niedziela, 26 listopada 2023

Sukienka w paski

Wczoraj Dominika wynajęła mnie do zrobienia gwiazdkowej sesji rodzinnej. Bardzo dawno nie robiłam zdjęć. Fotografia to był jeden z obszarów, gdzie również nałożyłam sobie presję perfekcyjności. Perfekcjonizm to zgroza - potrafi zatruć każdą frajdę....

Ale wczoraj było naprawdę fajnie. Miałam trochę nerwów na początku, bo plener wynajęty na zmierzchową godzinę, więc presja czasu, ale potem, gdy się już wkręciłam, to zdjęcia robiły się same. Godzina to naprawdę sporo czasu, a zmierzchowa jest naprawdę magiczna. Na koniec Dominika zrewanżowała się sesją dla mnie w nowej dzianinie: paski, które ostatnio mnie znudziły, zakończyły się w formie sukienki. 









Miałam dwa motki czarne, trzy niebieskie i cztery miodowe, planowałam rozkład kolorów na oko, a wyszło idealnie w sam raz:-)

niedziela, 12 listopada 2023

Nie dziergałam, czytałam


Zaczęłam w poniedziałek od „Anne z Zielonych Szczytów”. O nowym tłumaczeniu kultowej powieści słyszałam już dawno i wreszcie dojrzałam, by po nią sięgnąć. I wiecie co? Nie bolało. Wprost przeciwnie, przestawiłam się szybko i naturalnie, z łatwością uwierzywszy tłumaczce, że tak naprawdę Zielone Wzgórze nigdy nie istniało, były zaś Zielone Szczyty - trójkątne, zielone daszki nad oknami na piętrze. Było mi tym łatwiej, że książkę z klasycznym tłumaczeniem czytałam naprawdę bardzo dawno temu i w pamięci lepiej miałam kanadyjski serial z 1985 roku, więc całą tę historię ilustruję sobie obrazami znanymi z telewizora, a tam, dałabym sobie głowę uciąć, dom Cuthbertów miał zielony dach.

Zupełnie inaczej sprawa ma się z „Małą księżniczką”. Mam tę książkę od dzieciństwa i przeczytałam ją bez przesady setki razy. Uwielbiam do niej wracać. Zniszczona jest bardzo: bez okładki z pożółkłymi kartkami, poklejona taśmą… Kiedyś pomyślałam, że może warto kupić nowy egzemplarz. Kupiłam. Jakież było moje zdziwienie i rozczarowanie, gdy zaczęłam czytać. To zupełnie nie była książka, którą znałam. Kilka lat później kolejny nowszy egzemplarz dostała Dominika. I to również nie była „moja” „Mała księżniczka”. Tak dowiedziałam się jaką moc tworzenia mają tłumacze i tłumaczki zagranicznych książek… 

Skoro już w poniedziałek cofnęłam się w czasie lekturą o Anne Shirley, poczułam chęć do kontynuowania tej podróży - we wtorek przeczytałam „moją” „Małą księżniczkę" w tłumaczeniu Wacławy Komarnickiej.

Pisałam ostatnio ile mam lat, więc nie będę się powtarzać, powiem tylko, że wiek nie ma znaczenia, gdy się wraca do swoich najulubieńszych książek z dzieciństwa i wczesnej młodości - wciąż czytam je z tą samą pasją i przyjemnością, jak wówczas. Ale nie bezkrytycznie. Obie książki powstały w czasach, gdy uprzedzenia i stereotypy dotyczące płci i wychowania miały się bardzo dobrze; zupełnie inaczej teraz patrzyłam na cechy głównych bohaterek, które kiedyś tak mi imponowały - dojrzałość, spełnianie oczekiwań dorosłych, wyobraźnia, która była dla nich ucieczką od pełnej przemocy i upokorzeń rzeczywistości…

W środę wzięłam więc trzecią książkę z kolekcji moich najulubieńszych - to „Grom” Koontza - całkiem inny gatunek powieści, ale tak naprawdę dokładnie ta sama, tylko bardziej współczesna, historia o osieroconej dziewczynce, nad wiek dojrzałej, obdarzonej żywą wyobraźnią, kochającej książki, która musi sobie radzić w pełnym przemocy i nieszczęścia świecie. I radzi sobie doskonale, pokonuje przeciwności, trafia na miłość, zostaje znaną pisarką… To sprawia, że Laurę Shane stawiam w jednym rzędzie z Anne Shirley i Sarą Crewe, choć "Grom" (w nowszych wydaniach tytuł brzmi "Anioł Stróż"), to żadna klasyka, ale na pewno jest to pierwszorzędna dorosła powieść sensacyjno-przygodowa z elementami niesamowitości. Zresztą nazwisko autora gwarantuje mocne wrażenia podczas czytania:-).

