Po raz pierwszy w kossakowskie klimaty zaangażowałam się po przeczytaniu
"Krzyżowców"
Zofii Kossak. (Zawsze tak mam - im większe wrażenie wywiera na mnie
jakaś książka, tym większą ciekawość budzi jej autor). To wtedy właśnie
bliżej zapoznałam się z członkami rodziny Kossaków, umiejscowiłam ich w
czasie, przestrzeni i nauczyłam się ich rozróżniać. To, czego się
wówczas dowiedziałam, zaintrygowało mnie, ale... jakoś tak... nie
wiedziałam nawet kiedy... moja ciekawość rozeszła się po kościach i
rozmyła pod wpływem innych zajęć i bieżących wydarzeń. Przywróciła mi ją
dopiero Magdalena Samozwaniec doskonałą
powieścią o życiu swoim, swojej siostry oraz całego niepospolitego klanu i ich znanych przyjaciół.
"Maria i Magdalena" intryguje przede wszystkim dalszymi losami samej
autorki, która swoje wspomnienia kończy w momencie wybuchu drugiej wojny
światowej i rozdzielenia z siostrą. Strasznie mnie ciekawiło, co też
było dalej. Jak rodzina radziła sobie podczas okupacji? I później po
wojnie, kiedy to nastał zupełnie nowy porządek... Najpierw przeczytałam
wszystko, co na ten temat znalazłam w internecie...
...ale to nie wyczerpało mojej ciekawości. Wprost przeciwnie -
zaostrzyło ją jeszcze bardziej, zwłaszcza że im więcej czytałam, tym
więcej znajdowałam tajemnic, niedopowiedzeń lub zupełnie sprzecznych
informacji. Najbardziej oczywiście intrygowało mnie to, co sama autorka
przemilczała w swojej książce, a więc relacje ze swoim starszym bratem,
Jerzym i jego rodziną oraz ze swoją jedyną córką. Szczególnie niejasne
są informacje zwłaszcza w tej drugiej sprawie i mam wrażenie, że to, co
dziś jest na ten temat wiadomo, oparte jest jedynie na przypuszczeniach i
plotkach.
W toku swoich poszukiwań natknęłam się na dwie książki (dostępne
oczywiście w naszej bibliotece:)) poświęcone Magdalenie Samozwaniec.
Pierwszą - "30 lat życia z Madzią" - napisał jej drugi mąż, Zygmunt
Niewidowski. W drugiej - "Magdalena, córka Kossaka. Wspomnienia o
Magdalenie Samozwaniec", pod redakcją Rafała Podrazy, znalazły się
najróżniejsze wspomnienia i opinie o pisarce.
Obie książki przeczytałam z uwagą, niestety żadna z nich nie spełniła moich oczekiwań. Choć dużo obiecują...
Magdalena Samozwaniec (...), słynęła z ciętego języka i wyjątkowo
błyskotliwego poczucia humoru. Jaka była naprawdę? Autor, mąż pisarki,
opowiada o niej z wielką swadą, miłością i klasą. Z dziesiątek anegdot
wyłania się inna nieco osoba od tej, którą znamy z życia publicznego:
czasem nieporadna, zabawna, ale i bezmyślna, szczebiotliwa i zarazem
milcząca w zadumie nad światem. Frapujący portret niezwykłej kobiety i
długiego, pięknego związku dwojga ludzi.
Juliusz Lubicz-Lisowski, wieloletni przyjaciel Magdaleny
Samozwaniec, wspomina: "Kiedy kończyła książkę o Lilce (...),
powiedziała: - Chciałabym, aby ktoś napisał taką książkę o mnie... Mam
już nawet tytuł: "Magdalena, córka Kossaka". Czas płynie szybko, dziś
żyją już nieliczni, którzy znali osobiście Magdalenę Samozwaniec. W
rodzinnym domu, w szufladach, Rafał Podraza znalazł zdjęcia "szalonej
Madzi", w biblioteczce odręczne dedykacje autorki. W 2006 i na początku
2007 roku przeprowadził rozmowy z wieloma osobami pamiętającymi pisarkę.
Do niektórych dotarł w ostatniej chwili: Hanna Bielicka zmarła tydzień
po ich rozmowie. Oprócz tekstów powstałych na podstawie rozmów znajdują
się tu fragmenty wspomnień drukowanych w czasopismach lub książkach,
materiały z archiwum Samozwaniec, wiele zdjęć.
