piątek, 20 grudnia 2013

Dobrze, że strach

Gdy jest niedobrze, to niedobrze, ale dobrze, bo zwyczajnie. Gdy jest dobrze, to dobrze, ale niedobrze, bo strach, że się pogorszy. A zgodnie z efektem wahadła, pogorszy się tym bardziej, im bardziej było dobrze.

A mnie jest ostatnio bardzo dobrze! Mimo, że grudzień... Mimo, że śpię po sześć godzin na dobę - jestem wyspana. Mimo, że zarobiona - nie czuję się zmęczona:) W brzuchu jakieś ekscytujące łaskotki i na miejscu trudno usiedzieć. I znów śniło mi się, że latam. We śnie to takie naturalne - po prostu odbijam się, macham rękami i już jestem w powietrzu. Jakbym pływała. Uwielbiam ten sen.

I zaliczyłam portrety.

I pejzaże też.

Z portretami to skomplikowana sprawa. Niełatwo ustawić człowieka przed obiektywem. Model nienawykły do pozowania się tremuje, fotograf (znaczy ja), nienawykły do dyrygowania modelem, się stresuje. Tyle rzeczy do skonfigurowania - człowiek, tło, oświetlenie...

Ale jakoś poszło. Styl korporacyjny, bo fotografowałam w pracy. Sportretowałam wszystkich moich współbiurowców. Większość zadowolona, głównie panów; panie, w swojej opinii, zawsze wychodzą nie dość dobrze... Prezentacji nie będzie, bo nie chciałam swoich modeli dodatkowo stresować groźbą publikacji w sieci;)

Za to pejzaże.... To zdecydowanie moja ulubiona dziedzina fotografii. W tym zadaniu to się dopiero wyżyłam:). Po raz pierwszy robiłam zdjęcia całkowicie świadomie i celowo. Jechałam w plener, by uchwycić dokładnie to, co sobie zaplanowałam. I po prostu muszę to uzewnętrznić, bo entuzjazm i satysfakcja z zaliczonego projektu się we mnie nie mieści:) Wybrałam po dwa - moje ulubione - zdjęcia z każdego tematu:

KRAJOBRAZ KSIĘŻYCOWY

Dobre światło i kompozycja. Zdjęcie robione późnym popołudniem, a pomiar światła wzięty z księżyca, dzięki czemu reszta wyszła całkowicie zacieniona.


Widać, o której godzinie zdjęcie zostało zrobione:) Mimo dziury kompozycyjnej w prawej górnej części - do zaakceptowania.

KRAJOBRAZ PRZEMYSŁOWY


Miejsce trudne do sfotografowania, bo leży przy głównej drodze krajowej, z zakazem parkowania i marnym poboczem. Ale niebezpieczeństwo potrącenia nie powstrzymało mnie, by rozłożyć się tam ze swoim sprzętem;) Co prawda chmury nie dopisały i zachód nie jest tak czerwony, jak mógłby być (jak już nie raz widziałam przejeżdżając tamtędy w porze zmierzchu), ale fotografia i tak dostała dobrą opinię, głównie za rytm, który tworzą poszczególne warstwy kadru - trawy, chaszcze, drzewa, słupy.


Kompozycyjnie ok, ale światło bardzo niedobre. Głębia spłycona zbyt mocnym kontrastem. Ogólnie zdjęcie odrzucone... Ale ja i tak je lubię:)

KRAJOBRAZ LEŚNY
(z pierwszym śniegiem w tle)


Dobre światło i kompozycja, choć samo w sobie nie przedstawia niczego wyjątkowego...


Mój najlepszy pejzażowy strzał:) Czułam, że tak jest, ale gdy taką opinię usłyszałam od naszego wykładowcy, poczułam tym większą satysfakcję. Efekt trójwymiarowości uzyskałam biorąc pomiar światła z najjaśniejszego punktu kadru, czyli z rozświetlonych słońcem liści.

KRAJOBRAZ WODNY


Zachód słońca nad wodą... kto się oprze takiemu widokowi? Dodatkowo zdjęcie uatrakcyjniłam efektem "rybiego oka".


Od zachodu słońca ładniejsze są tylko... dwa zachody słońca:). Następnym razem, gdy będę fotografować wodę, mam wydłużyć czas naświetlania, co ma wyrównać taflę wody i dać nieco odrealniony efekt. Będę próbować!

W planach mam jeszcze krajobraz miejski i uchwycenie świtu. Jeszcze nigdy w życiu nie zrobiłam zdjęcia wschodzącemu słońcu, choć wczoraj było już blisko - jadąc do pracy, zatrzymałam się w zaplanowanym wcześniej miejscu, wytaszczyłam z auta sprzęt, ustawiłam, skadrowałam, włączyłam aparat i... przeczytałam komunikat - migawka zablokowana, naładuj akumulator...

Hmmm, to nic, że pierwsza próba nieudana. Grudzień jeszcze trwa, a z moim zamiłowaniem do spania (szczególnie tego rannego), to najlepszy czas dla takiego przedsięwzięcia:)


Poza tym, od jutra WOLNE. Dwa tygodnie pełnej, bezrobotnej rozpusty!

Chwilowo będę offline;) Muszę sobie przypomnieć, jak to jest żyć tylko w realu:) Ale mam nadzieję, że się włączę jeszcze przed końcem roku. Fidrygauka zadała kuszące wyzwanie - chciałoby się wziąć udział...

Tymczasem życzę wszystkim wspaniale spędzonego świątecznego czasu!

