Mama robiła ostatnio porządki w pomieszczeniu gospodarczym i znalazła mój zapomniany karton ze starociami - pamiątkami, dziennikami, listami... To znaczy, wcale nie zapomniałam, że taki karton miałam. Zapomniałam jedynie, gdzie został upchnięty. Nawet parę lat temu go szukałam. Najpierw u mamy na strychu - nie znalazłam. W przebłyskach pamięci coś mi świtało w głowie, że już go kiedyś stamtąd zabrałam. Ale gdzie przeniosłam? Nie miałam pojęcia.... Szukałam na swojej klatce schodowej i we wszystkich domowych zakamarkach. Jestem pewna, że szukałam również w tym pomieszczeniu gospodarczym...
No i proszę, jak nie był potrzebny, to się znalazł:)
Nie planowałam niczego przeglądać. Myślałam tylko, żeby schować pudło w miejscu, o którym będę pamiętać. Tak tylko... czekając na obiad... wyjęłam jeden zeszyt...
I mnie wessało.
Przeniosłam się w czasy końca liceum, matury, euforycznych zakochań i bolesnych rozstań, w czasy bezrobocia, zasiłków, zamążpójścia i narodzin córki... Ponownie przeżyłam swoje młodzieńcze rozterki, frustracje, zawody i złości. Całe mnóstwo złości.
Niektórych wydarzeń i ludzi dziś już nawet nie pamiętam - to aż dziwne zważywszy na fakt, z jakimi emocjami je zapisywałam. Inne - też ciekawostka - zapamiętałam zupełnie inaczej, niż zostały zapisane. Z niektórych notatek uśmiałam się do łez, niektóre mnie wzruszyły... Wszystkie wprawiły w stan zadumy....
Myślałam, że bardzo się zmieniłam od tamtych czasów, a jednak bez trudu w tych starych zapiskach odnajduję siebie. Tak samo przeżywam emocje, tak samo nie radzę sobie z zawodami, tak samo się złoszczę.
Może tylko ubieram to w bardziej cenzuralne słowa:) A jeśli już stosuję wulgaryzmy, wykrzykniki i wielkie litery, to w żadnym razie na piśmie, żeby nie zostawiać dowodów;)
Ale to nieprawda, że wszystkie dni były do chrzanu. Znalazłam dowód, że przynajmniej jeden był całkiem udany;)
Takich udanych było oczywiście więcej, tylko że ja zawsze miałam najwięcej chęci do pisania o tych najgorszych...
Nie sądziłam, że kiedyś będę miała taką frajdę z zaglądania w przeszłość. Szczególnie rozczuliły mnie notatki związane z rozwojem Dominiki. Teraz wiem dokładnie, kiedy po raz pierwszy usłyszałam od niej słowo "mama" i kiedy zrobiła swój pierwszy kroczek. Zapomniałam nawet, że to zapisywałam...
Mieszkanie z teściami miało swoje korzyści, ale też było dla mnie źródłem ogromnego stresu. Czasami musiałam bardzo, ale to bardzo, starać się pamiętać, dlaczego tu jestem i jaki mamy cel.
Nie mogę powiedzieć, że miałam złych teściów; oni byli po prostu zupełnie inni. Głośne rozmowy, przekrzykiwanie się z pokojów, trzaskanie drzwiami... to była normalka. Usypianie w takich warunkach niemowlęcia to była prawdziwa wojna nerwów. Dzień w dzień. A nawet kilka razy dziennie. Święty by nie wytrzymał. A ja z pewnością nie byłam święta...
("rzadko" nader często piszę z błędem. Do dziś. Na szczęście w komputerze jest edytor:)).
Głośno, ciasno i jedna łazienka - w takich nerwowych warunkach przetrwaliśmy aż trzy lata. A ja dowiedziałam się o sobie, że uwielbiam być sama;)
Sympatycznie było przypomnieć sobie swoje pierwsze dochody. Liczyły się w milionach, ale i tak martwiliśmy się, żeby starczyło na wszystkie konieczne rzeczy.
Ważyliśmy każdy wydatek. Widać to po moich zapiskach. Ale za to ile radości było z każdego zakupu, szczególnie takiego poważniejszego, jak pralka na przykład:)
Pampersy w tamtych czasach były towarem prawdziwie luksusowym. Na co
dzień Dominika nosiła zwykłe pieluszki tetrowe. Pralka automatyczna była więc
koniecznością...
Najszczęśliwszy czas w życiu spędziliśmy zaraz po ślubie - bezrobotni na zasiłkach oczekujący dziecka;) Bez planów i obowiązków. Znajomi i rodzina patrzyli na nas z politowaniem, za plecami komentowali nasze żałosne położenie. A my pławiliśmy się w nicniemuszeniu:) Spaliśmy do południa, oglądaliśmy filmy i rozwiązywaliśmy krzyżówki... I tylko moja mama psuła mi humor, gdy wracała z pracy i złościła się na mnie, że, będąc w domu, nawet obiadu nie przygotowałam... Z perspektywy czasu podziwiam ją, że w tamtych chwilach potrafiła wykazać się tak dużą cierpliwością i nie rzucała we mnie niezmytymi garami;)
Gdy mąż dostał wreszcie pracę, to był prawdziwy dramat;) Mieliśmy śmiały plan...
Niestety do dziś niezrealizowany;)
Do dziś oboje na etatach... Przywykliśmy. Ale czasem, zwłaszcza w niedzielny wieczór, albo po urlopie, przebiega przez głowę myśl - JAK DŁUGO JESZCZE?????
Myślałam, że dużo się zmieniło przez ostatnie dwadzieścia lat.... Hmmm.... Jeśli by próbować te zmiany mierzyć ilością fryzur i kolorów włosów, które miałam na głowie, to istotnie:)
Ale są też parametry absolutnie stałe:
Ciśnienie - niskie od zawsze. Na szczęście teraz mogę ratować się kawą. Dwa razy dziennie!
Waga - kapeńkę się różni. To z powodu rękodzieła (i bloga) - czasem mnie tak wciąga, że zapominam o jedzeniu:)
Wzrost - rosłam szybko, ale krótko. Dlatego wysokie obcasy moimi przyjaciółmi dziś są;)
Wzrok - sokoli. Tylko lewe oko coś tam...
Swoje zapiski skończyłam w czerwcu 1995 roku. Dominika miała już
wówczas skończony roczek, a ja poszłam do swojej pierwszej prawdziwej pracy. Wtedy też zaczęłam dziergać. Doba skurczyła mi się dramatycznie, a stwierdzenie "nudzi mi się" zniknęło z mojego słownika...
Teraz jednak (choć doba wciąż jest dramatycznie, albo nawet jeszcze bardziej, krótka) zastanawiam się, czy aby nie reaktywować tego zwyczaju - kto wie, jaką przyjemność za dwadzieścia lat sprawi mi podróż w czasy mojej czterdziestki...
Tymczasem jednak, po tygodniu wywoływania duchów przeszłości, czas znów zapieczętować pudło i zamknąć je w lochach. Dziś przyjeżdża Dominika. Nie chciałabym, żeby moje zapiski wpadły jej w ręce. Jeszcze nie teraz.