sobota, 26 listopada 2011

Pierwsza z listy

Przez trzy niedziele czytałam tom pierwszy, na drugi zaś trzeba mi było ledwie trzech dni - przeczytałam "Krzyżowców" - historię krucjaty wyzwolenia Grobu Pańskiego w Jeruzalem, przez Zofię Kossak spisaną. I bez ochyby rzec mogę, że choć siła książek w swym życiu przeczytałam, to ta najlepsza była! Wierzej zdało mi się, że inne historie ciekawsze, że lepsze, że z lepszą fantazją spisane. Lecz ninie nic one nie znaczą. Jeno krzyżowcy mi w głowie -  wszystkie myśli zajmują i po nocach się śnią ich wielkie, tragiczne historie.

Początkowo niespiesznie biegły wydarzenia. Dobrzy rycerze śląscy uchodzić muszą swych dworzyszcz puszczańskich, by gniewu Sieciecha uniknąć. Aż do Prowansji, do św. Idziego, postanawiają z pielgrzymką pokutną się udać. Już ta droga wielce pouczająca będzie - słowiańscy rycerze z puszczy spotkają się z najznakomitszym rycerstwem latyńskim. Mowę latyńską poznają, która tak bogatsza od tej, którą od kołyski znają. Tyle nią można wyrazić, o miłowaniu wiersze pisać, szlachetne panie adorować... Ale to początek dopiero. Bo oto wielkie poruszenie się robi. Dobrzy rycerze zjeżdżają ze wszystkich stron, wszyscy do Clermont ciągną. Tam na synodzie ma Papież Urban II coś ważnego ogłosić. I tak dobrzy śląscy rycerze, przez przypadek znajdą się w środku najważniejszych wydarzeń średniowiecznej Europy i ruszą z krucjatą do Ziemi Świętej.

W tym miejscu siła bohaterów nie sposób spamiętać. Nazwiska i godności się plączą. Tenże to grabia, czy książę? A tenże to giermek którego? Imiona żon, szlachetnych pań, też się mieszają... Ale jeszcze chwila i już zaraz znam ci ja wszystkich bohaterów i wiem, że ten książę szlachetny, Boga miłujący ponad wszystko, inszy zaś porywczy, uparty, ale też dobrego serca. Jest też książę chytry i przebiegły, pierwszorzędny gracz polityczny. Oj, da on popalić basileusowi Aleksemu! Nikogo on nie miłuje, jedynie młodego bratanka swego, który ni jak do niego niepodobny - wielce prawy i honorowy, nie raz woli swego przebiegłego stryja się przeciwi. Jest też rycerz zgorzkniały, któren żonę swą na zdradzie przyłapał i teraz wielką nienawiścią pała ku płci niewieściej, wszelkiego nieszczęścia i zguby w niej upatrując. Inny zaś rycerz przeciwnie - żonę swą umiłował ponad wszystko. Rad by ją z sobą na wyprawę zabrał, ale ona brzemienna. Brzemienne białki doma ostać muszą. Ale dołączy ona do męża, gdy tylko potomka powije. Tymczasem listy śle dobry rycerz, w których opowiada szlachetnej swej pani, że krucjata to rzecz zgoła nie boska, a diabelska chyba, bo zła się dzieje po drodze, że niepodobna.

Pięćset tysięcy ludzi wyszło na pierwszą krucjatę, u celu - przed Grobem Chrystusowym - stanęło niespełna dwadzieścia. Tyle istnień pomarło w drodze! Ginęli w górach, podczas wielkich bitew, w drodze przez pustynię dotychczas nieprzebytą. Ginęli z głodu, pragnienia i chorób, a jednak doszli celu i cel zdobyli. Przez lata ich historia w legendę i świętość obrosła. O niegodziwościach wyprawy nikt słuchać nie chciał, jeno o bohaterstwie. Zofia Kossak przez lat sześć nad siłą kronik, monografii, foliałów i historyj się zagłębiała, by prawdy o krzyżowcach szukać, a dzieje przez nią spisane w większości są autentyczne i historyczne, choć sama autorka prawi, że rzeczywistość wyprawy krzyżowej znaczenie okrutniejsza i odrażająca była, niż to się dało opisać.

Nie lza więcej opowiadać. Wspomnieć przeto warto, że książka po raz pierwszy wydana była w 1936 roku i wiela kontrowersyj wywołała. Krzyżowcy nie tacy święci się okazali, jak ich legenda malowała. Rację miał chyba dobry Ademar de Monteil, biskup Le Puy, przez samego Papieża na przywódcę wyprawy mianowany, gdy, będąc w chorobie, srogo zawiedziony i rozczarowany obrzydłą i marną kondycją człowieczą, zastanawiał się: "Szatana może nie ma wcale poza biernością, głupotą i złością, tkwiącymi w naturze ludzkiej?" Przeto zawsze tam, gdzie ludzie, tam zawsze zło się pleni, "Na krótkie mgnienie dają się porwać zapałem, by tym ciężej, tym haniebniej opaść z powrotem na ziemię". I wszyscy po równo złem obdarzeni: Latyńce i greckie schizmatyki, Saraceny i inne pogany, możne pany, i sługi, i raby...

Niemiła to prawda dla Młodej Polski, że legendarni krzyżowce w okrucieństwie i bestialstwie równi byli Muzułmanom, za to w mądrości i solidarności wiela niżej od nich stali. Uczyć się nie chcieli, bo wiedzę z czarami i nieczystymi siłami wiązali, i za niegodną dobrych rycerzy uznawali. Także i między sobą bez przerwy się kłócili i o błahostki honorowo potykali. Gdy tylko im wroga wspólnego nie stało, gdy tylko dobrobyt i spokój, to zaraz się między możnymi latyńskimi kłótnie i swary, i bitwy zdarzają. Wstyd i pohańbienie tylko przed doskonale zorganizowaną i zjednoczoną armią muzułmańską!