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Z tekturowych rolek

... po kordonkach Maxi i taśmie klejącej zrobiłam pojemniczki na domowe drobiazgi. W sam raz na gwiazdkowe prezenty:)


Od rolek odrysowałam na tekturce kółka, wycięłam je i za pomocą wikolu przykleiłam, tworząc denka. Powstałe w ten sposób pojemniczki okleiłam (w środku i na zewnątrz) jedną warstwą papierowych pasków maczanych w rozwodnionym kleju.


Potem pomalowałam, polakierowałam i wyszydełkowałam ze sznurka kubraczki.


Najwięcej problemu sprawiły mi pokrywki, a uparłam się, żeby były.


W pierwszym przypadku wymyśliłam tak, że pokrywka jest na stałe przyklejona do sznurkowego zapięcia i nierozdzielna z szydełkową osłonką. Przy pozostałych skorzystałam z pomocy męża i od wewnątrz przykleiłam Kropelką okrąg ze sznurka, który sprawia, że pokrywka dobrze się na kubku trzyma.


Rolki po taśmie są niższe więc, żeby zrobić kubki musiałam je skleić po dwie i po trzy. Oczywiście wikolem.


Te pojemniki okleiłam dwiema warstwami gazety maczanej w rozcieńczonym kleju, żeby zgubić pod nimi nierówności wynikające z łączenia.


A potem zdekupażowałam:).


Ale to jeszcze nie koniec!  Mam jeszcze całkiem sporo rolek. Produkuję je sobie na bieżąco zużywając kolejne motki kordonka. Natomiast jeśli chodzi rolki po taśmie, to ich niekończące się zasoby mam w pracy:)

Wymiary w cm:


100% recykling:)
_________________________

Uzupełnienie

Wobec tylu pochwał mojej pomysłowości czuję się zobowiązana wyjaśnić, że pomysł na wykorzystanie rolek znalazłam już dawno temu w House of Art. Korzystałam z niego kilka razy, a na swoim blogu zamieściłam link do kursu (o TUTAJ).
Teraz jednak, wśród dostatku rolek, postanowiłam świetny pomysł jedynie twórczo rozwinąć:)

wtorek, 10 grudnia 2013

Malowanie światłem

To jedno z najciekawszych ćwiczeń, które zostały nam zadane do domu. Najpierw nie bardzo wiedziałam jak się za nie zabrać, potem nie mogłam przestać się bawić - takie wciągające:)

Do malowania światłem potrzebne są:
* aparat  z możliwością ustawień manualnych (automat będzie dążył do rozjaśnienia obrazu, a autofokus może nie mieć na czym załapać ostrości),
* statyw, ponieważ korzystamy z długich czasów naświetlania,
* ciemna sceneria,
* źródło światła, np. latarki, świeczki, lampki choinkowe, telefon komórkowy... cokolwiek co świeci; im różnorodniejsze oświetlenie tym ciekawsze efekty.

Malować światłem można na dwa sposoby. Można z ciemności wydobywać określone przedmioty oświetlając je punktowo (ruch oświetleniowca i latarki, o ile nie skierujemy jej w stronę obiektywu, nie będzie widoczny więc swobodnie można spacerować przed aparatem oświetlając dany przedmiot z każdej strony), można też skierować źródło światła w obiektyw i poruszając nim, uzyskać efekt smugi świetlnej i w ten sposób tworzyć rysunek.

Swoją zabawę zaczęłam od oświetlania przedmiotów:


Filiżankę z dymkiem widziałam u koleżanki - była genialna. Próbowałam uzyskać taki sam efekt, ale mi się nie udało... Myślę, że miałam za mocne i za duże światło. Fajne byłyby do tego celu małe latarenki punktowe. Żeby przytłumić ostre białe światło okręciłam swoją latarkę kolorową chustką, dzięki czemu uzyskałam różowe smugi.


Robienie smug okazało się znacznie ciekawszą i bardziej wciągającą zabawą:) Wyposażona w migające światełko na głowie, latarkę okręconą różową chustką w jednej ręce, latarkę okręconą zieloną chustką w drugiej ręce, robiłam trzydziestosekundowe wygibasy przed obiektywem uzyskując takie właśnie zabawne maziaje:)


Wygibasy tak mnie zmęczyły, że postanowiłam popróbować bardziej konkretnych maziajów:


Przeleciałam prawie wszystkie litery alfabetu (nawet z greki) oraz cyfry... aż do nieskończoności...


...i postanowiłam coś namalować:)


Niestety, nie udało mi się wyrazić bardziej zaawansowanej martwej natury, ani nawet żywej, w postaci kota chociażby... Ale udało mi się coś napisać:)


Pisałam stojąc przodem do aparatu więc na zdjęciu napis wyszedł odwrotnie, ale odbiłam go w programie do edycji.

Z powodu warunków atmosferycznych, swoje zdjęcia robiłam w domu, ale w sieci mnóstwo jest przykładów, jak fantastyczne efekty można uzyskać malując na zewnątrz, z wykorzystaniem oświetlenia ulicznego, czy odpowiednio podświetlając elementy krajobrazu.

Zgodnie z zaleceniami ustawiłam najwyższą wartość przysłony (f25), najdłuższy czas naświetlania (30 sec) i najmniejsze ISO (100).


PS. Czy Wam też blogger rozjaśnia zdjęcia???? Już po raz kolejny zauważam, że na blogu mam sporo jaśniejsze zdjęcia niż w oryginale. Na ogół mi to nie przeszkadza, ale przy tej akurat sesji ma to niebagatelne znaczenie. Tymczasem wszystkie publikowane tu zdjęcia wyraźnie odbiegają od tego, co mam w rzeczywistości. Pierwsze natomiast było tak rozjaśnione, że musiałam oryginał mocno przyciemnić, żeby po przesłaniu na blog jako tako wyglądało...

