niedziela, 28 stycznia 2018

Frajda

Pewnego razu mego Męża, pasjonata systemów komputerowych, zelektryzowała informacja o promocyjnej cenie jakiegoś technologicznego gadżetu. Niedogodnością był fakt, że od sklepu oferującego owe cudo dzieli nas spora odległość. Mąż nie jest zmotoryzowany, więc w pierwszym odruchu spytał mnie, czy bym go nie zawiozła...

Był piątek, właśnie minęła 18 (zimą dla mnie to już późny wieczór, koniec dnia właściwie), na zewnątrz zimno, ciemno... Miałabym zmarnować taki spokojny, relaksacyjny czas w domu, w ciepełku, w bezruchu, żeby tarabanić się do Rzeszowa po jakąś popierdółkę????? W życiu!

Córka? - Zwariowałeś??? Mam dziecko!

Zięć? - Zarobiony. Nawet go Dominika nie spytała, z góry uznając pomysł wyjazdu tego dnia, o tej porze, za tak absurdalny, że nawet niewarty pytania...

Mój Mąż, nie zrażony odmowami i wciąż napalony, po prostu się ubrał i poszedł na autobus.

15 min. spaceru na dworzec.
35 min. jazdy autobusem.
40 min. spaceru z dworca do sklepu...
Zakupy i taka sama droga powrotna. W sumie zajęło mu to wszystko jakieś 3 godziny.

Nie mam zamiaru zastanawiać się, ani poddawać w wątpliwość, czy komputerowa popierdółka, łącznie z promocją, warta była tego czasu i energii. Nie mam zamiaru wyrażać pobłażliwego zdziwienia wysiłkiem, jaki ludzie podejmują dla realizacji swoich przyjemności. W końcu to ich przyjemności i moje opinie nie mają tu nic do rzeczy. Chodzi mi tylko o to, że, gdy zobaczyłam, jaki był zadowolony po powrocie, jak bardzo pozytywnie naładowany, nie tylko samym zakupem, ale ogólnie sposobem, w jaki spędził piątkowy wieczór, z perspektywą całego wolnego weekendu na testowanie popierdółki, to szczerze mu pozazdrościłam.

Pozazdrościłam mu tej frajdy, bo ja już bardzo dawno tak się nie czułam. W łóżku, przed zaśnięciem próbowałam sobie wyobrazić, co też mnie mogłoby tak uszczęśliwić... I nic. Nie znalazłam w myślach nic aż tak pociągającego, co zmotywowałoby mnie do takiej aktywności i wywołało żywsze bicie serca. Nie wiem kiedy i nie wiem jak to się stało, że  nagle wszystkie moje pasje przestały mnie pasjonować.

Kiedyś, gdy zrobiłam coś nowego, to nie mogłam się doczekać, żeby się tym podzielić na blogu. Po to go założyłam - bo ta radość i satysfakcja się we mnie nie mieściły. Potrzebowałam ujścia dla swoich emocji, przemyśleń, które kłębiły mi się w głowie, wrażeń, którymi natychmiast chciałam się dzielić. Teraz czuję się pusta, a zrobione przeze mnie rzeczy lądują na swoich miejscach bez żadnych emocjonalnych fajerwerków. Beznamiętnie. A nawet z jakimś rodzajem smutnej refleksji - i po co to wszystko?

Jak ten sweter. Bo po co mi kolejny sweter??? Z czapką na dodatek? I tak już trudno mi to wszystko upychać w szafie. A to jest naprawdę duży sweter...






Zrobiłam go jeszcze w listopadzie. Zmierzyłam, uznałam, że jest w porządku i wrzuciłam do szafy. Po miesiącu zaczęła go nosić Dominika, gdy zauważyła, że ja go nie używam. Wykorzystałam okazję i na Dominice sfotografowałam, ale zdjęcia w aparacie przeleżały kolejnych kilka tygodni nim doczekały się publikacji.

Rany, gdzie się podziała moja frajda? I co ważniejsze - jak ją odzyskać????

Macie jakieś pomysły?

niedziela, 21 stycznia 2018

Dzień Babci

Dziś świętuję po raz pierwszy w życiu...


Ten mały Człowieczek jeszcze nie wie jak bardzo przechlapane jest na tym świecie... Niezrozumienie, zawiedzione oczekiwania, niespełnione marzenia, porównania, które często wypadają na niekorzyść, wredni rówieśnicy, bezduszne tryby edukacji, niesprawiedliwi nauczyciele, wyścig szczurów, ból, presja, wymagania, obowiązki...

A może właśnie nie? Może Florianek wcale się o tym wszystkim nie przekona? Już przecież swoim krótkim życiem zdążył udowodnić, że ma wielkie szczęście w tym całym nieszczęściu. 

Ciekawe na kogo wyrośnie? Wydaje się bardzo dzielny. Pogodny i cierpliwy. Może mu się udać wyrosnąć na szczęśliwego człowieka... Babcia, znaczy ja, zrobi wszystko, żeby mu w tym pomóc.

Ostatnio nasz Mały Książę dostał karuzelę z pozytywką. Karuzela ze sklepu, ale maskotki dorobiłam na szydełku własnoręcznie.







Na zamówienie Dominiki zrobiłam też kuferek na pamiątki z pierwszego roczku - najsłodszego dziecięcego okresu. Znalazły się w nim karteczki z życzeniami, ciuszki i pampersik w najmniejszym rozmiarze, pierwszy smoczek i oczywiście taśma identyfikacyjna ze szpitala.






