wtorek, 29 września 2015

Camelowe

... długowłose, miękkie i miłe w dotyku, tak delikatne, i puszyste, że chce się je ciągle przytulać...

Bynajmniej nie jest to opis nowego włóczkowego nabytku, choć, gdy tak leży zwinięte na kanapie, można go porównać do najmiększego moherowego kłębuszka. Z domieszką jedwabiu. Kocię. Znów stanęło mi na drodze. Bezdomne, bezradne, wychudzone, dygoczące z zimna, zabiedzone tak bardzo, że nawet jeść nie miało siły. Rozsądek silnie oponował, ale nie było innego wyjścia. Wróciłam i zabrałam bidę do domu.


U weterynarza kocię okazało się chłopcem. Okazało się też, że najprawdopodobniej ma złamany ogon. Jaki wypadek może prowadzić do złamania ogona??? Myślę i tylko ciarki mi po plecach przechodzą na taką krzywdę. Mamy nadzieję, że to "tylko" złamanie, bez przerwania i obejdzie się bez amputacji...


Po dwóch dniach kwarantanny, odpchlone, odświerzbione i odrobaczone kocię, zostało puszczone "na salony". Gdzie skierowało swe pierwsze kroki? Oczywiście na kanapę:-). Nie jest to dziki kotek. Na pewno miał do czynienia z ludźmi, bo jest ufny i bardzo się do człowieka garnie. Najchętniej leży na kolanach, albo przytulony gdzieś blisko. Mruczy jak traktor. Jest przekochany.


Po kilku dniach rekonwalescencji kocię nabrało sił na zabawę i harce. Bawi się wiszącymi zabawkami i biega za piłeczką. Przyzwyczaił się do Milki i Brendy, które go uwielbiają. I tylko Maniek silnie obrażony, że ma w domu konkurenta - prycha, parska i czym prędzej ucieka na podwórko.


Kocię ma około 4 miesięcy i dostało na imię Felek. Szuka domu. Choć reszta rodziny twierdzi, że już go znalazło... No nie wiem, nie wiem... Rozsądek wciąż oponuje...

czwartek, 24 września 2015

Dziecko śniegu

Ten tytuł po raz pierwszy przeczytałam u Hrabiny. Jej wrażenia były tak zachęcające, że od razu postanowiłam przyjrzeć się bliżej tej pozycji. Im więcej czytałam o książce, tym bardziej byłam zaintrygowana. Na plus działała nie tylko magiczna fabuła, ale przede wszystkim miejsce akcji.

Alaska zawsze mnie fascynowała, choć zupełnie nie wiem dlaczego, przecież nie znoszę zimna. Może to za sprawą serialu "Przystanek Alaska", który dawno temu był jednym z moich najulubieńszych? Ta kraina wydaje mi się miejscem, gdzie wszystko się może zdarzyć, a w surowym klimacie ludzkie charaktery zdają się być szlachetniejsze. Wartości takie jak przyjaźń, solidarność, bezinteresowność nabierają  tu prawdziwego znaczenia. Alaska przyciąga ludzi nieprzeciętnych, poszukiwaczy przygód, awanturników, pionierów, jednostki poranione i szukające nowego początku... W mieszkaniu na Alasce odbija się pragnienie prostego życia w zgodzie z naturą, jak to pokazał, na przykład, Sean Penn w swoim głośnym filmie "Wszystko za życie", który swego czasu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Ale jest też Alaska wyzwaniem. Budzi chęć zmierzenia się, sprawdzenia, przekroczenia swoich barier. Surowym warunkom tej krainy uległ też nasz podróżnik Marek Klonowski, który w 2005 r. samotnie zdobył najwyższy alaskański szczyt - McKinley.

Nie lubię podróżować w rzeczywistości, tym bardziej cenię książki, które mi to umożliwiają, a "Dziecko śniegu", to jedna z najpiękniejszych podróży, jaką udało mi się odbyć podczas czytania:

Baśniowa opowieść o miłości i pragnieniu szczęścia w tajemniczym klimacie mroźnej Alaski.

Jack i Mabel po tragicznych przeżyciach przeprowadzili się na Alaskę. Pragnęli znaleźć się jak najdalej od ludzi, zacząć życie od nowa. Pewnego popołudnia, w niespodziewanym przypływie radości spontanicznie lepią figurkę ze śniegu, a rano spostrzegają, że ktoś zabrał czapkę i szalik, którymi była ozdobiona. Dookoła ich domu znajdują ślady stóp...