____________________________________________

Dzień później....

Ufff, problem zdiagnozowany i rozwiązany:)

Wszystkiemu winna autokorekta w sieciowym albumie Picasy, do którego trafiają zdjęcia przesyłane na blog. Trzeba ją WYŁĄCZYĆ. Problem jest tylko taki, że w tę funkcję można wejść tylko z profilu na Google+, co jest o tyle wkurzające, że nie miałam najmniejszego zamiaru z tej usługi korzystać. Zaczynam się zastanawiać, czy Google nie wprowadziło tej cholernej przymusowej autokorekty po to właśnie, żeby ludzi zmusić do zakładania konta "Google+", no bo inaczej nie rozumiem jaki jest cel obligatoryjnego "polepszania" zdjęć przesyłanych na blogspota...

Cały problem świetnie opisał Ladaco (KLIK), a Cathy pokazała krok po kroku jak go usunąć (KLIK).

Sprawdziłam - działa!

środa, 4 grudnia 2013

Kocie drobiazgi

Dla przyjaciółki - zapalonej czytelniczki i oddanej kociej mamy - powstała zakładka do książki, a dla naszego rozbrykanego czorta - zabawka:


Zakładkę zrobiłam specjalnie do tej książki, żeby było wszystko na temat.


Na drutach nr 4,5 z resztek Gucia. Korpusik wypełnia prostokąt wycięty z plastikowej podkładki na stół, zaś głowa pełna jest włóczkowych ścinków:)


Zabawka dla Mańka też jest z resztek i wypchana ścinkami. Wisi na gumce przywiązanej do oparcia krzesła.


Obecnie niemal wszystkie krzesła, a także inne wolne przestrzenie obwieszone są najróżniejszymi kocimi zabawkami, bo Maniuś uwielbia szaleństwa - nie przepuści niczemu, co się turla albo dynda. Nieruchome jest zresztą równie interesujące, czasami nawet bardziej, bo nigdy nie można przewidzieć, jak się zachowa w ruch wprawione....


Jak widać na załączonym obrazku, zabawka została zaaprobowana:) Ciekawa jestem, jak długo posłuży...


Maniuś szczęśliwy:)

czwartek, 28 listopada 2013

Zwykły dzień

28 listopada.

Trzysta trzydziesty drugi dzień roku
Imieniny Zdzisława, Grzegorza
Dzień Przytulania
Dzień Pocałunku
Dzień Podłości
Słońce wstało o 7:16 i zaszło o 15:31

95 lat temu, Tymczasowy Naczelnik Państwa Józef Piłsudski, wydał dekret o ordynacji wyborczej do Sejmu Ustawodawczego, który stanowił, iż "Wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel Państwa bez różnicy płci" oraz "Wybieralni do Sejmu są wszyscy obywatele (lki) państwa posiadający czynne prawo wyborcze".

Byliśmy jednym z pierwszych krajów, który przyznał kobietom prawa wyborcze.

To powód do dumy.

95 lat temu.

Z jednej strony to dużo. To czas ogromnego postępu technologicznego i naukowego. Mnóstwa wynalazków ułatwiających nam życie. Rozwoju medycyny, która poprawia jego jakość i długość. Łatwego, niemal nieograniczonego dostępu do informacji. Świat stał się globalną wioską. Wydaje się, że dziś można wszystko...

Z drugiej jednak strony to bardzo mało. Za mało dla ludzkiej mentalności. W ciągu tych 95 lat niespecjalnie zmieniło się podejście do kwestii związanych z równouprawnieniem. Kobiece postulaty nadal bywają absurdalne albo śmieszne, albo niebezpieczne, w zależności od tego, komu jaka retoryka jest bliższa. Feministki (nowe pokolenie sufrażystek) nadal są tematem niewybrednych żartów, traktowane w najlepszym razie jak baby-dziwa, w najgorszym jak wrogi, szatański element, który ma na celu rozbicie tradycyjnego społeczeństwa godząc w świętość jego podstawowego elementu - rodzinę...

Może dlatego dzisiejsza, ważna przecież, rocznica przemija bez żadnego głośniejszego echa. Bez pompy. Bez przemówień, apeli, wielkich nagłówków na portalach internetowych...

Bo kogo to obchodzi?

Prawa kobiet? To tylko temat zastępczy i głupie pomysły zwariowanych feministek, którym się w głowach pomieszało, bo pewnie chłopa dawno nie miały...

niedziela, 24 listopada 2013

Firanka z koralikami

Ponoć w niedzielę zawsze świeci słońce. Choćby tylko przez chwilę, ale jednak. Czekałam cały dzień. I się nie doczekałam. Od rana ciemno. Chmurzasto. Typowo listopadowo. A teraz na dodatek pada.

Dlatego zdjęcia są przy żarówkach. Przy okazji potwierdzam opinię, z którą spotkałam się wybierając swój aparat - Nikon D5100 zupełnie nie radzi sobie z balansem bieli w takich okolicznościach. Próbowałam poprawiać w edytorze, ale też jakiś dziwny efekt mi wyszedł. W rzeczywistości okno jest białe, ściany w kolorze cappuccino, a firanka kremowa. Na zdjęciu zaś wszystko jednobarwne:


Model pochodzi z gazetki "Diana. Robótki Extra. Zazdrostki" nr 1/2010. Od pierwszego spojrzenia wiedziałam, że kiedyś coś takiego zawiśnie na mojej klatce schodowej.