Z nowości zaś przeczytałam „Znachora”. Jest to nowość dla mnie, nie wydawnicza, rzecz jasna. Impulsem do lektury była nowa adaptacja filmowa - tak inna od tej, na której się wychowałam! Musiałam sprawdzić jak było naprawdę (tak, wiem, że książka to też fikcja;-)).

„Znachor” z 1981 roku to film kultowy i uwielbiam go, nie wiem ile razy oglądałam, ale książka, mimo znanej treści, zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Nie mogłam się oderwać! Przede wszystkim język jest genialny - przestarzały, to wiadome - ale jak prosty i piękny. Może w warstwie romantycznej zbyt przesadny i egzaltowany, ale ile tu takiej pozytywnej ludowej filozofii, wartości humanistycznych ubranych w najprostsze słowa, prawdziwych emocji. To historia o dobru, po prostu. I nie ma tu czarnych charakterów. Ludzie robią złe, nieprzemyślane rzeczy. Czasem z powodu zranionych uczuć, poczucia niesprawiedliwości, z dobrych chęci, z miłości, głupoty, zazdrości… Ale przecież nikt nie jest z gruntu zły. Dlatego ta historia jest taka uniwersalna - bo w każdym z nas jest pragnienie dobra. Tego, żeby świat był dobry i ludzie na nim, żeby miłość - ta prawdziwa, która cierpliwa jest, łaskawa, nie szuka swego… itd. - zwyciężyła ponad wszelkimi podziałami i przeszkodami.

A dziś skończyłam "Profesora Wilczura". Mniejsze wrażenie na mnie zrobił ten tom w porównaniu z pierwszą częścią i bywały fragmenty irytujące w swej staroświeckiej obyczajowości i posągowym idealizmie, nie mniej jednak dobrze się czytało i lektura wciągnęła mnie.

Tak, bardzo dobrze mi się czytało w tym tygodniu:-)

sobota, 4 listopada 2023

Znudziła mnie

... Cumulus Blouse od PetiteKnit i to już pod sam koniec dziergania. Choć przecież miło się dziergało i czasem nawet w bardzo miłym towarzystwie...









Z pasją wzięłam się za paski.... I też się znudziłam. 



No nie wiem... uwielbiam zaczynać nowe projekty, mam w głowie sporo pomysłów na kolejne dzianiny, ale kończy mi się para, gdy już widzę jak będą wyglądały, po pierwszych przymiarkach. Te na dodatek, obie, drapią mnie w szyję. Tak mnie to wkurza, że mnie dzianiny gryzą, mam do tego coraz mniej cierpliwości. Od dziecka musiałam nosić drapiące ubrania i jakoś sobie z tym radzić. Wtedy nie miałam wyboru. Raz, że takie po prostu były ubrania; dwa, jak Mama kazała nie wydziwiać i nie grymasić, to trzeba było nie wydziwiać i nie grymasić. Jej nic nie gryzło, więc nie była w stanie tego zrozumieć... 

Teraz jestem 50+, a dalej są czynniki, które sprawiają, że czuję, że nie mam wyboru. No bo skoro już wydałam pieniądze na włóczkę, poświęciłam czas na dzierganie... no to jak teraz nie nosić? A jeśli nie nosić, to co? Wyrzucić? Za duża strata, zresztą moja ekologiczna wrażliwość się buntuje przed takim marnotrawstwem. Poza tym - naprawdę lubię swoje dzianiny (te, których nie lubię pruję i przerabiam dotąd, aż polubię;-))

I tak wracam do punktu wyjścia - mam 50+ i nadal nie mam wyboru w kwestii gryzących ubrań...

Aaaaa, poczytam sobie;-)

Spokojnego weekendu!