Nie cierpię, gdy leje na urlopie. Jesteśmy uwięzieni w domu. Ale jakoś sobie radzimy. Mąż ogląda Wimbledon, bratanek zrobił sobie maraton filmowy, ja staram się nadrobić blogowe zaległości...
Parę tygodni temu wróciłam do haftowania "Afrykańskich klimatów". To chyba moja najbardziej rozciągnięta w czasie robótka. Zaczęłam cztery lata temu (początki haftu udokumentowane są TUTAJ), tak to wówczas wyglądało:
Potem krzyżyki mnie znudziły i robótka trafiła do pawlacza. Po dwóch latach do niej wróciłam i prawie udało mi się skończyć. Ale prawie robi różnicę, znów utknęłam...
I znów potrzebowałam dwóch lat, by do przerwanej pracy wrócić... Tegoroczny powrót wreszcie okazał się sukcesem, Obrazek jest skończony:)
Ale to jeszcze nie koniec pracy. Cykl "Afrykańskich klimatów" liczy trzy obrazki. Idę za ciosem, mam już połowę drugiego:
Idzie błyskawicznie, zwłaszcza, gdy na zewnątrz leje deszcz...
Zdekupażowana butelka to nic wyjątkowego. Ale do tej butelki dorobiłam jeszcze, w sposób całkowicie dla mnie eksperymentalny, koszyczek:
Nowość metody polega na szydełkowaniu wokół sznurka, dzięki czemu uzyskuje się sztywność formy i ciekawy wygląd. Po tej małej próbce mam ochotę wypróbować tę technikę na większych koszykach i z grubszym sznurkiem:) Tymczasem jednak musiałam tradycyjnie, bo kolejną butelkę skaszaniłam tak dokumentnie, że uratowały ją dopiero sznurkowe elementy maskujące:
Żaden kolor mi tu nie pasował, próbowałam z kilkoma i za każdym razem musiałam zmywać, a po każdej kolejnej warstwie zostawały kolejne niedomyte fragmenty... Zaleta jest taka, że wiatraczki, pierwotnie ledwie widoczne, są teraz całkiem wyraźne. A właśnie ten ludowy charakter chciałam podkreślić:)
Ostatecznie obydwie, na swój sposób eksperymentalne, prace okazały się zaskakująco zadowalające.
Nadal mam spore zapasy zielonej farby więc dekupażu w tym kolorze też nie mogło zabraknąć:
Zrobiłam bez jakiegoś szczególnego przeznaczenia. Na coś się tam przydadzą;)
No i na koniec najzwyklejsze butelki. Robione z przeznaczeniem, ale koncepcja się zmieniła i teraz są zupełnie do niczego. Ani nawet niespecjalnie mi się podobają... Ale wykorzystałam parę starych wycinanek więc mam z nich minimalną korzyść.
A poza tym, to się urlopuję, haftuję, spaceruję, trochę rolkuję i roweruję, kulinarnie eksperymentuję, wakacyjny czas nieśpiesznie celebruję...
W długi majowy weekend nasze miasto obchodzi swoje święto. Z tej okazji przygotowanych jest dla mieszkańców mnóstwo atrakcji. Są zawody, konkursy, pokazy, koncerty... Dookoła rynku ustawiają się kolorowe kramiki z jarmarcznymi dobrami. Dla dzieci rozkłada się dmuchane wesołe miasteczko... Wielka plenerowa impreza, w oparach grilowanych mięs i kiełbas, palonego na watę cukru oraz lanego strumieniami piwa... Kiedyś, gdy moja córka występowała w zespole tanecznym, chodziłam żeby popatrzeć przynajmniej na nią, teraz omijam tę imprezę szerokim łukiem. Głośno, tłoczno, zupełnie nie w moim stylu. Ale w tym roku się wybrałam. Otwarty koncert stanowił doskonałą okazję, żeby zrealizować kolejny fotograficzny projekt. Ale przyznaję, że skusiła mnie również sama muzyka - grać miał zespół O! Ela! wykonujący największe przeboje Chłopców z Placu Broni.
A Chłopców z Placu Broni nie trzeba chyba nikomu przedstawiać - jeden z najpopularniejszych zespołów końca lat osiemdziesiątych, znany z takich utworów jak Kocham wolność, Kiedy już będę dobrym człowiekiem, czy kultowy już O! Ela!