Jednak dobry biskup Ademar nie długo źle o ludziach myślał. Rychło opamiętanie na niego zeszło i obaczył też inne ludzkie właściwości: miłość, co wszystko przetrzyma, szlachetność, odwaga, honor... I tacy po dziś dzień ostalim: "splątany kłąb cnoty i zbrodni". Wiela lat od tych wydarzeń przeszło, a ludzie wciąż to wielkością i dobrem do nieba się wznoszą, to znów w grzechu w wieczny mrok upadają...

A w Jeruzalem, przy grobie Boga Prawdziwego, po dziś dzień spokój nie nastał...

 Tłem, na którym rozgrywa się akcja Krzyżowców, jest kryzys społeczno-ekonomiczny Europy i głód panujący wówczas we Francji. Krzyżowcy to nie tylko panowie feudalni, kierowani motywami politycznymi, pełni ambicji, żądni sławy, ale i wasale widzący w wyprawie nadzieję lepszej doli, a zarazem gwarancję odzyskania Grobu Świętego z rąk pogańskich [...]. Zdejmując krzyżowcom niejako z włosiennicą aureolę świętości, [Zofia Kossak] pokazała ludzi zwykłych, pełnych wad, oscylujących między mistycyzmem a upadkiem moralnym [...]. Pisarka stworzyła jeden z najpełniejszych obrazów średniowiecznej Europy, ukazując jednocześnie zetknięcie się trzech kultur: łacińskiej, bizantyjskiej i muzułmańskiej, które zapoczątkowały nowy okres w kulturze Europy. 
PS. A tutaj jest, moim zdaniem, najlepsza recenzja "Krzyżowców", oddająca dokładnie to, co i ja czułam czytając spisane przez Zofię Kossak dzieje.


Komentarze
 
2011/11/26 20:59:19
Swoją recenzją narobiłaś mi smaka na te pozycje:))) Będę musiała zakupić i poczytać, dzięki, jak skończę to się wypowiem:)
 
2011/11/26 21:02:40
Ambitnie! :) Choć nie są to moje klimaty, to muszę przyznać, że bardzo ciekawa recenzja! Pozdrawiam cieplutko
 
2011/11/26 22:02:21
Okres wojen krzyżowych, krucjat to niezwykle ciekawy czas. Zawsze mnie interesowało średniowiecze wcale nie takie czarno-białe, nawet nie szare. To bardzo barwny, dramatyczny okres historii. Polecam "Mistrzynię sztuki śmierci" Ariany Franklin, pośrednio związaną z wyprawami krzyżowymi.
 
2011/11/27 10:23:20
Od zawsze stała w biblioteczcew domu rodzinnym i zawsze ją omijałam. Może i dobrze, bo mogłąbym się wtedy zniechęcić i nigdy nie sięgnąc po nią. Tak właśnie było z "Nędznikami", stoją do tej pory, bo wciąż mam w głowie zniechęcenie z lat nastoletnich.
Recenzja napisana przez Ciebie ciekawie brzmi, a przy tym ubrana w specyficzny język.


Anka
 
2011/11/27 11:08:42
BleuBleu, no to z ciekawością czekać będę na Twoją opinię:)

Magota, średniowiecze też nie było do tej pory moją ulubioną epoką historyczną - cóż ciekawego w tych pełnych przemocy i ciemnoty czasach? A i owszem, teraz przekonałam się, że istotnie były to niezwykłe czasy, kiedy dorośli ludzie byli w swej wierze naiwni jak dzieci i powierzali Bogu rozstrzyganie najbłahszych nawet swoich sporów - wygranie pojedynku było widomym znakiem prawości; przecież Bóg jedynie prawym sprzyjał:) Straszne i fascynujące jednocześnie, zwłaszcza, gdy okazuje się, że dokładnie w tym samym czasie na wschodzie, w Cesarstwie Bizantyjskim kwitnie nauka, medycyna i sztuka. Średniowiecze to czas, gdy Zachód jest zacofany i ciemny, zaś Wschód oświecony i wykształcony... choć zmanierowany i zepsuty jednocześnie... Czyżby to zawsze z oświeceniem szło w parze zepsucie moralne? Rycerze Zachodu, choć prymitywni, nieuczeni i ciemni, to kierowali się żelaznym kodeksem moralnym, co prawda dziwna to była moralność z naszego punktu widzenia, ale ówcześnie były to powszechnie uznawane i przestrzegane wartości...

Markaewa, właśnie, całkowicie się z Tobą zgadzam - dramatyczny i barwny okres historii:) Zdecydowanie za mało poświęciłam mu czasu. Ale to się zmieni:). Bardzo dziękuję za polecenie książki; na pewno się nią zainteresuję:)

Aniu, co do Nędzników, to radzę przełamać uprzedzenia; swego czasu również zdawało mi się, że to najlepsza książka, jaką przeczytałam:). A Krzyżowców polecam szczerze i z całego serca, choć początek trudno się czyta.... Jest trochę dawnej historii polskiej, którą z wiekiem zdążyłam zapomnieć... no i język.... początkowo staropolski ciężki zdał mi się, przeto po sześciuset stronach z okładem łacno mi było zagłębiać się w historię starodawnymi słowami i stylem spisaną:)
 
2011/11/27 12:14:44
To naprawdę ciekawy okres w dziejach świata i Europy. Pełen tajemnic, spisków, ale też rozwoju nauki, np. medycyny, co wydaje się nam niewiarygodne. Od kilku lat się nim interesuję. Polecam jeszcze Petera Berlinga "Dzieci Graala", "Krew królów", "Koronę świata" i "Czarny kielich". Dodatkowo Noaha Gordona "Medicusa".
 
2011/11/27 13:54:29
Podobnem wrazenie odniosła, czytając co nie co o tychże wyprawcach, najgorzej bowiem jak se ludziska bogiem gębę wycierają.
 