To ciepła, spokojna opowieść, która mimo śnieżnego krajobrazu rozgrzewa serce. Historia wielkiej miłości – rodziców do dziecka, kobiety i mężczyzny – odkrywania na nowo uczucia, które zagubiło się gdzieś po drodze w niewypowiedzianym żalu i bólu, w codzienności.

Eowyn Ivey oparła swoją powieść na rosyjskiej baśni Snegurochka (Śnieżynka) opowiadającej o bezdzietnym małżeństwie, które ulepiło figurkę dziewczynki ze śniegu. Postać ożyła i przyniosła ze sobą wiele szczęścia, jednak podczas wycieczki do lasu dziewczynka podeszła zbyt blisko ognia…

Chyba nie chcę do tego już nic dodawać... Książka jest naprawdę magiczna. Wzruszająca. Relaksująca. Czyta się ją łagodnie i szybko. Nieważne czy opisane wydarzenia są prawdziwe, czy choćby prawdopodobne. Nie zawsze trzeba szukać wyjaśnienia i próbować zrozumieć, czasem wystarczy zwyczajnie uwierzyć, zaakceptować i cieszyć się tym, co niespodziewanie przynosi życie. Bo są takie miejsca na Ziemi i w czasie, gdzie wszystko jest możliwe...


O autorce:

Eowyn Ivey wychowała się na Alasce. Mieszka tam wraz z mężem i dwiema córkami. "Dziecko śniegu" to jej debiutancka powieść, za którą autorka otrzymała nominację do nagrody Pulitzera, nagrodę 2013 Indies Choice w kategorii powieść debiutancka, 2012 UK National Book Award w kategorii Autor Roku oraz 2013 Pacific Northwest Booksellers Award. (źródło)

piątek, 18 września 2015

Retro berecik

Zakochałam się w nim od pierwszego ujrzenia na blogu Erendis, która była tak miła, że zamieściła również schemat wykonania. Od razu wiedziałam - muszę go zrobić! Szczególnie, że pozostałe okoliczności również mi sprzyjały. Na składzie miałam akurat odpowiednią włóczkę i szykowałam się w podróż, a berecik to przecież idealna robótka podróżna:-)

Szydełkowanie zajęło mi całą drogę tam i z powrotem (około 10 godzin), oraz dwa wieczory po powrocie do domu. Erendis pytała o wrażenia z robótki - moje są jak najlepsze. Schemat jest czytelny i dobrze opracowany. Nie jest trudny, ale wymaga dużej uwagi. Udało mi się uniknąć pomyłek, ale to pewnie dlatego, że w podróży byłam skupiona tylko na tym, co robię i nie rozpraszały mnie pogaduszki, czy telewizja. Końcówkę sobie uprościłam, bo na schemacie wydała mi się niepotrzebnie skomplikowana, ale teraz myślę, że mogłam się go jednak trzymać... Dodatkowo, przerobiłam kilka okrążeń więcej, bo miałam wrażenie, że berecik wychodzi mi za mały, ale po naciągnięciu okazało się, że całkiem niepotrzebnie. Teraz muszę go odwijać... Ale taki odwinięty wcale niegłupio wygląda więc nie marudzę:-).

Co do naciągania. Początkowo wyprałam i naciągnęłam tak, jak to robię z firankami, przypinając szpilkami i denerwując się, że z ich powodu zostaną w berecie brzydkie dojki. Ale następnego dnia znalazłam w sieci prosty, acz genialny sposób na formowanie beretów - o TUTAJ więc czym prędzej odpięłam szpilki i zrobiłam zgodnie z instrukcją. Berecik był jeszcze lekko wilgotny, ale dla pewności spryskałam go jeszcze wodą. Po wyschnięciu - wyszło idealnie. Jestem bardzo zadowolona z efektu:-).


Dane techniczne:
kordonek "Maxi" Altin Basak (100% bawełna, dł. 565m/100g)
zużycie: niecałe 50g
szydełko 1,5 mm

A tak się frustrowałam tłumacząc mężowi, jak ma mi robić zdjęcia:


Mój mąż ma wiele zalet i umiejętności, i naprawdę je doceniam, ale jest też fotograficznym antytalentem. Jego kadry wywołują we mnie na przemian białą gorączkę i pełną rezygnacji wyrozumiałość, bo przecież mam świadomość, że pracuje z bardzo trudnym, i wymagającym materiałem oraz często w nie najlepiej dobranym plenerze... Na szczęście nie brak mu też poczucia humoru, dzięki czemu sesje zdjęciowe, prócz nerwów, zapewniają też sporą dawkę śmiechu.

