… bez dziergania. Zaczęłam za to malować kolejny obraz po numerach. A w przerwach oglądam filmy i czytam książki. Jeszcze rok, dwa temu powiedziałabym, że to historie pogrążające w depresji… A dziś moszczę się w ich przytulnym smutku, jak w ciepłym, swojskim czarnym kokonie. Nie chce mi się z niego wychodzić, a warunki zewnętrzne mi sprzyjają - mamy najgorszą wersję zimy, najpaskudniejszą.
„Ostatni brzeg” Nevila Shute (opowieść o ostatnich chwilach ludzkości po wojnie atomowej, o ostatnim miejscu na Ziemi, w Australii, gdzie jeszcze toczy się życie, ale zagłada jest nieunikniona, bo radioaktywna chmura z Północy, niosąca śmierć wszystkim organizmom żywym, zbliża się nieubłaganie) po raz pierwszy przeczytałam jeszcze w podstawówce. Zrobiła na mnie tak ogromne wrażenie, że łatwo przetrwała w mojej pamięci. Może dlatego, że później oglądałam też filmy. Jest bardzo wierna adaptacja z 1959 roku, a później - w 2000 roku - nakręcono wersję uwspółcześnioną (nie spodobała mi się za pierwszym razem). Ostatnio odświeżyłam sobie oba te filmy, jeden po drugim i teraz uważam, że nowa wersja jest jednak lepsza. Warstwa obyczajowa z lat pięćdziesiątych jest dziś zupełnie niestrawna. W książce nie zwróciłam na to uwagi za pierwszym razem, za to teraz bardzo działało mi na nerwy. Emocjonalnie nadal robi wrażenie, ale przedstawiony wizerunek kobiet, jako dziecinnych histeryczek, które nijak nie rozumieją się na rzeczywistości jest już nie do przyjęcia. "Te cholerne kobiety żyją jak pod kloszem. Nie potrafią nosa wychylić poza świat własnych sentymentalnych rojeń. Gdyby uznawały rzeczywistość, mogłyby pomóc mężczyznom, pomóc im ogromnie. Ale kiedy czepiają się swego urojonego świata, są po prostu koszmarnym kamieniem młyńskim u szyi." Kobiety to dziecinki, kotki, kochaniutkie... zajęte banałami nawet wobec końca świata. Mężczyźni zaś do końca trzymają się zasad i dźwigają na swych silnych barkach swe wzniosłe zobowiązania wobec kraju, podwładnych i rodziny.
"Opowieść podręcznej" Margaret Atwood, chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Dawno temu oglądałam film z 1990 roku i nie podobał mi się. Uznałam, że jest zbyt absurdalny w uwłaczaniu kobietom. Ależ byłam naiwna! Potem był przebojowy serial na Netfliksie, a teraz wreszcie postanowiłam przeczytać książkę. Jest mniej sensacyjna, akcja jest wolniejsza, a słowa budzą mniejszą grozę od obrazów, ale emocjonalnie po prostu rewolucyjna. I rewelacyjna.
"O sensie życia" polecił mi Brat. Jej autor, Viktor Frankl, był austriackim Żydem, psychiatrą, psychoterapeutą, filozofem i neurologiem, więźniem obozów zagłady, który w czasie wojny stracił całą swoją rodzinę. Jest twórcą logoterapii, czyli terapii sensem. Uważał, że jedną z podstawowych potrzeb człowieka jest znalezienie właściwego sobie sensu życia. Napisałam Bratu, że dwadzieścia lat temu być może byłaby dla mnie odkrywcza, dziś jest jedną z wielu. Ale choć zgadzam się z wieloma tezami w książce i są mi one bliskie, to w wielu miejscach działały mi na nerwy uogólnienia i uniwersalizowanie własnych wniosków - jeśli Autor nawet wobec granicznych doświadczeń życia obozowego czuł sens życia i sens cierpienia, to znaczy, że zarówno życie, jak i cierpienie MAJĄ sens. Trzeba go tylko znaleźć. Więc jeśli ktoś tego nie czuje, to po prostu znaczy, że jeszcze tego sensu nie odkrył. Irytowały mnie rozważania Frankla o samobójstwie. Życie jest jak gra w szachy, a samobójstwo jest jak zrzucenie figur z szachownicy - bez sensu, bo przecież nie rozwiązuje się w ten sposób żadnych problemów. "Samobójca narusza życiowe reguły gry; nie wymagają one od nas bynajmniej, byśmy za wszelką cenę wygrali, jednak z całą pewnością wymagają od nas, byśmy w żadnym wypadku się nie poddawali." No cóż... ja nie cierpię gier. Żadnych. Nigdy nie lubiłam. Nawet w dzieciństwie. Nudziły mnie śmiertelnie.
"Testament" to film z 1983 roku. Podobny do "Ostatniego brzegu", też o katastrofie nuklearnej i powolnej, ale nieuniknionej śmierci ludzi. Różnica jest tylko w podejściu do tej śmierci. W "Ostatnim brzegu" ludzie mieli powszechny dostęp i mogli zażyć tabletki, by skrócić sobie cierpienia bolesnego umieraniem na chorobę popromienną. I większość bohaterów z tego rozwiązania korzystała. Rodziny z dziećmi umierały razem, w łóżku, przytulone do siebie. Zabierali ze sobą swoje zwierzęta, by nie pozostawiać ich samym sobie w bólu i cierpieniu, bez opieki. To było mocne. To do mnie przemawia. W "Testamencie" nikt nie decyduje się na samobójstwo, a nawet gdy ktoś planuje i chce to zrobić, to nie jest w stanie i rezygnuje. Ciekawe... Sądzę, że ja wybrałabym tę pierwszą opcję...
Nie martwcie się, że wraca mi depresja, bo mimo tego wszystkiego czuję się dobrze. Sama nie rozumiem, jak to działa... Że czasem życie tak strasznie boli, a czasem, choć przecież wcale nie staje się lżejsze i mimo doświadczanego smutku - nie boli zupełnie. Wprost przeciwnie - w tym swoim ciasnym, czarnym kokonie czuję szczęście i błogość, i jakieś takie ukojenie. Może dlatego, że ten smutek nie jest tak naprawdę mój, tylko związany z fikcją, w której się zanurzam, a na zewnątrz mojego "kokona", mam bliskich, kochanych ludzi i ciepłe, kochane, przymilne zwierzaki więc jeśli już koniecznie do życia potrzeba poczucia sensu, to oni i one są moim sensem:-).