2011/11/28 10:01:30
Markaewo, sądząc po tym, jak krzyżowcy w książce Kossak traktowali medycynę aż trudno uwierzyć, że istotnie w średniowieczu mógł nastąpić jej rozwój:) Choć z drugiej strony autorka też stwierdza, że zderzenie kultury zachodniej ze wschodnią pchnęło tę pierwszą co najmniej o trzysta lat do przodu, więc pewnie następni pielgrzymi z większą uwagą i zaufaniem przyglądali się i przyswajali sobie umiejętności wschodnich medyków, by później zdobytą wiedzę upowszechniać u siebie...
Dzięki za polecenie kolejnych książek:)

Jago, akurat w tej dziedzinie, to od średniowiecza nic się nie zmieniło, niestety...
 
2011/11/29 09:12:50
Do kościołów po walce wchodzili w chwale i który bardziej ociekał krwią ten większy bohater i bardziej wychwalany był. Każde czasy maja swoje plusy i minusy, ale wtedy chyba dość trudno było o plusy i trudno się żyło zwykłym ludziom. Bardzo ciekawie się prezentuje ta książka i jak zwykle inspirująco ja polecasz.
 
2011/11/30 08:30:14
Kraszynko, to prawda... i choć średniowiecze okazuje się całkiem ciekawe, gdy się o nim czyta, to bardzo się cieszę, że urodziłam się dużo później... (ciekawe jak za tysiąc lat współcześni ocenią nasze czasy:)).
A co do religii i krwi - no to wciąż są wyznania, w których zabicie niewiernego nie jest grzechem, co więcej - jest czynem szlachetnym i godnym nagrody...

niedziela, 20 listopada 2011

Słowa mają moc...

... a brak słów chyba jeszcze większą...

Czasami czuję się wśród ludzi jak kosmitka: ludzkie reakcje, oczekiwania, oceny różnych zdarzeń... są dla mnie ciągła niespodzianką. Ludzie co innego myślą, co innego mówią, lecz zawsze spodziewają, że będą zrozumiani. Jesteśmy przedstawicielami tego samego gatunku, a tak bardzo się od siebie różnimy. Nie byłoby to złe samo w sobie, gdyby nie fakt, że tak trudno nam te różnice zaakceptować. Dopasowujemy innych do swoich własnych miarek, a potem jesteśmy rozczarowani i rozżaleni, że nie pasują. I to złośliwie nie pasują, bo przecież wiadomo, że nasze miarki są właściwe, nasze miarki wyznaczają normalność: to co ja rozumiem jest zrozumiałe, to czego nie rozumiem, jest w najlepszym wypadku dziwaczne, w najgorszym zaś groźne i należy je wyeliminować.

Pewnie nie różnię się pod tym względem od innych przedstawicieli mojego gatunku, tym niemniej jednak żywię głębokie przekonanie o własnej nieskomplikowaności, która nieustannie zderza się ze złożonością innych. Na przykład ostatnio. W ciągu niedługiego czasu wydarzyły się dwie sytuacje, które wytrąciły mnie z równowagi, dały do myślenia i przyczyniły się do powstania tego wpisu. Obie dotyczą słów: tych, które padły i tych, których ode mnie oczekiwano, a one właśnie nie padły.

Od września chodzę na aerokickboxing. Zajęcia fizyczne tak mi się spodobały, że uznałam, że dwa razy w tygodniu to dla mnie za mało. Chciało mi się czegoś jeszcze. Przypadkiem usłyszałam o zumbie. Nie miałam pojęcia co to takiego, ale sprawdziłam w internecie - to, co przeczytałam i zobaczyłam wydało mi się bardzo interesujące. Zapisałam się. Ja i jeszcze dwie koleżanki z aerokickboxingu. Pierwsze zajęcia okazały się jednak całkowitą porażką. Było zupełnie inaczej niż na aerokickboxingu i zupełnie inaczej niż się spodziewałyśmy: duszna, mała salka, dużo szybsze tempo, nieznane nam kroki i prowadząca, która z nami wykonywała jedynie początek układu, a potem tylko odliczała i krzyczała: niżej nogi!, wyżej nogi!, mniejszy rozkrok!, większy wymach!... No gubiłyśmy się jak przedszkolaki, a przecież w zorganizowanej aktywności fizycznej nie byłyśmy nowicjuszkami!

Po zajęciach, z nosami na kwintę, rozczarowane, poszłyśmy do szatni... I zaczęły się komentarze: że prowadząca się drze, nie ćwiczy razem z nami przez co gubimy kroki i potem nie możemy się w nich połapać, że za szybko, i że aerokickboxing lepszy... Ale przecież nie tylko takie.

Nie należę do osób, które po pierwszym niepowodzeniu wyrabiają sobie od razu negatywną opinię o całym przedsięwzięciu. Nie należę też do osób, które łatwo wyrzucają z siebie kategoryczne sądy. Wprost przeciwnie - często dziesięć razy pomyślę, zanim się wypowiem, a nawet wówczas staram się wyrazić wszystkie strony danej sytuacji. To prawda, że nie byłam zadowolona z pierwszych zajęć oraz, że to niezadowolenie wyraziłam. Ale miałam również świadomość, że oczywiste problemy początkujących, znikają najczęściej w miarę nabierania wprawy. To, że jest inaczej niż na aerokickboxingu, wcale nie znaczy, że jest od razu gorzej; po prostu musimy się przyzwyczaić do czegoś nowego. I to również zostało w szatni powiedziane.

Tymczasem na kolejne zajęcia prowadząca przyszła zła, rozżalona i zaraz na wstępie wygłosiła komunikat, że ona fitnessem zajmuje się już od dawna, że zna się na rzeczy, że stara się jak najlepiej prowadzić ćwiczenia i, że w związku z tym nie życzy sobie takich komentarzy w szatni, jak to miało miejsce ostatnio.