...Tylko, że potem siedzę godzinami z tymi zdjęciami przy komputerze i próbuję wydobyć z nich coś, co nadaje się do publikacji i opowie historię w sposób taki, jak sobie wymyśłiłam...

poniedziałek, 14 września 2015

Mamusiu, kochasz mnie?

Jak się okazało, pytanie było podchwytliwe, a odpowiedź twierdząca poskutkowała takimi zakupami:


Bo jeśli kocham, to przecież nie odmówię zrobienia takiej czapki:

Źródło

...tylko bez pompona i żeby na głowie leżała tak:

Brak źródła

Oraz do kompletu szal, taki jak ten komin:

Źródło

.... ale nie komin, tylko właśnie szal, żeby był długi i szeroki, wiotki, i miękki...

I wszytko to ma być w kolorze bordo, chyba jedynym, którego nie mam w swoich zasobach...

Ale czy którakolwiek kochająca, dziergająca mama odmówiłaby takiej prośbie???? Oczywiście, że nie! Błyskawicznie zajrzałam do swojego ulubionego sklepu internetowego, gdzie akurat były ostatnie cztery motki Tiftika w odpowiednim odcieniu i poczyniłam niezbędne zakupy. A przy okazji kupiłam też inne motki i w ten sposób wzbogaciłam swoje (wcale nie małe) zasoby o kolejne 1,5 kg włóczki, którą nie wiem kiedy przerobię. Ale nic to. To w ramach profilaktyki przed depresją jesienno-zimową;-). W końcu zdrowie jest bezcenne!

Same akryle, ale przemiłe w dotyku, mięciutkie i w bajecznych, kocykowych kolorkach (bo w planie na koniec roku jest również kocyk dla chłopczyka):

 

Ale zanim zabiorę się za nowe włóczki, muszę skończyć ostatnie dwie letnie rzeczy. A potem w kolejce czeka komin z włóczki od Leny, którym miałam zainaugurować sezon jesienno-zimowy.

A jeśli już o zakupach mowa, to dziś dostałam zamówione książki:


Szczególnie intryguje mnie kontynuacja trylogii Larssona. W Polityce tak napisali na ten temat:

"David Lagercrantz w „Co nas nie zabije” kontynuuje historię trylogii „Millennium” w duchu Larssona, ale jednocześnie nie próbuje go naśladować i nadaje swojej powieści indywidualny charakter. David Lagercrantz przedstawia dalsze losy Mikaela Blomkvista, Lisbeth Salander i kilku innych bohaterów znanych czytelnikom. Wprowadza także nowe postaci, a przede wszystkim tworzy zupełnie nową historię w oparciu o wątki z poprzednich części.

Z taką baterią antydepresyjnej broni liczę, że w zdrowiu i choćby umiarkowanie dobrym humorze przetrwam kolejną mrożącą krew w żyłach i mój naturalny optymizm porę chłodów...

A w międzyczasie przypomnieć sobie muszę decoupage, bo... Albo nie, innym razem o tym napiszę;-)

środa, 9 września 2015

Pochłaniacz nie pochłania

... choć wszystko wskazywałoby, że powinien.

Pierwsza część kryminalnej tetralogii autorstwa Katarzyny Bondy. Piękna profilerka zmagająca się z demonami z przeszłości musi rozwiązać zagadkę, która zaprowadzi ją do tajemniczego morderstwa sprzed lat.
Pochłaniacz to kolejny kryminał scenarzystki, dokumentalistki i dziennikarki Katarzyny Bondy. Jego bohaterka Sasza Załuska po siedmiu latach pracy w Instytucie Psychologii Śledczej w Wielkiej Brytanii powraca na Wybrzeże. Do profilerki zgłasza się właściciel klubu muzycznego w Sopocie. Podejrzewa, że jego wspólnik - były piosenkarz i autor przeboju "Dziewczyna z północy" - chce go zabić. Sasza niechętnie angażuje się w sprawę, ale kiedy dochodzi do strzelaniny, decyduje się podjąć wyzwanie. Okazuje się, że zabójstwo w klubie łączy się ze zdarzeniami z 1993 roku, kiedy to w niejasnych okolicznościach zginęło nastoletnie rodzeństwo. Jednym z kluczy do rozwiązania zagadki może być piosenka sprzed lat...