W Dniu Babci pozdrawiamy wszystkie babcie!



piątek, 12 stycznia 2018

Tysiąc słów

Już dawno temu oglądałam ten film. Całkiem przyjemny w odbiorze, choć nie jest to żadna wyjątkowa produkcja, a ja nie jestem nawet wielbicielką gatunku i mimicznego talentu aktora występującego w roli głównej. Ale nie o to chodzi. Przemówił do mnie pomysł. Co by było, gdybyśmy w życiu mieli tylko określoną ilość słów do wypowiedzenia?


Jestem miłośniczką słów, czemu niejednokrotnie już dawałam wyraz. Fascynuje mnie, co można zdziałać słowami - pobudzać wyobraźnię, inspirować, mobilizować, zmieniać świat... Umiejętność przekazywania i wymiany informacji oraz wiedzy zbudowała naszą cywilizację. Niestety, jak każde narzędzie, słowa mają też swoją ciemną stronę. Budują mury, są pożywką dla fizycznej przemocy, wywołują wojny. Pogrążają nas w gównie.

Nie lubię narzekać. To nie mój styl. Ale skończył się rok, zamknął jakiś kolejny etap, a to prowokuje do podsumowań i ocen...

To był dla mnie kolejny gorszy rok. Osobiste zgryzoty spotęgowały mój negatywny ogląd świata. I odwrotnie. Zniechęca mnie wyzierający na każdym kroku bezsens, a nieprzyjazne (wręcz wrogie) otoczenie pozbawia siły i woli. Ale chyba najgorsza ze wszystkiego jest ta gówniana słowna papka, wylewająca się zewsząd. Jedna i ta sama bezsensowna sieczka, mielona dziesiątki, setki, tysiące razy, im bardziej nienawistna i radykalna, tym bardziej nośna. Triumf głupoty i prymitywizmu. Wzajemne obrzucanie się błotem ku uciesze gawiedzi, która dzięki internetom ochoczo przyłącza się do wylewania własnych bluzgów.

Dobija mnie fakt, że nie jestem inna - swoim tekstem wpisuję się dokładnie w ten sam nurt. Też narzekam. Bluzgam nawet, ze złości i bezsilności. Nie odnajduję się w tej nowej rzeczywistości, w której pogubiły się i poprzestawiały znaczenia znanych mi słów. Nic już nie rozumiem. Zawłaszczający mówią, że oddają. Niszczący zapewniają, że budują. Tracący na znaczeniu i autorytecie twierdzą, że wstają z kolan. Ponoszący porażkę świętują zwycięstwa... Pojęcia niosące z sobą równość, wolność, solidarność, troskę o wykluczonych, szacunek dla mniejszości, tolerancję wobec inności, stały się obelgami. Feministka-lewaczka, ateistka-nihilistka, zielona miłośniczka zwierząt - oto współczesne szkarłatne litery, którymi zostałam naznaczona. Jeszcze nie boję się ich nosić, ale napawa mnie niepokojem kierunek, w którym zmierza ta cała ideologiczno-pojęciowa rewolucja.

Im większy potok wypowiedzi, tym mniej w nim znaczenia. Mierzi mnie, że nie mogę, nie potrafię, się od tej słownej papki odciąć. Mogę wyłączyć radio, przełączyć kanał w TV, filtrować treści w internecie, a ona i tak mnie dopadnie i wsączy się do świadomości. Bo taka powszechna i tak łatwa w odbiorze. Prymitywne reklamy, głupie plotki o znanych, prostackie żarty, zjadliwa publicystyka... Są wszędzie, podlane pikantnym sosem afery. Poza tym są przecież sytuacje i okoliczności, gdy nie da się wyłączyć dźwięku.

Przed negatywnymi obrazami można się obronić - można zamknąć oczy, nie patrzeć. Nie czytać. Przed niechcianym słyszeniem nie ma żadnej obrony.

Ponad rok temu zamilkłam w swoim środowisku. Nie ze strachu i wstydu, ale z bezradności wobec rozmiaru wlewających się do moich uszu - głupich, pogardliwych, bezmyślnych i złośliwych - treści. Nic z tym nie mogę zrobić. Ale w tym, co słyszę i co wobec tego czuję, przeglądam się jak w lustrze - ile w moich słowach jest głupoty, pogardy, bezmyślności i złośliwości? Czy moje treści są potrzebne, czy coś wnoszą? Czy są tylko szumem (w najlepszym wypadku)? Im dłużej zastanawiam się nad tym, co mogłabym powiedzieć, tym bardziej czuję, że nie muszę i nie chcę tego mówić. Nie warto. Bo nie ma nic, czego nie powiedziałbym już wcześniej. Nie ma nic, o czym ktoś inny już nie powiedział i to często znacznie lepiej ode mnie. Bo nie ma sensu mówić, gdy ktoś nie słucha, nie słyszy, nie rozumie. Bo beztroskie paplanie o błahostkach wydaje mi się czymś niewłaściwym w czasie wojny, nawet jeśli jest to "tylko" wojna ideologiczna. Zresztą, i tak jest już za głośno. A dla mnie naturalnym działaniem w warunkach nadmiernego hałasu jest wycofanie się w ciszę. I pomyślenie w spokoju, na przykład, o tym, jak mógłby wyglądać świat, gdyby długość naszego życia zależała od ilości wypowiedzianych słów, gdyby każdy z nas musiał ważyć swoje wypowiedzi i liczyć ze słowami...

Ja swoje zważyłam i policzyłam, i wyszło mi, że powiedziałam już wszystko.

I tylko bloga szkoda mi porzucać. Więc jak się ogarnę, jak już wymyślę co i jak zmienić, by miało to sens, to wrócę.

Do zobaczenia.