Zadecydowały koraliki:) No bo jaka inna firanka mogłaby lepiej pasować do dekorowanej koralikami butelki oraz żyrandolu (tym, który kiedyś wisiał w kuchniojadalni) z koralikowymi frędzelkami?


Szerokość 105 cm (lepsze byłoby 110 cm, ale przecież jeszcze nigdy w życiu nie udało mi się z firanką utrafić w wymiar!), długość (bez frędzli) - 30 cm. 


Zużycie - 100 g bawełny Maxi oraz 51 plastikowych koralików.
Szydełko 1,5 mm.

środa, 20 listopada 2013

Trudna książka o łatwym życiu

Powieść Nadine Gordimer zachęcała opisem na okładce:

Nagrodzona prestiżową Man Booker Prize powieść laureatki literackiej nagrody Nobla!
 
Prawdziwy obraz Czarnego Kontynentu, który skłania do refleksji na temat postawy człowieka wobec zła i trudnych wyborów moralnych.

Mehring, pięćdziesięcioletni przedstawiciel białej mniejszości i bywały w świecie przedsiębiorca, staje się trybikiem w maszynie apartheidu. Źródło jego dochodów to katorżnicza praca czarnoskórych robotników na farmie oraz inwestycje w górnictwo, także oparte na niewolniczym wyzysku rdzennych mieszkańców Afryki. Zdawszy sobie w końcu sprawę z jałowości takiej egzystencji, a nawet niesprawiedliwości systemu gwarantującego mu dobrobyt, bohater usiłuje uciec przed problemami kraju – okazuje się to jednak niemożliwe.

Nie była to łatwa lektura. Głównie ze względu na sposób prowadzenia narracji. Strumień świadomości nie jest moją ulubioną techniką literacką. Nie przebrnęłam przez Jamesa Joyce'a, którym zachwycał się mój brat, ani Virginię Woolf, choć przecież swego czasu byłam zapaloną czytelniczką prozy feministycznej...

Z monologami wewnętrznymi bohatera "Trudnych wyborów" poradziłam sobie tylko dlatego, że były przeplatane bardziej treściwymi rozdziałami, opowiadanymi poprzez inne występujące w książce postaci.

Ale książka niełatwa jest również ze względu na sam temat. Osadzona w całkiem obcej mi rzeczywistości, opowiada o problemach, które na pierwszy rzut oka wydają się nie mieć z nami nic wspólnego. Przecież u nas nie było apartheidu! U nas nie ma niewolniczej pracy czarnych, wyzysku, na którym bogacą się uprzywilejowane warstwy. My mamy demokrację. Wolność i równość!

Czyżby?

Mehring należy do klasy uprzywilejowanej. Jest nie tylko biały. Jest również bogaty. Bajecznie bogaty. A także wpływowy, ustosunkowany i pożądany. Żyje tak, jak człowiekowi z jego statusem przystoi - ciężko pracuje dyrektorując najróżniejszym przedsiębiorstwom, podróżuje po świecie, chodzi na proszone kolacje i bale charytatywne, a w wolne dni jeździ na swoją farmę, którą na co dzień zajmują się czarni robotnicy. Na farmie znajduje spokój i wytchnienie. Wzorem innych zmanierowanych bogaczy zachwyca się prostym życiem i prostymi przyjemnościami z dala od zgiełku wielkiego miasta...

Być może Mehring nie czuje się do końca szczęśliwy i spełniony, ale z pewnością jest mu wygodnie. Być może dostrzega jałowość swojej egzystencji i niesprawiedliwość systemu, z którego czerpie korzyści, jednak nie wydaje mi się, by dręczyły go z tego powodu wyrzuty sumienia, czy poczucie winy. Świat jest jaki jest. Nie da się zmienić jego natury. Obok lwów muszą istnieć antylopy. Los chciał, by on był lwem. Przecież nie będzie za to przepraszać!

Cyniczny, pełen arogancji i przekonany o przyrodzonym mu statusie, Mehring kpi z poglądów buntowników, którzy chcieliby poprawić los wyzyskiwanych. Wytyka (nie bez racji zresztą) ich hipokryzję - słowa nic nie kosztują, a jeśli nawet kończą się kłopotami z prawem, to jakże wygodnie jest wówczas móc skorzystać z pomocy tych pogardzanych uprzywilejowanych, by uniknąć przykrych konsekwencji... Wygodnie jest gardzić niesprawiedliwymi dochodami Mehringa i jednocześnie korzystać z dobrodziejstw, które one zapewniają (edukacja, mieszkanie, podróże...).

Mimo to jednak, nie można powiedzieć, by Mehring był postacią niesympatyczną. Jest zwyczajny. Produkt swoich czasów, obyczajów i kultury. Żyje, pracuje, boryka się z problemami, osobistymi rozczarowaniami i żywiołami natury. Dba o swoich czarnych. Taki ludzki pan z niego - przywiezie prezenty na święta, da premię, pozwoli skorzystać z samochodu, przymknie oko na drobne przewinienia i uchybienia... Dobry i uczciwy.

