Czy to za sprawą iście afrykańskich upałów, czy też z powodu
nieubłaganie mijającego urlopu, chcąc przeżyć (choćby tylko w wyobraźni)
jakąś niesamowitą przygodę, sięgnęłam w ubiegłym tygodniu po książki z
Afryką w tle.
Pierwsza była, pożyczona od koleżanki, "Biała czarownica" autorstwa Ilony Marii Hilliges:
Jeśli zafascynowała cię "Biała Masajka", historia "Białej
czarownicy" wciągnie cię bez reszty. Nigeria, widziana oczyma młodej
białej kobiety, trafnie i wnikliwie sportretowana - od patriarchalnej
struktury po siłę duchowych powiązań. Biała kobieta między miłością,
magią i przygodą w Afryce.
Rzeczywiście zafascynowała mnie Biała Masajka. Jakiś czas
temu obejrzałam film i uważam, że jest to naprawdę niesamowita historia.
Później kupiłam sobie książkę, ale ponieważ znałam już treść, nie
śpieszyło mi się zbyt z czytaniem. No a "Biała czarownica", jako książka
nieznana, którą przecież należało w końcu zwrócić właścicielce, wydała
mi się jak najbardziej odpowiednia na upalne urlopowe wieczory.
Ale się rozczarowałam. Kilka wieczorów później, gdy przewracałam
ostatnią stronę powieści, nie mogłam powstrzymać się od komentarza:
beznadzieja! Przy najbliższej okazji mój mąż radośnie powtórzył
właścicielce książki moją opinię, na co ona spytała: "A czym ta historia
właściwie różni się od "Białej Masajki?". Mąż przyniósł to pytanie do
domu, a ja oczywiście zaczęłam się nad nim zastanawiać. Dlaczego "Biała
Masajka" mi się podobała, a "Biała czarownica" nie? Dlaczego te dwie,
niby identyczne historie, wzbudzają we mnie tak różne emocje?
Żeby się tego dowiedzieć przeczytałam więc "Białą Masajkę", a zaraz
potem jej dalsze losy opisane w książkach pt. "Żegnaj Afryko" i "Moja
afrykańska miłość".
Jest to autobiograficzna historia miłości Szwajcarki i Masaja z
Kenii. Przebywająca na urlopie, Corinne Hofmann, poznaje w Mombasie
mężczyznę swojego życia - wojownika masajskiego - Lketingę. Kierowana
wielką miłością kobieta decyduje się zamieszkać wraz z nim i jego
plemieniem w kenijskim buszu, gdzie spędza niezwykłe cztery lata. W tym
czasie rodzi córeczkę, a jej wielkie uczucia, marzenia i oczekiwania
zderzają się z twardymi warunkami życia w głębi afrykańskiego lądu,
wśród niezrozumiałych tradycji, obyczajów i języka. Gdy w miejscu
wielkiej miłości pojawia się jedynie strach o przyszłość swoją i córki,
mająca dość niekończących się awantur zazdrosnego męża, Corinne wraz z
dzieckiem ucieka z Afryki i osiada w Szwajcarii. Ale i tu spotykają ją
nieoczekiwane trudności. Jednak dla Corinne nie ma trudności nie do
pokonania. Z takim samym optymizmem i energią, jak w Kenii, przystępuje
do budowania swojego nowego życia. Ze swoją "afrykańską rodziną" nie
traci jednak kontaktu i w miarę swoich możliwości wspiera finansowo. Po
latach wraca do Kenii, by spotkać się z bliskimi i asystować przy
kręceniu filmu, opowiadającego o jej niezwykłych losach.
Ani "Biała czarownica", ani historia Białej Masajki nie jest napisana
specjalnie wyszukanym językiem. Nie ma tu barwnych, porywających opisów
niezwykłej, afrykańskiej przyrody. Obie książki, to swego rodzaju,
pełne emocji, reportaże. W obydwu książkach, na końcu, znajdują się
zdjęcia głównych bohaterów i mapki miejsc, w których toczy się akcja.
Podobnie też zbudowana jest narracja i fabuła.
Różnica tkwi w bohaterkach. Biała Czarownica, to kobieta zagubiona.
Jej życie to pasmo problemów, z którymi nie umie sobie poradzić. Usiłuje
zadowolić swoich najbliższych, spełnić ich oczekiwania, przez co czuje
się niesamowicie przytłoczona i nieszczęśliwa. Chce robić wszystko i ma
świadomość, że w niczym się nie sprawdza. Czuje, że zawiodła jako córka,
później jako matka, gdyż jej dzieci bardziej emocjonalnie związane są z
babcią i dziadkiem niż z nią. Rozpadło się jej małżeństwo. Z pracy
została zwolniona dyscyplinarnie, gdyż ważniejsze było ratowanie ojca
przed plajtą. Tak naprawdę sama nie wie, czego oczekuje od swojego życia
i bez przerwy żyje według cudzych rad i pod cudze dyktando.
