fredzię. Bo to było najstarsze pokolenie w naszej zagrodzie. Ale Mama się pomyliła. Niespodziewanie, niespełna miesiąc po Brendzi, odeszła młodsza Fredzia. Nie wiemy co się stało. Po prostu pewnego ranka znaleźliśmy ją na podłodze w domu martwą. Kilka dni temu zaś przyszło nam pożegnać Tygryskę. W przeciągu niespełna czterech miesięcy straciliśmy całe najstarsze pokolenie zwierząt. Jak mogło się tak fatalnie poukładać?
Nie mam zdjęć Fredzi. Ale ostatnio, przy okazji fotografowania
Balbinki i
Giny, zrobiłam kilka fotek Tygrysi. "Najstarsza Starowinka" - tak właśnie sobie zaplanowałam, że wspomnę o niej na blogu. Nie spodziewałam się tylko, że będą to pośmiertne wspomnienia...
A tak Tygrysia wyglądała w pierwszych dniach w swoim nowym domu, lato 2005 r.:
Kilkanaście wspólnych lat... Ich całe życie. Strasznie szybko zleciało.