Pasjonuje mnie psychologia i jestem fanką serialu "Zabójcze umysły" więc profesja głównej bohaterki nie była dla mnie nowością. Ponadto na plus zadziałało skojarzenie z Lisbeth Salander z trylogii Larssona. No i rekomendacja z okładki: "...Katarzyna Bonda została właśnie królową polskiego kryminału."... Po tylu zachętach nie mogłam zachować się inaczej, jak tylko z entuzjazmem oddać się lekturze, szczególnie że sprzyjały mi również okoliczności - z powodu upałów i tak niczego innego nie chciało mi się robić. 

No i klopsik... Albo miałam za duże oczekiwania, albo jednak coś jest nie tak z tą powieścią. Po intrygującym wprowadzeniu nastąpił jeden wielki chaos. Za dużo bohaterów, za dużo wątków, za dużo szczegółów. Do tego mieszanie chronologią. A i głównej bohaterce daleko jednak do genialnej Lisbeth... Całe śledztwo to kręcenie się w kółko i bezradność.

W lekturze brak jest zwrotów akcji, które trzymałyby w napięciu, brak tych spektakularnych momentów, gdy poszczególne elementy zaczynają układać się w całość. Owszem, niewiadome się wyjaśniają (nie wszystkie), ale czytelnik nie ma zielonego pojęcia, jak do tego doszło (chyba, że to mi w tym chaosie coś umknęło...). Są za to nieustanne przeskoki narracyjne, które spowalniają akcję i zaciemniają fabułę oraz mnóstwo szczegółowych życiorysów, nazwisk i pseudonimów. Przydałby się jakiś skorowidz z listą bohaterów i krótkim komentarzem kto jest kim... Nie wiem, może po prostu tak wygląda współczesna literatura? Jak w filmach - szybka akcja i migające obrazki z ciasnymi kadrami pełnymi niedomówień. Ale o ile w filmach już się do tego przyzwyczaiłam, to w książkach, a w kryminałach zwłaszcza, mi to przeszkadza. Lubię jak na końcu wywala się kawę na ławę i tłumaczy co, jak, dlaczego. Jak to robił, na przykład, Hercules Poirot;-)

Z drugiej strony jednak, z powodu tego mnóstwa szczegółów widać, że od strony merytorycznej autorka bardzo się do tematu przyłożyła...

Sama nie wiem. Niby wszystko jest jak trzeba, ale ogólne wrażenie nie do końca dobre. Po ostatniej stronie nie czułam satysfakcji z przeczytanej lektury. Nie przeżywałam. Nie miałam ochoty wracać do ciekawszych fragmentów. Zresztą, biorąc pod uwagę objętość książki oraz zamieszanie w treści i tak pewnie nie udałoby mi się ich znaleźć...  Z dużej chmury mały deszcz - takie podsumowanie chyba najlepiej oddaje moje wrażenia z książki. I nie chodzi tylko o moje oczekiwania, ale też o rozwiązanie całej kryminalnej intrygi - zbyt obszerna scenografia do tak małego przedstawienia;-)

Choć mimo wszystko, jeśli tylko będę miała okazję, to pewnie sięgnę po kolejne części tetralogii. Ciekawa jestem tych niedomkniętych wątków:-).

piątek, 4 września 2015

Dominika i Rafał

... czyli moja pierwsza sesja narzeczeńska:-)

Nie było łatwo! Denerwowałam się okropnie. Że zawiodę. Siebie i Dominikę. Naoglądawszy się zdjęć Kamili Piech (moim zdaniem niekwestionowanej mistrzyni tego rodzaju fotografii!) poprzeczkę postawiłam sobie bardzo wysoko. Od razu wiadomo było, że nie doskoczę. Ale bardzo chciałam jej dotknąć, choćby czubkami palców....

Mnie nie było łatwo fotografować, a Rafałowi pozować. Trudno o swobodę i okazywanie czułości w obecności przyszłej teściowej, która skacze z aparatem i przyszłego teścia, który razi po oczach blendą;-).

I tylko Dominika czuła się w tej sytuacji jak ryba w wodzie. Chciałoby się powiedzieć, że modeling wyssała z mlekiem matki, ale w tym wypadku zdecydowanie co innego musiało zdeterminować jej talent na tym polu;-)

Po kliknieciu w obrazek zdjęcia pokażą się w większym rozmiarze. 




 
 




 
 






 
 













 

Młodym się podoba. Ja też jestem raczej zadowolona, choć oczywiście nigdy nie jest na tyle dobrze, żeby nie mogło być lepiej...

A co Wy myślicie o moim debiucie?