Stałam z rozdziawioną twarzą, zdziwiona i kompletnie nie rozumiejąca, co w naszej rozmowie mogło aż tak dotknąć naszą prowadzącą. Zupełnie nie poczuwałam się do odpowiedzialności za taką reakcję, więc w końcu zignorowałam oświadczenie i zajęłam się ćwiczeniami. Na kolejnych zajęciach zauważyłam jednak, że prowadząca omija nas wzrokiem, nie uśmiecha się i nie poprawia nawet wówczas, gdy ćwiczymy zupełnie źle. Na kolejnych było tak samo... Co to, u licha, ma znaczyć? Przecież nie powiedziałam nic takiego, co tłumaczyłoby taką reakcję!

Po dwóch tygodniach zrozumiałam. Nieważne, co JA osobiście powiedziałam w trakcie naszej wspólnej rozmowy. Chodzi o to, co prowadząca z niej usłyszała i jak to odebrała: nowicjuszki przyszły na pierwsze zajęcia i krytykują ją - ekspertkę. Zrozumiałam i choć nadal uważam, że taka reakcja na krytykę była zupełnie nieuzasadniona (jest przecież instruktorką, nauczycielką - musi liczyć się z tym, że grupa będzie rozmawiać na temat jej zajęć, musi zdawać sobie sprawę z tego, że nie wszyscy będą się zawsze tylko zachwycać), to jednak w tej sytuacji poczułam się jednak odpowiedzialna - odpowiedzialna, bo byłam współuczestniczką sytuacji, w której padły słowa uznane przez naszą instruktorkę za krzywdzące i niesprawiedliwe.

Uznałam, że sytuację trzeba wyjaśnić i, ku uldze wszystkich zainteresowanych, po ostatnim treningu zawarłyśmy pokój. Cieszę się z tego tym bardziej, że po kilku zajęciach naprawdę złapałam rytm, przyzwyczaiłam się do ćwiczeń i polubiłam je tak bardzo, że z przyjemnością myślę o kontynuacji treningu w następnym miesiącu.

Druga sytuacja dotyczy moich relacji z koleżanką z pracy, którą mogłabym już chyba nazywać przyjaciółką, gdyby nie mój dystans i ostrożność w dobieraniu słów.

Pracujemy razem już parę lat. Wydawało mi się, że w ciągu tego czasu poznałyśmy się na tyle, żeby wiedzieć czego się po sobie spodziewać i czego od siebie oczekiwać. Wydawało mi się, że nasze relacje są bardzo dobre, a nawet wzorcowe: chodzimy razem na śniadania, opowiadamy sobie o różnych problemach, plotkujemy na temat klientów, wspólnych znajomych oraz innych współpracowników... czyli robimy wszystko to, co ludziom właściwe dla utrzymania więzi społecznych (kiedyś czytałam, że plotkowanie spełnia tę samą rolę, co u małp iskanie się:)). Gdy uważam, że moja przyjaciółka nie ma racji, że przesadza, że niepotrzebnie bierze do siebie różne rzeczy, to czasami delikatnie staram się jej to powiedzieć, ale gdy czuję opór, to po prostu odpuszczam, nie podejmuję tematu, lub go zmieniam. W końcu to jej życie, nie mam prawa oceniać, ani się wtrącać. Chce się gnębić błahostkami (w moim przekonaniu)? Jej sprawa. Wszystko oczywiście dla dobra naszych relacji.

Tak więc, gdy ostatnio moja przyjaciółka wpadła do pracy jak burza gradowa, przeklinając na czym świat stoi, niewybrednymi słowami obrażając drogowców, którzy bezmyślnie stawiają znaki drogowe i policjantów, którzy potem za ich nieprzestrzeganie bezdusznie wlepiają mandaty... po prostu odwróciłam się do komputera uważając, że najrozsądniej będzie przeczekać atak emocji. W swoim przekonaniu utwierdziłam się, gdy kątem ucha usłyszałam co było przyczyną tej ogromnej złości na przedstawicieli wspomnianych zawodów. Otóż, ponieważ przy przedszkolu nie ma parkingu, a przy chodniku jest zakaz zatrzymywania się, przyjaciółka postawiła samochód po przeciwnej stronie drogi. Konsekwencją tych wszystkich niekorzystnych okoliczności było to, że jej córka wysiadła z samochodu prosto na ulicę i cudem tylko uniknęła wpadnięcia pod koła innego pojazdu.

Rzeczywiście, mogło być groźnie - pomyślałam sobie - ale na szczęście nic się nie stało. Pomyślałam też sobie, że zamiast złościć się na drogowców, policjantów, czy kogo tam jeszcze popadnie, przyjaciółka mogłaby sama uderzyć się w pierś, bo to ona powinna dopilnować, by córka nie wybiegała na ulicę, to ona jest odpowiedzialna za swoje dziecko. Zmilczałam jednak, nie chcąc dolewać oliwy do ognia.

Milczenie okazało się jednak błędem. Gdy przyjaciółka skończyła już przeżywać poranną sytuację, skupiła się na mojej reakcji. A właściwie jej braku. Powiedziała mi, że jestem oschła i zimna, że skoro zignorowałam tak dramatyczne dla niej wydarzenie, to chyba jednak nie jesteśmy ze sobą tak blisko, jak jej się zdawało.

W pierwszym momencie mnie zatkało. Znów zdarzyło się coś, czego się nie spodziewałam. Przecież to właśnie nasza zażyłość sprawiła, że zareagowałam tak, jak zareagowałam. Bo niby jak inaczej? Z delikatności się nie odezwałam. Żeby uszanować jej emocje i nie oddawać się łatwym ocenom. Dla dobra naszych relacji powstrzymałam się od wyrażenia opinii, która mogłaby być dla przyjaciółki niemiła. Zresztą przecież i tak się nic nie stało. O co znów ten cały szum?