Do Nigerii przyjeżdża, by ratować interesy swojego ojca, które ten,
wbrew radom swojej córki, rozpoczął wspólnie z jej byłym mężem. Na
miejscu, zamiast działać, poddaje się swojemu byłemu i robi wszystko to,
co on uważa za najważniejsze. A najważniejszy jest nie interes, tylko
rodzina, w tym wypadku tajemniczo chory starszy brat, który szuka
pomocy, ale bynajmniej nie u lekarzy, lecz u szamanów. U szamana
bohaterka dowiaduje się, że przyczyną choroby szwagra jest urok rzucony
na niego przez zazdrosną żonę. Przy okazji i za odpowiednią opłatą,
szaman "diagnozuje" również naszą bohaterkę. Okazuje się, że kłopoty w
biznesie, to kara za to, że nie jest ona dobrą żoną. Ilona Maria
Hilliges na kartach swojej powieści często powtarza, że do "czarów"
nigeryjskich szamanów podchodzi z rezerwą i traktuje je jedynie jak
swoistą afrykańską ciekawostkę, ale to nieprawda. W rzeczywistości
bowiem ta książka opowiada jedynie o tym, jak te "czary" wpływały na
życie autorki. A wpływały bez ustanku. To nie ona sama rozwiązywała
problemy, to czary, albo jej w tym pomagały, albo przeszkadzały.
I dlatego właśnie ta książka nie mogła mi się podobać. Oczekiwałam,
że jeśli już słaba i niepewna siebie bohaterka trafia do obcego sobie
środowiska, gdzie musi zmierzyć się z niekończącymi się przeciwnościami,
to będę miała satysfakcję z jej triumfu, bo tak po ludzku cieszy nas,
gdy Dawid zwycięża Goliata. A tu figa z makiem. Ilona Maria Hilliges
niczego, ani nikogo nie zwycięża, a jej życie w Nigerii, to pasmo
porażek. Czego się tknie, to jej nie wychodzi, a winni temu są źli
ludzie, którzy na dodatek posługują się czarami. Na szczęście jest na to
lekarstwo, bo każdy zły czar można zwalczyć dobrym czarem. I dzięki
temu nasza bohaterka wreszcie na koniec zwycięża, choć jej zwycięstwo
polega jedynie na tym, że udaje jej się bezpiecznie z Afryki uciec.
No jest jeszcze miłość. Ale ten temat też jest jakiś taki mało
wiarygodny. Autorka z wzajemnością zakochuje się bowiem w księciu - synu
brytyjskiej arystokratki i afrykańskiego króla, który odebrał najlepsze
europejskie wychowanie, a teraz z woli swego ojca postanowił wrócić do
jego kraju i zostać jego następcą. Oczywiście fakt, że wybranka księcia,
jako nie-księżniczka i na dodatek mężatka, zupełnie nie spełnia
tradycyjnych wymagań stawianych żonie przyszłego króla, nie jest tu
oczywiście największym problemem. Zwyczaje można obejść. Nic nie stoi na
przeszkodzie zakochanym. Prócz złych czarów zawistników, oczywiście.
Naprawdę lubię książki SF i fantasy, ale nie wtedy, gdy są opisywane
jako biografie czy inne "prawdziwe historie", nie wtedy, gdy na końcu
znajdują się autentyczne zdjęcia, mające utwierdzić czytelnika w
przekonaniu, że ta oto historia wydarzyła się naprawdę: wielki romans
został tragicznie przerwany z powodu klątwy. Dobry książę, wychowany w
Europie, nie wierzył w czary i dlatego zginął. Ale nasza bohaterka, na
szczęście uwierzyła i z pomocą bogini udało jej się ujść z życiem.
Historia Białej Masajki jest zupełnie inna. Opowiada o silnej
kobiecie, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Fakt, gdy przeczytałam
pierwszą część, pomyślałam sobie: "To nie była miłość. To jakieś
opętanie. Choroba." Ale po kolejnych częściach, gdy lepiej poznałam
bohaterkę obdarzyłam ją ogromnym szacunkiem. Właśnie za siłę charakteru i
za odwagę. Ta kobieta coś postanawia i zaraz przechodzi do działania.
Podejmuje decyzje i ponosi ich konsekwencje. Ryzykuje, ale dzięki temu
żyje i doświadcza. I niczego nie żałuje. Wprost przeciwnie. Z każdego
trudnego doświadczenia potrafi wyciągnąć coś dobrego. Ma świadomość, że
wszystko, co się wydarzyło w jej życiu, czegoś ją nauczyło. Coś
poświęciła, z czegoś zrezygnowała, ale w zamian wiele też otrzymała i
potrafi to docenić. Corinne Hofmann stała mi się bliska, jako człowiek,
jako kobieta. Podziwiam ją za to, że obawy i wątpliwości, jakich czasem
doświadcza nie ograniczają jej i nie hamują, że nie boi się ona
podejmować nowych wyzwań, że zawsze i w każdej sytuacji widzi tylko
możliwości, a nie problemy.
Afrykańskie upały dawno już się skończyły, tak samo zresztą, jak i
mój urlop. Ale dzięki Corinne Hofmann i jej niezwykłej historii opisanej
we wspomnianych wyżej książkach, ostatnie dni były dla mnie nad wyraz
pogodne, barwne i inspirujące.