Zupełnie tak samo dobry i uczciwy jak więszość z nas. Nas, których na co dzień nie interesują okoliczności wyprodukowania dóbr, jakie właśnie pakujemy do koszyka. Nas, smakujących potrawkę z kurczaka bez analizowania tego, w jaki sposób ów kurczak stał się mięsem. Nas, żartujących sobie rubasznie z możliwości intelektualnych, kompetencji, ambicji i wyglądu kobiet. Nas, wspierających od czasu do czasu jakąś fundację, dzięki czemu mamy błogie poczucie, że troszczymy się o los potrzebujących i nie musimy już zawracając sobie głowy trudną sytuacją sąsiadów - przecież są od tego jakieś instytucje!

Fakt, że jest nam dobrze i wygodnie, w jakiś sposób czyni nas podobnymi do Mehringa. Często, tak jak i on, mamy nawet swoje bezpieczne i spokojne azyle - farmy (domki na wsi, chatki w górach, dacze nad jeziorem, przytulne poddasza), na których pragniemy odpoczynku i wyciszenia z dala od problemów świata...

Bo przecież nie da się zmienić świata!

Tak łatwo przy tym zapomnieć, że nie da się też od niego odizolować...
 
Jesteśmy częścią świata, a jego problemy, nawet jeśli od nich uciekamy, nawet jeśli nie chcemy nic o nich wiedzieć i tak mogą nas dosięgnąć i zniszczyć pieczołowicie poukładane wygodne i spojone życie...

czwartek, 14 listopada 2013

Patentowe trzy

...opatulacze:


Jeden - komin dla mamy. Na 70 oczek drutami nr 5,5 (Gucio, dwie nitki razem - jasny i ciemny szary). Świeżo zrobiony opatulał idealnie. Po praniu zwiotczał i już nie opatula. Pewnie będzie do poprawy. Najpierw spróbuję zrobić coś gumką, a jeśli to nie pomoże, będę pruć. Ale tylko do połowy i zwężę tylko sam otwór na głowę. Zobaczymy. Tymczasem na wazonie prezentuje się tak:


Na mamimej drobnej czaszce obwisa mniej więcej tak samo smętnie... Dla mnie jakoś by to było, ale mama lubi ścisłe opatulenie.


Drugi - golfik. Stary - poprawiony. Kiedyś z pojedynczej nitki i mniejszy. Teraz nitka podwójna (Sasanka) i obwód na 120 oczek (wysokość 23 cm, druty nr 5,5). Zawijany na dwa razy. Bardzo przyjemnie opatula. Dla mnie. Wiem, że nie mój kolor, ale co tam... będę eksperymentować:)


Trzeci - też golfik, też do zawijania na dwa razy, ale tym razem robiony wzdłuż, na 35 oczek (Tiftik, druty 5,5). Dla mnie. Bo jeszcze w takim kolorze nie miałam (cóż za niedopatrzenie!), a bardzo potrzebowałam;)


Zdjęcia w akcji, postaram się żeby były, choć pogoda w ostatnich dniach zupełnie nie sprzyja fotografowaniu w plenerze...

W ogóle niczemu nie sprzyja pogoda w ostatnich dniach... I na lepiej się nie zanosi...


PS. To moje pierwsze zdjęcia Nikonem D5100, znaczy - zmobilizowałam się i nauczyłam:)
Widać różnicę?

sobota, 9 listopada 2013

Autoportret, czyli wpis zastępczy

Właśnie zauważyłam, że od miesiąca nie pojawił się na moim blogu żaden wpis robótkowy. Ale to wcale nie dlatego, że nic nie robię. Robię! Ale jednych rzeczy nie potrafię dokończyć, innych nie potrafię sfotografować. 

Wstyd się przyznać, ale wciąż nie rozpracowałam nowego aparatu. Wysiłek konieczny do zmierzenia się z nieznanym mnie odrzuca i przytłacza. Przytłacza tym bardziej im bardziej jest konieczny. A konieczny jest tym bardziej, im bliższy jest termin kolejnego zjazdu i realizacji zadań domowych. A im większy odczuwam dyskomfort z powodu ciągłego odkładania nieprzyjemnej konieczności, tym większa moja chęć wycofania się w rejony znane i lubiane, znaczy robótki. Albo pisanie.

Dlatego dziś kolejny wpis bez robótek, za to o fotografii, mający na celu z jednej strony oddalenie od siebie niemiłej konieczności, z drugiej zaś, poprzez obracanie się "w temacie" zmobilizowanie się do niej.

Jednym z naszych pierwszych zadań domowych było wykonanie autoportretu, w którym jak najlepiej mieliśmy wyrazić swoje JA.

Wielcy artyści często portretowali samych siebie (Wyspiański, van Gogh) chcąc w ten sposób dotrzeć do głębi swojej duszy, dać obraz istoty swego człowieczeństwa. Ponadto autoportret to niewątpliwie najlepszy sposób na szlifowanie własnych umiejętności:). Jeśli fotograf i model to jedno, to można założyć, że z każdej strony obiektywu równa jest determinacja i cierpliwość w osiągnięciu oczekiwanego rezultatu.

Być może. Jednak ja zielonego pojęcia nie miałam jak pogodzić obie te role.
 

Po pierwsze - jak ustawić parametry fotografii, jeśli warunki w kadrze różnią się z zależności od tego, czy jest w nim model, czy go nie ma??? Samo tło było ciemne, ale gdy w kadrze pojawiałam się ja, robiło się jaśniej, bo światło odbijało się od mojej twarzy. Będąc po drugiej stronie obiektywu nie miałam jednak możliwości sprawdzenia nowych warunków i skorygowania ustawień.

I dlatego twarz zawsze wychodziła mi prześwietlona.