Ale potem znów przemyślałam sprawę i znów musiałam uderzyć się w pierś. Moja przyjaciółka ma prawo oczekiwać, że zachowam się tak, jak ona zachowałaby się w podobnej sytuacji. Jej świat wartości poukładany jest wg jej klucza, zgodnie z którym moje zachowanie musiało jej zgrzytnąć. Chodzi jednak o to, że nasze klucze niekoniecznie muszą pasować do cudzych zamków. Czasem pasują, a czasem nie i niekoniecznie musi to od razu znaczyć, że ktoś ma zepsuty zamek. Czasem warto rozejrzeć się po prostu za innym kluczem.

Gdy wreszcie udało nam się to nieporozumienie wyjaśnić, nastąpiło kolejne szokujące wyznanie: przyjaciółka, powiedziała, że doskonale wie, że to była jej wina, ale to uczucie było tak przykre, że po prostu musiała zamienić je w złość i znaleźć innych winnych. A to dopiero! - pomyślałam sobie - samooszukiwanie się miało być nieświadome, a tu takie kłamstwo "prosto w oczy" swojej świadomości; to niesłychane! Na głos zaś odpowiedziałam, że może gdyby od razu powiedziała o tym, co tak NAPRAWDĘ zgnębiło ją w tej sytuacji, to moja reakcja mogłaby przecież być zupełnie inna. W takie emocje mogłabym się wczuć, te emocje mogłabym razem z nią współodczuwać.

No dobra... Było minęło. Wciąż się przyjaźnimy - jadamy razem śniadania, plotkujemy, ćwiczymy na aerokickboxingu. Razem przetrwałyśmy zumbowy kryzys i zapisałyśmy się na kolejny miesiąc

Wnioski na przyszłość? Nie wiem. Jestem człowiekiem. Od trzydziestu ośmiu lat żyję w społeczeństwie... i nadal się uczę... Uczę się żyć wśród ludzi.


Komentarze

2011/11/21 09:09:40
Oj, no to faktycznie niesympatyczne zdarzenia. Dobrze, że się wszystko wyjaśniło!

Ja już podobnie jak i Ty staram brać się na "wstrzymanie", a więc trzy razy przemyślę zanim coś powiem, choć przyznam szczerze, że i mnie w niektórych sytuacjach ciężko zachować obiektywizm i siłą rzeczy mierzę pewne zachowania swoją miarką. Taka to już ta ludzka natura...

2011/11/21 11:23:23
No właśnie, taka to już nasza natura...
Sama również często wpadam w pułapkę własnych oczekiwań wobec innych ludzi i również często w związku z tym czuję się rozczarowana i zniechęcona. Choć staram się pamiętać wówczas, że to nie ludzie zawodzą, tylko moje miarki i ta świadomość naprawdę bardzo mi pomaga.

2011/11/21 22:26:48
To witaj w klubie! Też wciąż się uczę zyć między ludźmi.
Wiem, że każdy jest inny, staram się to zrozumieć, ale irytują mnie niekiedy postępowania innych ludzi. Nauczyłam się jednak(nie wiem czy to dobrze, czy źle) trzymać swoje zdanie dla siebie, albo ewentualnie pogadać sobie z moim mężem, który i tak 99% ludzi zna tylko z opowieści, więc nie ma szansy, że komukolwiek coś "sprzeda" .
Staram się nie oceniać innych, bo jak mówisz, kazdy ma swoje normy i jemu wydają się najlepsze; tu nawet nie ma co dyskutowac. Mogę się podziwować w domu, ale to wszystko.
A sytuacja, którą opisujesz z przyjaciółką... cóż, chyba prawie każdy miał takie momenty, kiedy czasem za dużo powiedzieć - było źle, za mało - podobnie. Grunt, to wyjaśnić sytuację, prawda?

Anka

2011/11/22 08:25:08
Prawda, Aniu!
Najważniejsze to chcieć sobie wyjaśnić nieporozumienia. A do tego potrzebna jest pewnego rodzaju odwaga i otwartość - trzeba mówić o swoich uczuciach i oczekiwaniach, a nie spodziewać się, że inni sami się ich domyślą i odpowiednio zareagują. Nie zamykać się w poczuciu swojej krzywdy, tylko otworzyć się na wyjaśnienia i próbować spojrzeć na siebie z perspektywy drugiej strony.
Bardzo jestem dumna z tego, że w obydwu opisywanych przeze mnie sytuacjach udało nam się to osiągnąć. Fajnie:)

2011/11/22 12:58:20
Usłyszałam kiedyś od koleżanki, że przyjacielstwo i koleżeństwo jest po to żeby się pocieszać nawzajem i basta i od tamtej pory rzeczywiście uważam na to co mówię nawet jeśli się nie zgadzam, bo koleżanka dosyć apodyktyczna. Czasami to my chcemy żeby nas pocieszać a innym razem to my pocieszamy a żaden klucz nie pasuje do wszystkich zamków tak jak piszesz i jak ktoś ma słabszy dzień to zgrzyt gotowy. Jest powiedzenie, że człowiek uczy się całe życie i głupi umiera i jak to sobie uświadomię to zaraz mi się świat prostuje.

2011/11/22 14:21:32
No właśnie Kraszynko:) I nie da się wszystkiego zrozumieć... czasem trzeba coś po prostu zaakceptować takim, jakie jest, bez dociekania dlaczego...

A w ogóle to bardzo dziękuję za Wasze komentarze!
Nie wiem czego oczekiwałam:), ale chyba to dostałam, bo teraz czuję się swobodniej i lżej mi tak jakoś...:)

2011/11/22 18:34:12
Najlepiej to podobno niczego nie oczekiwać, wtedy nie jest się rozczarowanym;)
Ćwiczę to nieustannie i coraz bardziej się z takim podejściem do życia zgadzam:)

A przyjaciele są również po to, żeby uświadamiać nam niewygodne dla nas fakty czy obnażać kłamstwa, którymi się otaczamy, bo kto jak nie oni ma to zrobić? Od kogo innego taką prawdę przyjmiemy, jeśli nie od osób, które z założenia są nam życzliwe?