... to odkrywają niewiele ponad to, co o pisarce wiadomo było już
wcześniej. Że miała ogromne poczucie humoru, że była roztrzepana i nie
przywiązywała wagi do rzeczy, że kochała być w centrum uwagi i
błyszczeć, że nie potrafiła gotować... Przecież nie ukrywała tego i w
"Marii i Magdalenie". A to, jakie były praktyczne konsekwencje jej cech
charakteru (że kiedyś spaliła mieszkanie, bo wstawiwszy wodę na herbatę
zapomniała o tym, że często nie pamiętała adresów miejsc, w których
miała spotkania autorskie, co nierzadko skutkowało wielogodzinnym
błądzeniem po obcym mieście i spóźnieniami, że w bałaganie gubiła
notatki do swoich książek i felietonów, jak i same felietony, i że
kąpała się w wannie z żółtymi, gumowymi kaczuszkami), jest doprawdy mało
interesujące.
Myślę też, że za dużo jest w książce przymiotników, a za mało faktów.
Bo co nam po kolejnym, takim samym opisie spotkania z czytelnikami (że
było ciekawe, że Magdalena wykazała się wnikliwością i niesamowitym
zmysłem obserwacji, że widownia żywo reagowała na słowa pisarki.... itd)
lub poufałym wyliczaniem nazwisk osób bywających w ich domu lub
spotykanych na wakacjach w Zakopanem, czy innym modnym kurorcie, albo
też z którymi Magdalena spędzała czas w Domu Literata w Oborach (że
znamienici, popularni, że Swinarski, że Wiech, że Iwaszkiewicz... i tak
nie byłam w stanie zapamiętać, ani nawet nie znałam, połowy z nich).
Liczyłam, że z książki Niewidowskiego dowiem się, jak radziła sobie
Magdalena Samozwaniec w nowej rzeczywistości politycznej. W końcu lat
czterdziestych w niełaskę popadł przecież jej brat, gdyż w epoce
socrealizmu nie było popytu na obrazy w ulubionej przez Kossaków
tematyce sarmackiej i patriotycznej (szczególnie oberwało mu się za "Cud
nad Wisłą", który jednakowoż obecnie jest jednym z najważniejszych
obrazów w jego dorobku). Jak więc wtedy Magdalenie udawało się
utrzymywać na powierzchni ze swoim ciętym językiem i prześmiewczym
humorem? W czasach, gdy niepokorni pisarze byli szykanowani,
prześladowani lub "jedynie" poprzez zakaz publikacji spychani na
margines i skazywani na zapomnienie (Kornel Makuszyński), Magdalenie
Samozwaniec wiodło się całkiem wygodnie. Dlaczego? Nie mam na to pytanie
żadnej konkretnej odpowiedzi, ale... Znając naszą historię, o pewnych
rzeczach po prostu nie dało się nie pomyśleć... Czytałam kiedyś, jak
łatwo ówczesna władza pozyskiwała przychylność znanych postaci ze świata
kultury. Zazwyczaj wystarczały do tego przywileje. Stary porządek
zniknął, nie było już "szlachty z urodzenia", ale tzw. "elita" przecież
jak najbardziej istniała, a artyści, bądź co bądź, byli jej częścią.
Członkostwo w Związku Literatów Polskich prócz oczywistych obowiązków
(względem władzy) dawało też sporo dodatkowych korzyści niedostępnych
dla zwykłych zjadaczy chleba.
W tym kontekście pytania nasuwają się również odnośnie związku
Magdaleny Samozwaniec z dwadzieścia lat młodszym Zygmuntem Niewidowskim,
który w czasie wojny pracował w lombardzie, gdzie pisarka zastawiła
sporą część rodzinnego majątku, później zaś był radcą w Ministerstwie
Szkolnictwa Wyższego i Nauki oraz kierownikiem administracyjnym jednej z
wyższych uczelni warszawskich. Czy małżeństwo to mogło być swego
rodzaju układem, gwarantującym rozpieszczonej i wygodnej Magdalenie
odpowiednią opiekę w nowej sytuacji? Tak mi się wydaje. Przy czym myślę
sobie, że z tego "kontraktu" zrodziło się całkiem szczere przywiązanie
oparte na szacunku i przyjaźni, bo w gruncie rzeczy, z kart książki
przebija mnóstwo ciepła i pobłażliwości dla niedoskonałości żony oraz
najprawdziwszego podziwu i dumy z jej talentu i popularności.