Oczywiście nie ma tego złego - dzięki takiemu prześwietleniu nie znać tych wszystkich obwisów, zmarszczek i innych nieprzyjemnych wizualnie atrybutów mego oblicza;) Ale obiektywnie rzecz biorąc, jest to błąd.

Po drugie - jak złapać ostrość nie wiedząc gdzie dokładnie mierzy aparat? Niby zawsze starałam się być w centrum kadru, ale i tak większość zdjęć wychodziła nieostra.


Znów nie ma tego złego, ale to wciąż błąd jednak...

Po trzecie - to prawda, że to, co dobrze wygląda w lustrze, niekoniecznie będzie takie na zdjęciu. Trzy razy się przebierałam do tej sesji, a i tak nie jestem zupełnie zadowolona z efektu. Strój musi współgrać z tłem, a jednocześnie nie może odwracać uwagi od fotografowanej osoby. Poza tym, nie widząc siebie w kadrze, nie miałam pojęcia co w moim ubraniu źle wygląda. Sporo zdjęć musiałam odrzucić, bo nie widziałam, że np. zmarszczyła (podwinęła, zagięła, przekrzywiła) mi się tunika, lub otulacz wyglądał jakby mnie dusił, albo dla odmiany zanadto był rozchełstany... itp, itd...

Kompromisem wydały mi się zdjęcia w lustrze. Ale lustro mam na stałe umocowane w ścianie a więc zero możliwości kontrolowania tła. No i znów problem z ostrością. Niełatwo zrobić ostre zdjęcie w lustrze...


Po sześciu (!!!) godzinach fotograficznej harówki, mając świadomość, że efekty mojej pracy dość mocno odbiegają od tego, co sobie wyobrażałam, wybrałam do pokazania siedem (!!!) zdjęć, które bardziej pokazywały, że się starałam, niż wyrażały moje prawdziwe JA... No chyba, że JA to wieczna frustracja i niezadowolenie z niespełnionych oczekiwań... hmm, może i tak jest, ale wcale nie to chciałam pokazać!


Plus jedno zdjęcie, zrobione spontanicznie po pracy, na automacie - gdy wpadające przez okno popołudniowe słońce, rzucało na drzwi szafy wyjątkowo ostry cień:


I wiecie co? Wszystkim najbardziej podobało się właśnie to ostanie zdjęcie...


Podczas pracy nad swoim autoportretem korzystałam z poradnika na stronie Szerokiego Kadru oraz z podpowiedzi blogerek - Izy i Tynki.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Wyróżniła mnie

... Ciapara:) Serdecznie dziękuję!


W ramach tej zabawy wyróżniałam już blogi (o TUTAJ) dlatego tym razem ograniczę się tylko do odpowiedzi na zadane przez Ciaparę pytania.

1. Jaka piosenka sprawi, że poprawi ci się humor nawet w najgorszy dzień?
Muzyka nie jest moją ulubioną rozrywką i rzadko jej słucham, a odkąd córka wyjechała na studia, to jeszcze rzadziej... Ale ostatnio jechałam do pracy samochodem, bo było zimno i deszczowo, i w ogóle czułam się niefajnie, bo początek tygodnia, wiadomo... I włączyłam sobie radio, a tam akurat leciało: Będzie! Będzie zabawa! Będzie się działo! I znowu nocy będzie mało. Będzie głośno, będzie radośnie. Znów przetańczymy razem całą noc. 


I wiecie co? Naprawdę poprawił mi się humor:)

2. Czy pisanie bloga sprawia ci frajdę?
Ogromną! To mój maleńki pokoik w wirtualnej przestrzeni, w którym przyjmuję gości, i z którego ja odwiedzam innych, pełnych pasji i inspirujących ludzi:) Niedługo stuknie mi pięć lat blogowania i w tym czasie nie zdarzyła mi się chyba przerwa dłuższa niż trzy tygodnie. Pewnie przeżyłabym bez blogowania.... Ale co to byłoby za życie;)

3. Czy twoja pasja udziela się innym?
Szczerze mówiąc nie mam pojęcia. Ale wiem, że niestety, nie udzieliła się córce, nad czym ubolewam... W ogóle to córka stwierdziła ostatnio, że jeśli chodzi o zainteresowania, to ona jest bardziej tatusia-córusia - high technology i te sprawy...

4. Jakiej techniki rękodzielniczej chciałabyś się nauczyć w najbliższym czasie?
Jesienią zawsze chcę się nauczyć robić róże z liści, ale właśnie przepuściłam kolejną okazję, znaczy jesień... Bardzo podobają mi się też dekoracje z przypraw (cynamonu, goździków, anyżu gwiazdkowaty) i innych drobnych elementów - suszonych kwiatów, rafii, itp. W książce "Sztuka dekorowania" jest to opisane jako technika biedermeier, ale prawdę mówiąc w sieci nie spotkałam się, by ta nazwa odnosiła się tego rodzaju dekoracji...

5. Jak się motywujesz do działania?
Jestem konsekwentna i zdyscyplinowana więc gdy coś postanowię, to się tego trzymam, choć nie zawsze z entuzjazmem... Najbardziej mobilizuje mnie satysfakcja, którą odczuwam za każdym razem, gdy zrealizuję jakieś swoje postanowienie/plan. Generalnie więc można powiedzieć, że mobilizuję się marchewką, którą widzę przed sobą;)

6. Czy lubisz czytać książki? Jeśli tak, poleć jakąś dobrą lekturę.
Bardzo lubię czytać, choć często czas na książki zjadają mi robótki... Szczególnie ostatnio czytam mniej, niżbym chciała. W ciągu dnia są inne zadania, a wieczorem jestem tak zmęczona, że oczy same mi się zamykają. Ale strona po stronie i zawsze do przodu:) W tej chwili czytam "Trudny wybór" Nadine Gordimer - jestem mniej więcej w połowie. Dość ciężka narracja, ale temat bardzo ciekawy więc polecam. Zresztą pewnie niezadługo pojawi się na moim blogu wpis o wrażeniach z lektury.