2011/11/23 08:32:20
He, he... nie oczekiwać..., ale jak się tak zaprogramować, żeby nie oczekiwać? Nawet jak myślę sobie, ze nie oczekuję, to jakimś takim skraweczkiem siebie, może nawet bardziej podświadomie, niż świadomie... oczekuję jednak:) Czy nie nazywa się to nadzieją?

A ponadto, jeśli ktoś nas krytykuje, to choćby to był najlepszy przyjaciel, trudno wtedy pamiętać, że jest nam życzliwy... choć ja osobiście wierzę w życzliwość i dobrą wolę innych ludzi i z pewnością nie spodziewam się;), że gdy sprawiają mi w czymś przykrość, to robią to specjalnie i złośliwie:)

2011/11/23 14:43:05
Właśnie o nadzieję chodzi, a nie oczekiwania! Różnica zasadnicza, podobnie jak między prośbą i żądaniem;)
Dobrze to określiłaś: jak się zaprogramować? Bo to właśnie zaprogramowanie jest, hehe. Więc jeśli się dało w tę stronę, to i pewnie da się w drugą:)

Krytyka to takie mocne słowo, a może po prostu zwrócenie na coś uwagi, na jakieś nasze zachowanie, podejście, pogląd? Lepiej brzmi i łatwiej przyjąć. Zwłaszcza od przyjaciela:)

2011/11/23 15:07:40
Fakt Sowo, zwłaszcza, że krytyka, krytyce nierówna... - można delikatnie, a można (usprawiedliwiając się szczerością - czyli jedną z najważniejszych wartości w przyjaźni) bez ogródek i zwyczajnie po chamsku...

2011/11/23 21:37:59
Największy problem jak dla mnie polega na tym, że stosunki międzyludzkie są strasznie skomplikowane. Najlepiej by było, gdyby istniał przepis - jak na zupę ;) Zrobisz tak i tak - i będzie dobrze :) Niestety, bardzo często nasze zachowanie odbierane jest nie przez pryzmaty naszych intencji, ale intencji osoby, która jest adresatem naszego działania. I jak ma zły humor, to wszystkie starania na nic. Nie bez racji jest to przysłowie o drodze do piekła wybrukowanej dobrymi chęciami. Jeżeli to Cię wesprze, to mnie też takie sytuacje dołują :)

2011/11/24 07:41:00
Z tą zupą Jaagnieszko0 to też nie taka prosta sprawa; z tego samego przepisu wychodzą często różne i nie każdemu smakują;)
Gdyby nie było w życiu tych gorszych chwil, to pewnie nie byłoby i tych lepszych. Wszystko takie poprawnie letnie...
Najfajniej jest jak po burzy, mniejszej bądź większej, przychodzi porozumienie i olśnienie, że ta druga strona wcale taka okropna nie jest;)

"Życie jest tragedią, gdy widziane z bliska, a komedią, gdy widziane z daleka" - to Chaplin. Może więc przydałoby nam się więcej dystansu...?:)

2011/11/24 07:43:52
Ostatni komentarz toja, nie zalogowałam się:)
Pozdrawiam!

2011/11/25 08:10:15
Ale coś w tym jest rzeczywiście... Czasem też żałuję, że nie istnieją proste, ogólne - pasujące do wszystkich tak samo - zasady, czy przepisy właśnie, regulujące stosunki międzyludzkie; coś na kształt samolotowej książki procedur, gdzie opisane są czynności i operacje, które należy wykonać w sytuacji kryzysowej....

2011/11/26 08:05:18
Myślę, że my, jako ludzie jesteśmy wciąż bardzo niedoskonali. Pewne reakcje wynikają z różnych kompleksów, niedowartościowania. Ja też bardzo często rozczarowuję się w kontaktach międzyludzkich i najgorsze jest to, że również wśród rodziny i przyjaciół, że Ja przecież zachowałabym się inaczej. Jeśli są to błahe sprawy, przymykam po prostu oko, zapominam, idę dalej, jeśli jednak dotyczy spraw ważnych, uraz pozostaje. I tak jakoś z czasem uświadamiam sobie, że na tej mojej orbicie robi się coraz bardziej pusto.

2011/11/26 16:05:43
Tak, to prawda, co napisałaś w swoim poście. Sama tego doświadczam prawie co dnia. Stąd tyle nieporozumień i niedomówień, że nie znamy, a jedynie domyślamy się czego oczekują, jak nas oceniają oraz co naprawdę chcą nam przekazać inni ludzie. Każdy z nas patrzy jakby przez inny filtr na jedną i tą samą rzeczywistość...

2011/11/26 20:34:05
BleuBleu, słusznie prawisz, że to przez nasze kompleksy i niedowartościowanie jest większość nieporozumień. One są jak wiecznie otwarta rana i przy byle dotknięciu, byle muśnięciu, bolą jak cholera...
Gdy to my reagujemy przesadnie, to dla nas sygnał, że coś w naszej duszy wymaga uleczenia i zabliźnienia. Gdy z taką reakcją spotykamy się u kogoś, warto zdobyć się na nieco wyrozumiałości i współczucia zamiast ze złością się odcinać. Warto, choć często sami mamy dość swoich problemów i nie chce nam się zajmować jeszcze cudzymi...

Jago700, ale ta świadomość właśnie powinna nam pomagać:) Z tą świadomością możemy być bardziej wyrozumiali wobec siebie, ale też wobec innych. Jesteśmy tacy różni od siebie i to jest właśnie to, co nas łączy:)

2011/11/27 10:00:00
Ja też się często poczuwam do wyjaśnienia sprawy do końca, ale niestety często odkrywam, że wtedy wpadam jak śliwka w kompot, bo okazuje się, że źle odczytałam intencje, nastroje itp. Ostatnio więc niestety co raz częściej daję sobie na luz, bo wiem, że "jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził".
Ciekawi mnie skąd instruktorka dowiedziała się o tym, co było powiedziane w szatni.