To, co najbardziej mnie zainteresowało w książce Zygmunta
Niewidowskiego, to wspomnienie życia Magdaleny Samozwaniec w czasie
hitlerowskiej okupacji, już po śmierci rodziców. W tym czasie pisarka
bez szczególnych sentymentów upłynniła sporą część rodzinnych pamiątek
(o co później żal do niej miała rodzina Jerzego, a i mnie trudno to było
zrozumieć i zaakceptować). Za bezcen wyprzedawała kolejne obrazy
swojego ojca. By przeżyć. Ale to "przeżyć", dla Magdaleny Samozwaniec
miało zupełnie inną pojemność, niż dla mnie. Dla pisarki bowiem, do
przeżycia równie niezbędne, jak chleb, były również kontakty
towarzyskie, ludzie. Zdaniem Niewidowskiego, okupacja niewiele zmieniła w
zwyczajach Kossakówki. Tak jak i wcześniej, tak samo podczas wojny
odbywały się w niej spotkania, a gości wszak zawsze trzeba było czymś
podjąć... A jak po przyjęciu zostało jeszcze trochę grosza, to dlaczegóż
by sobie nie zrobić przyjemności i nie zakupić na przykład eleganckiego
szlafroczka, czy innej zbytkownej rzeczy? Oto cała Magdalena
Samozwaniec! I to akurat bardzo trafnie skomentował Niewidowski -
Magdalena nie nadawała się na kustosza rodowych dóbr, dla niej nie
liczyła się ani przeszłość, ani przyszłość - całym sercem żyła zawsze
dniem dzisiejszym. Po tych słowach, choć nadal mam jakiś taki
irracjonalny żal do pisarki, że nie tylko nie zadbała o spuściznę po
swojej rodzinie, ale wręcz przyczyniła się do upadku Kossakówki -
miejsca ważnego z punktu widzenia naszej historii i tożsamości narodowej
- to jednak bardziej skłonna jestem do wyrozumiałości i
usprawiedliwienia jej postępowania.
O ile o lekturze pana Niewidowskiego da się powiedzieć parę ciepłych
słów, o tyle zupełnie nie można tego zrobić o książce Rafała Podrazy.
Jej tytuł zupełnie nie pasuje do zawartości, którą stanowią najzupełniej
przypadkowe i przypadkowo ułożone wspomnienia o pisarce. Wśród nich
znajduje się na przykład wspomnienie człowieka, który był świadkiem
rozmowy telefonicznej swojej matki (pracownicy jakiegoś urzędu
miejskiego) z Magdaleną Samozwaniec na temat wniosku pewnego mężczyzny o
zmianę nazwiska na Jasnorzewski. Pisarka oczywiście nie zgodziła się,
by ktoś obcy mógł przyjąć nazwisko kojarzące się z jej siostrą. Ależ
wiele wnoszące wspomnienie! Doprawdy, bez niego obraz Magdaleny
Samozwaniec wydaje się taki niepełny...;/
Minusem jest też brak opisów, kim dla pisarki były wypowiadające się
osoby. Na przykład Krystyna Maria Świtaj (???), która poznała Magdalenę
przez siostrę swojej mamy - Mariannę (a któż to znów u licha?) wypowiada
się w zupełnie innym tonie niż Gloria Kossak (sprawdziłam w sieci - to
córka Jerzego, brata Magdaleny), której słowa pełne są jadu i
nienawiści. Bez wiedzy, kto się wypowiada, nie sposób jest przecież w
jakikolwiek sposób ustosunkować się do treści wypowiedzi, z czego
redaktor wydaje się nie zdawać zupełnie sprawy. Albo może wydawało mu
się, że taka koncepcja wspomnień będzie bardziej interesująca? - on je
po prostu zbierze do kupy, a czytelnik niech sam wybiera pomiędzy
opinią, że Magdalena była wesoła, dobroduszna i naiwna, a twierdzeniem o
jej tchórzostwie, wyrachowaniu, pijaństwie i zamiłowaniu do hazardu.
Wśród tej sieczki zebranej przez pana Podrazę są może trzy, cztery
naprawdę ciekawe wspomnienia i wypowiedzi. Na przykład ostatnia, która
należy do wnuczki Magdaleny Samozwaniec i jak zwykle jest tyleż ciekawa,
co tajemnicza i dowiadujemy się z niej jedynie tego, że matka nigdy nie
opowiadała o swojej krakowskiej rodzinie, a wnuczka sama przez
przypadek odkryła, że jej korzenie pochodzą od jednej z najbardziej
wyjątkowych rodzin polskich.
Czyli o Kossakach nadal wiem niewiele, a w każdym razie dużo mniej,
niżbym chciała. Dlatego wciąż dociekam. W kolejce czekają następne
pozycje biograficzne:
"Zalotnica Niebieska" Magdaleny Samozwaniec oraz
"Pożoga"
Zofii Kossak. Mam też nadzieję, że uda mi się zdobyć wszystkie tomy
sagi rodzinnej Kossaków pt. "Dziedzictwo", napisanej przez Zofię.
Komentarze