7. Czy chciałabyś znaleźć się na bezludnej wyspie zupełnie sama (z robótkami/swoją pasją) przez całe dwa tygodnie?
Prawdę mówiąc nie potrzebuję bezludnej wyspy. Moje poddasze wystarczyłoby mi w zupełności. Tam mam wszystko, czego mi do szczęścia trzeba:)

8. Jaka jest twoja ulubiona pora roku i dlaczego akurat ta?
Zawsze było lato, bo uwielbiam, gdy jest ciepło, gdy nie trzeba naciągać na siebie kilku warstw ubrań, gdy można spać przy otwartym oknie, gdy są długie dni.... Ale w ostatnich latach jesień jest tak piękna, że mam prawdziwy dylemat. Jeśli nie ma pluchy, to jedyną wadą jesieni jest to, że kończy się ciemnością i zimą...

9. Czy lubisz gotować?
Lubię, ale mi się nie chce. Gotowanie zdecydowanie przegrywa z robótkami. Nasz model związku partnerskiego zakłada, że to mąż gotuje, a ja co najwyżej podsuwam pomysły, co bym miała ochotę zjeść:).

10. Czy uprawiasz sporty? Wymień.
Chciałoby się więcej, ale ciało odmawia posłuszeństwa. Kiedyś biegałam, ale zaczęły mi dokuczać kolana. Przez rok chodziłam na aerokickboxing i zumbę, która mnie zachwyciła. Ale skończyło się urazem... Zdecydowałam się na statyczną jogę i stretching. Było nawet fajnie, ale chyba za dokładnie ćwiczyłam, bo naciągnęłam sobie chyba wszystkie ścięgna. Szczególnie dokuczało mi to pod kolanem, długi czas nie mogłam w ogóle wyprostować prawej nogi. W ubiegłym roku nauczyłam się pływać więc na razie, mniej lub bardziej regularnie, ale chodzę na basen. Latem jeżdżę na rowerze i czasem na rolkach (bardzo ostrożnie ze względu na kolana). A tak bardziej na co dzień zostają mi najbezpieczniejsze spacery - ostatnio z kijkami, żeby zaangażować więcej mięśni...

11. Jak się relaksujesz? Opowiedz.
Moje poddasze i robótki - nie ma dla mnie lepszego relaksu! Nic nie sprawia mi większej przyjemności i bardziej nie odpręża:)

Jeszcze raz serdecznie dziękuję za wyróżnienie:)

czwartek, 31 października 2013

Wspomnienie o byłych (i nowy model)

Jest w nich coś magicznego. Zamrażają czas, miejsca, emocje. Na pożółkłych prostokątach papieru widzimy naszych rodziców, babcie i dziadków, całkiem innych, niż ci, których mieliśmy możliwość poznać...

Czy to możliwe, że ta figlarnie uśmiechnięta dziewczyna, z długimi, falującymi włosami, to Babcia??? Czy to możliwe, że ten uroczy blondasek w bawarskich porciętach, to mój Tato? Czy ta dziewczynka z kokardą we włosach i rolującymi się na chudych nóżkach rajstopami, to Mama? Dzieci nie potrafią sobie wyobrazić, że ich rodzice też kiedyś mogli być dziećmi!

Oglądając stare zdjęcia po raz pierwszy uświadamiamy sobie upływ czasu i jego konsekwencje.

- Babciu, ty byłaś kiedyś taka młoda? - podobno zapytałam patrząc na wiszącą na ścianie fotografię z jej młodości. Babcia strasznie się wzruszyła. Twierdziła, że nikt wcześniej tego nie zauważył. Potem opowiadała tę historię wiele razy przy różnych okazjach, wzbudzając we mnie przekonanie, że może zdjęcia przemawiają do mnie bardziej niż do innych;)

Ale to fakt, że zawsze lubiłam oglądać zdjęcia. Kiedyś nie robiono ich tak dużo. W pudełku po czekoladkach spakowanych mieliśmy kilkadziesiąt starych, rodzinnych fotografii, w sepii lub czarno-białych. Przeglądaliśmy je w tę i z powrotem. Nigdy mi się nie nudziły. Bo opowiadały najciekawsze historie - o naszej rodzinie, korzeniach, o tym skąd się wzięliśmy. Razem z bratem mieliśmy szaloną uciechę z doszukiwania się naszego podobieństwa do postaci na fotografiach. Uwielbialiśmy, gdy do zdjęć snuła mama swoje opowieści i odsłaniała przed nami kulisy ich powstania... Bo każda fotografia to była osobna historia.

Zawsze lubiłam oglądać zdjęcia. Naturalnie musiałam też polubić robienie zdjęć:)

Mój pierwszy aparat, to tatowa Smiena 8 - radziecki model produkowany w latach od 1963 do 1971, czyli starszy ode mnie:). Ale mój tato dbał o sprzęty więc aparacik mimo swojego wieku był całkiem dobrze utrzymany. To z nim właśnie chodziłam na zajęcia kółka fotograficznego.