2011/11/27 11:16:15
Myślę, że wyjaśnienie zawsze jest lepsze od gryzienia się, że zostaliśmy niesprawiedliwie potraktowani.... gorzej jeśli wyjaśnienia nie dają rezultatu, bo jedna ze stron okopie się na swojej pozycji i nie będzie w stanie przyjąć argumentów drugiej strony... to dopiero jest strasznie frustrujące...
Skąd prowadząca wiedziała o naszej rozmowie? Nie wiem, ale pewnie sama słyszała, bo drzwi od szatni były otwarte...

środa, 16 listopada 2011

Szydełkowa chusta

Nic mnie tak nie irytuje, jak fakt, że coś zrobię, a potem tego nie używam. Na przykład ten zestaw - chusta z mitenkami (zdjęcia były robione w mieszkaniu i z lampą, więc kolor jest dość mocno przekłamany; w rzeczywistości był bardziej fioletowy niż różowy):


Praca ta wzięła się z zapatrzenia na chusty Kurki, które strasznie mi się spodobały. Wydawały się takie proste! Zapatrzyłam się i zamarzyłam o identycznej dla siebie. Jednak mój wyrób okazał się jakiś-nie-taki, a nawet całkiem do chrzanu. Rzuciłam więc swoje dzieło w kąt szafy, gdzie przeleżało sobie parę latek, aż do tegorocznej jesieni, kiedy w ferworze ostatnich włóczkowych porządków je sprułam, a następnie przerobiłam. Recykling okazał się bardzo udany, a ja wreszcie czuję się zadowolona ze swojej pracy.


Nową chustę zrobiłam wg opisu z "Małej Diany", Nr 9/2011. Wykorzystałam do tego całą odzyskaną włóczkę (była to Roxy marki Opus, około 200 g) oraz motek Sasanki (Anilux) - cienką lecz włochatą nitkę, którą dodałam dla uzyskania większej objętości i miękkości. Melanż Roxi z Sasanką okazał się korzystny również z powodu otrzymanego koloru - teraz jest mniej nasycony, ale za to łagodny i ciepły.


Przerabiałam szydełkiem nr 7, więc praca przybywała szybko i sprawnie. Niestety, z powodu ograniczonej ilości surowca nie mogła być większa. Trochę szkoda. Ale w sumie taka też bardzo mi się podoba.


Na żywo wygląda jeszcze ładniej - jakoś nie udało mi się uchwycić całego jej uroku na zdjęciach. Może to wina kiepskiego światła, a może po prostu licho ją wyeksponowałam...


Komentarze
2011/11/16 20:11:02
Fantastyczna jest ta chusta:))) Czarujesz piękne rzeczy na szydełku, takie delikatne, romantyczne i bardzo kobiece. Stary komplet też zresztą był fajny.
Pod Twoim wpływem mam ochotę też coś wydziargać, niestety moim największym szydełkowym osiągnięciem jak do tej pory jest serwetka do koszyczka wielkanocnego.
2011/11/16 20:18:26
Nasze gusta są jeszcze bardziej zbliżone niż myślałam :) Ja również podziwiam chusty kurki od niepamiętnych już czasów, ale niestety jeszcze żadnej nie "popełniłam".

Twoja chusta zarówno w starszej jak i nowszej wersji bardzo mi się podoba! No i dobry pomysł z tą Sasanką. Sama mam kilka pojedynczych motków w różnych kolorach, ale nie wpadłam jeszcze na to, że tak je można wykorzystać :)

P.S. Poproszę jeszcze o wyjaśnienie odnośnie tego ślimaka w ostatnim komentarzu u mnie. Strasznie mnie zaintrygowałaś!
2011/11/16 20:35:05
Śliczna! Zachwyciłą mnie za sprawą dwóch rzeczy: wzoru, który jest delikatny i koloru - bardzo lubię fiolety(zaraz po wszelkich odcieniach niebieskiego).
Niby tak ąłdnie brzmi, że dużo przybywa, bo szydełko, itd:) ale ja już nei porywam się na takie projekty. U mnie są one skazane na śmierć, przynajmniej w tej chwili.

Anka
2011/11/17 09:22:16
BleuBleu, osobiście to myślę, że dzierganie szydełkowych serwetek jest trudniejsze z racji cienkiego szydełka i nitki, więc skoro poradziłaś sobie z tak misterną koronką, bez trudu wydziergałabyś chustę:)

Magota, mnie w ogóle fascynuje, jak w blogosferze tworzą się zaprzyjaźnione gromadki - jakiś blog na nas zadziała: wyglądem, treścią, zdjęciami, czy czymś jeszcze zupełnie nieuchwytnym, a potem okazuje się że z jego autorką (autorem) łączy nas dużo więcej, niż zdawałoby się na pierwszy rzut oka...
A Sasankę właśnie bardzo często wykorzystuję jako pogrubiacz i zmiękczacz do innych włóczek. Pojedynczy motek jest również całkiem wystarczający do zrobienia chusty.

Aniu, ale dlaczego od razu na śmierć?! Grubym szydełkiem naprawdę szybko przybywa:)
A fiolety również odkryłam po niebieskościach:)
2011/11/17 16:29:51
Przed przerobieniem wyglądała całkiem nieźle, ale teraz to już jest mistrzostwo świata. Wyrażam podziw i szacunek :) I kolor w świetle naturalnym jest o wiele ładniejszy.
2011/11/17 16:46:16
Kolor piękny, chusta piękna, no i te buty też pięknie się wpasowujące w całość:)
Gość: Graszka, 195.205.60.*
2011/11/17 20:46:19
No po prostu cudnie to wygląda. Chyba odkurzę szydełko...
2011/11/18 15:23:59
Pięknie dziękuję za sympatyczne komentarze i życzliwość wobec moich wyrobów, nawet tych mniej udanych i kiepsko fotografowanych:)

Rebecca.fierce, szkoda że pora taka, że tego naturalnego światła coraz mniej...