I bardzo się cieszę, że mimo niechęci do hałasu i tłoku, mimo nieprzyjemnej pogody, i późnej pory, zdecydowałam się być świadkiem tego wydarzenia. Nie dość, że udało mi się zrobić parę naprawdę dobrych ujęć, to jeszcze doskonale się wybawiłam i to pod samą niemal sceną:) Większość kawałków mogłam śpiewać równo z wokalistą, bo okazało się, że zaskakująco dobrze je pamiętam. Atmosfera była fantastyczna, a frontman zespołu świetnie potrafił nawiązać kontakt z publicznością.
Co mogę powiedzieć o fotografii koncertowej? W pewien sposób podobna do sportowej - wymaga refleksu, którego mnie brakuje. Sporą trudność sprawiają też warunki oświetleniowe. Bez dodatkowego doświetlania lampą błyskową, na krótkich czasach (do 1/30 sec - to jest granica do jakiej da się zrobić nieporuszone zdjęcia z ręki, bez statywu), nie poradziłabym sobie bez wysokiego ISO.
Większość zdjęć robiłam przy ISO 2500, przysłonie f7,1 i w czasach od 1/30 do 1/80 sek. a i tak czasem migawka nie nadążała z zamrożeniem ruchu, jak na przykład na zdjęciu poniżej:
W fotografii koncertowej najważniejsze jest, by pokazać emocje i dynamikę, dlatego dobrze sprawdzają się ujęcia, w których coś się dzieje; stojący równiutko za mikrofonem artysta nie będzie wyglądał za ciekawie.
Dla wyrażenia dynamiki dobrze też sprawdzają się ukośne ujęcia.
W swoich zdjęciach stosowałam raczej wąskie kadry, żeby obrazu nie zaśmiecał bałagan sceny (głośniki z kolorowymi nalepkami, kable i inne), który skupia uwagę i osłabia przekaz. Wąskie kadry miały też taką zaletę, że były po prostu łatwiejsze do wykonania - łatwiej złapać ostrość na jednym, dobrze oświetlonym artyście, nawet jeśli jest w ruchu, niż w szerokim kadrze zapanować nad wszystkim, co dzieje się na scenie.
Starałam się też nie ciąć postaci i instrumentów.
Wyczytałam też, że warto zadbać o zmianę perspektywy. Żeby nie robić zdjęć tylko z dołu warto zaopatrzyć się w składany stołek-drabinkę... Hm, może kiedyś;). Tymczasem jedyną stosowaną przeze mnie zmianą perspektywy było prawo-lewo;)
Podsumowując, czas na koncercie spędziłam bardzo ciekawie, nostalgicznie i pouczająco. A jutro jadę na przedostatnie zajęcia, by oddać wszystkie prace. Zaleta ostatniej chwili jest taka, że nie ma czasu na poprawę więc będzie, co ma być. A w niedzielę ostatnie egzaminy i ....
Koniec szkoły:)
A na koniec tego wpisu, jeśli ktoś ma ochotę posłuchać - O! Ela! z przebojem O! Ela!
Wiem, wiem, nikt nie lubi powtórek, powtórki są bardzo niemile widziane, ale były jeszcze dwie zielone potrzeby... No i pomyślałam, że skoro zielone jest zdrowe, to nie ma co się ograniczać;)
Po pierwsze - Basi spodobały się puszeczki, które zrobiłam dla Dominiki, a ja bardzo chciałam podziękować za przysłane mi jesienią kwiatowe sadzonki i nasionka więc z myślą o Niej zrobiłam podobny komplet:
Po drugie - dla Dominiki, do kuchennego zestawu dorobiłam jeszcze pojemnik na cukier, bo poprzedni nieco już się sfatygował:
Oczywiście "cukier" to tylko nazwa umowna; jako neofitka zdrowego żywienia, jeśli już słodzę, to tylko ksylitolem i córce też tak zalecam:)
A żeby wiaderko nie było samotne w robocie wymyśliłam jeszcze puszkę na musli.
Teraz do kompletu muszę jeszcze dorobić musli... Niekoniecznie zielone;)