Gdyby ktoś spytał mnie, czym jest dla mnie szczęście, powiedziałabym:
Szczęście to piątkowy wieczór przed wolnym weekendem. To moje poddasze i moja kanapa, na której wygodnie ułożona coś tam sobie dziergam, oglądając ulubiony serial...
Robótkowe gazety poukładane w stosiki. Pod ręką.
Druty, szydełka i motki. Pod ręką.
Ława, na której stoi parująca, aromatyczna herbata. Pod ręką.
I mąż za kominem, swoimi zabawkami zajęty. Ale też pod ręką:)
To jest moje miejsce na świecie. Mój kącik. Może niezbyt piękny i nie najbardziej komfortowy, ale to właśnie tutaj czuję się najbardziej u siebie. Zadowolona, spokojna i bezpieczna. Jak mysz zagrzebana we własnej norce, w której nie może dosięgnąć mnie żadna krzywda. A jeśli nawet, to tutaj potrafię sobie z nią poradzić, tutaj ją zniosę...
W tym właśnie szczęśliwym dla mnie czasie i przestrzeni postanowiłam obejrzeć sobie Melancholię.
Głównymi bohaterkami filmu są dwie siostry grane przez Kirsten
Dunst i Charlotte Gainsbourg. Młodsza wychodzi właśnie za mąż, gdy
okazuje się, że do Ziemi niebezpiecznie zbliża się inna planeta, grożąc
końcem świata...
Rok prod. 2011
Scenariusz i reżyseria: Lars von Trier
Już od dawna ciekawa byłam tego filmu, ale prawdę mówiąc, trochę się go bałam. Jako emocjonalna gąbka, z naturalną skłonnością do stanów depresyjnych, obawiałam się, że film będzie dla mnie zbyt sugestywny, że "zarazi" mnie smutkiem i strąci w nastrojowy dołek... Dlatego właśnie do jego obejrzenia chciałam zebrać jak najwięcej pozytywnej energii.
Ale czekała mnie niespodzianka. Melancholia wcale nie okazała się depresyjna. Wprost przeciwnie. Przynosi spokój. To film o zagładzie świata, ale inny niż te, które znałam do tej pory. Nie ma tu globalnej paniki, mobilizacji, budowy schronów, arek, masowych ucieczek, walki o przetrwanie. Nie ma naukowców szukających rozwiązań, ani bohaterów ratujących Ziemię przed zagładą.
Nie ma tego wszystkiego, bo nie ma też żadnej nadziei na ocalenie. Ani wiary w życie wieczne po śmierci. Jest tylko zbliżający się nieuchronnie koniec. I ludzie, którzy z tym końcem muszą się zmierzyć.
Łatwo jest mi zrozumieć emocje bohaterów, bo w każdym z nich dostrzegam cząstkę własnych uczuć.
Claire - kobieta dobrze radząca sobie w życiu, żona, matka, starsza siostra opiekująca się młodszą, cierpiącą na depresję. Poczucie pewności i bezpieczeństwa czerpie od rodziny i z zasad normalizujących życie społeczne. Płynnie porusza się wśród konwenansów. W jej życiu wszystko ma swój porządek, cel i znaczenie. Często złości się na siostrę, która nie potrafi nagiąć się do wymagań, wpasować się w otoczenie i rządzące nim zasady.
Justine - nie chce robić siostrze przykrości. Chce się dostosować. Ale nie potrafi. Nieudane próby wpasowania się kosztują ją mnóstwo energii i dodatkowo jeszcze pogłębiają jej depresję. Bo Justine wie, że tak naprawdę wszystko nie ma sensu. Ludzkie istnienie, ludzkie ważne sprawy, do których wszyscy tak się śpieszą, praca, wyniki, osiągnięcia... Co one znaczą naprzeciw nicości, która wcześniej, czy później pochłonie nas wszystkich? A jeśli tak, to lepiej wcześniej, będzie z głowy...
W momencie, gdy już wiadomo, że koniec nastąpi lada dzień, Justine odzyskuje spokój. Teraz to ona stara się pomóc swojej siostrze, która nie potrafi pogodzić się z utratą swojego dotychczasowego życia, ze śmiercią, może nawet niekoniecznie swoją, ale Claire ma przecież syna... jak można ze spokojem przyjmować fakt zagłady swojego dziecka? Nie można. Dlatego Claire miota się pomiędzy potrzebą szukania ratunku dla swojej rodziny, a kompletną bezradnością. Uporczywie stara się wierzyć mężowi, który zapewnia, że nic złego nie może się stać. W swoim mężczyźnie, mężu, szuka ocalenia. Ale on przecież nie może nikogo ocalić. I nie może też udźwignąć ciężaru odpowiedzialności za bezpieczeństwo swojej rodziny, którego nie jest w stanie zapewnić. Do tej pory zapewniał wszystko, co można było kupić za pieniądze. Teraz żadne pieniądze nie mają już znaczenia.
Swój koniec każdy z bohaterów przeżyje więc na własny sposób. Z własnym strachem i z własną samotnością. Ale w sumie nieważne jak. Przecież to i tak koniec. A w końcu jest ukojenie...
Piękny film z doskonałą muzyką i niesamowitymi zdjęciami, bardzo oszczędny w formie, bogaty w treści. Szczególnie druga część robi naprawdę mocne wrażenie. Polecam!