źródło

Smienka była cudownie nieskomplikowana i przyjazna w obsłudze. Wizjerek nie miał oczywiście nic wspólnego z tym co "widział" obiektyw. To było zwykłe okienko, które tylko mniej więcej pomagało w kadrowaniu. Nie było w mojej Smienie nawet pokrętła ostrości, a jedynie ustawiało się orientacyjną odległość od fotografowanego obiektu. Nie przeszkadzało mi to jednak śmigać z koleżankami po mieście i pstrykać zdjęcia, które później z entuzjazmem wywoływałam w szkolnej ciemni...

Ale w którymś momencie zorientowałam się, że w porównaniu ze sprzętem, którym dysponują inni, mój jest przestarzały i raczej obciachowy. Zawstydziłam się i Smienę odłożyłam. A kółko i tak się rozwiązało. Nie pamiętam już z jakiego powodu.

Nastała era automatów. Nie pamiętam ani marek ani tym bardziej modeli tych pstrykawek. Robiło się nimi zdjęcia łatwo i przyjemnie, choć mimo wszystko oszczędnie. Z mojej osiemnastki mam tylko jeden film. Z wakacji przywoziłam góra dwa (w sumie 72 klatki, z czego jako takich zdjęć może z 50...).  Z własnego ślubu i wesela też mam tylko dwa filmy (wypstrykane przez mojego brata + kasetę VHS, którą nagrał nam kolega - nie pamiętam, czy to ze względów oszczędnościowych, czy po prostu nie było jeszcze wtedy tak rozwiniętego biznesu ślubnych pamiątek... ale mniejsza z tym).

Potem był automatyczny, ale nieco bardziej zaawansowany Olimpus mju Zoom.

źródło

Po wcześniejszych pstrykawkach, ten sprzęt był dla mnie prawdziwym spełnieniem marzeń. Był odporny na warunki atmosferyczne, wygodny w obsłudze i świetnie pasował do ręki. Miał redukcję czerwonych oczu, a nawet program do robienia zdjęć nocnych, na które złościłam się, że zawsze wychodziły mi rozmazane, bo nie przyszło mi do głowy, że długi czas naświetlania wymaga unieruchomienia aparatu i robiłam zdjęcia zwyczajnie - z ręki. Taka byłam fotograficznie zaawansowana!;D

Ale moje nieumiejętności nie przeszkodziły mi zapełniać kolejnych albumów zdjęciami z Olimpusa. Do dziś lubię do nich wracać i uważam, że jak na automatyczne foty, są naprawdę dobrej jakości, nawet te nocne, rozmazane, są na swój sposób ciekawe.

Erę cyfrową rozpoczęliśmy aparatem marki Fuji. Był to model FinePix S5500, z maciupkim wyświetlaczem (1,5 cala) i matrycą 4 MP, ale radość z niego była przeogromna. Obsłużył mnóstwo rodzinnych spotkań, wypadów weekendowych i wakacyjnych. Śledziłam z nim budzącą się po zimie przyrodę i zachody słońca... Najwięcej chyba frajdy sprawiał mi dziesięciokrotny zoom, choć bez stabilizacji obrazu i statywu zdjęcia na takim przybliżeniu zawsze wychodziły nieostre.

źródło

To był pierwszy aparat, który kupiłam z mocnym postanowieniem rozpracowania ustawień manualnych... 

... Ale ostatecznie, przez kolejnych siedem lat użytkowania go, nie włączyłam ich ani razu...

Za to przez ten czas zdążyłam przywiązać się do marki więc gdy w ubiegłym roku postanowiliśmy przesiąść się na coś lepszego, wybraliśmy po prostu wyższy model Fuji - FinePix HS25EXR... Ach, co to była za zabaweczka! Uchylny, duży wyświetlacz, trzydziestokrotny zoom.... Fotografowanie tym aparatem to była prawdziwa przyjemność:)

źródło

I po raz kolejny obiecałam sobie NAUCZYĆ SIĘ USTAWIEŃ MANUALNYCH.

Do zrealizowania tej obietnicy zmobilizowała mnie dopiero parę tygodni temu szkoła:) Przebrnęłam przez instrukcję obsługi i przestudiowałam w końcu funkcje manualne. Odrobiłam parę fotograficznych prac domowych i nawet zaczęło sprawiać mi frajdę to, że wszystko ustawiam ręcznie...

Ale pojawiła się okazja wymiany ulubionego kompaktu na pierwszą w życiu lustrzankę. 

Spodziewałam się, że w moim przypadku moment ten nastąpi gdzieś na początku przyszłego roku, bo na razie samo przegryzanie się przez gąszcz fotograficznych zagadnień jest dla mnie wystarczająco skomplikowane i nie czułam się na siłach, by w tych okolicznościach, wdrażać się jeszcze w obsługę całkiem nowego dla mnie sprzętu...

Ale przypadek zdecydował inaczej. Nieoczekiwanie od kilku dni jestem właścicielką Nikona D5100 z obiektywem 18-108 VR. Przekonał mnie uchylny wyświetlacz i uniwersalny obiektyw z 5,8-krotnym zoomem, który dobrze sprawdza się zarówno przy fotografowaniu portretów, jak i robieniu zdjęć architektury i krajobrazów. Według producenta to najlepsza propozycja dla osób, które rozpoczynają zabawę z lustrzankami.

źródło

Jeszcze go nie używałam. Na razie przymierzam się tylko. Oswajam. Z długością obiektywu, ciężarem, przyciskami... I jak to zwykle ze mną bywa w podobnych sytuacjach - wspominam. Wspominam słodkie czasy, w których do obsługi aparatu fotograficznego niepotrzebne były studia informatyczne....