Sowo, a bo tak to sobie wszystko wymarzyłam;D

Graszka, a pewnie, że odkurzaj:) szydełko dobre jest na długie zimowe wieczory:)
2011/11/19 09:41:40
Podziwiam Twoje robótki i zazdroszczę :) Chciałabym mieć tyle zdolności i cierpliwości, w szczególności do wydziergania całej chusty. Piękny zestaw, mitenki po prostu cudowne! Może zainspirowana Twoimi wyrobami sama coś spróbuję w temacie mitenek? Tych idealnych jeszcze nie mam ;)
2011/11/20 22:26:50
Agnieszko, dziękuję:)
Z pierwszego zestawu pozostało już tylko wspomnienie (i zdjęcie:)), a z samych mitenek ostały się jedynie kwiatki. Ostały się, bo mam zamiar przyszyć je do innych, których jeszcze co prawda nie ma, ale w głowie już są:)
No i włóczkę odpowiednią tez już mam.
Czasu jedynie potrzebuję:) Więcej czasu! (widziałam w kinie zapowiedź takiego filmu SF, w którym czas można było kupować; hm... ciekawa koncepcja, no nie?)

piątek, 11 listopada 2011

O tym czego nie widzimy i dlaczego

Przez ostatni miesiąc z okładem, z krótkimi przerwami na tak zwane "międzyczasy", powolutku, strona po stronie, wgryzałam się w pasjonujące zagadnienie "ślepych plamek" w naszej świadomości. Ślepe plamki, czyli niewidoczne obszary znajdujące się w polu naszego widzenia (wynikające z budowy oka), posłużyły autorowi do wyjaśnienia, w jaki sposób nasza psychika, na skutek działających na poziomie nieświadomości mechanizmów obronnych, przetwarza i cenzuruje informacje z naszego otoczenia, sprawiając, że niektórych po prostu nie jesteśmy w stanie sobie uświadomić, lub właściwie zinterpretować. Temat naprawdę pasjonujący, choć dla takiego laika, jak ja, lektura była dość trudna. Nie raz i dwa musiałam się zatrzymywać i niektóre fragmenty czytać po kilka razy, żeby zrozumieć.

Mowa o książce Daniela Golemana, pt. "Konieczne kłamstwa, proste prawdy", którą dostałam w prezencie od Sowy, i za którą przy okazji, jeszcze raz serdecznie dziękuję - naprawdę świetna i pouczająca lektura!

Autor bestsellerowej "Inteligencji emocjonalnej" pisze o samooszukiwaniu się, o tych aspektach postrzegania i doświadczenia, których istnieniu zaprzeczamy, które wymazujemy z pamięci, a nawet wypieramy z percepcji rzeczywistości. Książka koncentruje się wokół idei tzw. ślepej plamki - faktu, iż zdajemy się nie zauważać pewnych nieprzyjemnych, zagrażających nam wydarzeń z otaczającej rzeczywistości, co służy utrzymaniu poczucia wartości i bezpieczeństwa. Nierzadko owa deformacja prowadzi do problemów. Książka Golemana stanowi nowoczesną interpretację wybranych tez psychoanalizy, opartą na współczesnych teoriach i wynikach eksperymentów psychologii poznawczej i społecznej. Autor ilustruje swoje wnioski licznymi przykładami, odwołując się do faktów historycznych, przypadków klinicznych i zdarzeń codziennego życia.

Jak sam autor zaznaczył na wstępie, jego książka opisuje jedynie fascynujący mechanizm działania, nie daje jednak odpowiedzi w jaki sposób zaradzić występowaniu ślepych plamek w naszej świadomości. Niełatwo jest znaleźć miarkę do zmierzenia siebie samego, bo niełatwo jest zobaczyć coś, o czym nie wiemy, że tego nie widzimy. W większości przypadków zresztą nasze "ślepe plamki" są  zupełnie niegroźne, a nawet spełniają pozytywną rolę, chroniąc nasze poczucie bezpieczeństwa i zadowolenia. Problem pojawia się, gdy w obronie dobrego samopoczucia lub ze strachu przed bólem psychicznym, nasz umysł zaczyna nas oszukiwać patologicznie - wtedy nierozwiązane, zepchnięte do podświadomości problemy, zaczynają dawać różne objawy psychosomatyczne (bóle niewiadomego pochodzenia, nerwice, lęki... itp).

Oczywiście jakaś selekcja danych, które w każdej chwili dostarczają nam nasze zmysły, jest niezbędna, choćby dlatego, że jest ich ogromna ilość. Bez jakiejkolwiek selekcji nasze doświadczanie byłoby jednym wielkim chaosem. Filtrowanie informacji przez pryzmat ich siły, aktualności, czy naszych zainteresowań jest zrozumiałe i logiczne, jednak właśnie ta sprawność naszego mózgu czyni go jednocześnie podatnym na różnego rodzaju deformacje przyswajanych treści. To dlatego, na przykład, to samo wydarzenie, może być zapamiętane zupełnie inaczej przez poszczególnych jego uczestników, a wspólny spacer po lesie u każdego ze spacerowiczów wywoływać inne wrażenia - jeden będzie zachwycał się pięknem natury, drugi umierał z przerażenia przed leśnymi stworami...

Bardzo ciekawym zagadnieniem w książce był rozdział poświęcony schematom poznawczym, które kształtują się już w niemowlęctwie. Okazało się, że już wtedy, nieświadomie stosujemy mechanizmy obronne. Od tego, które najlepiej się wówczas sprawdzą, zależeć będzie w przyszłości nasza postawa wobec problemów, wyzwań, czy porażek.

Nasze przeżywanie rzeczywistości jest kształtowane i ograniczane poprzez ciągłą zależność pomiędzy bólem/lękiem/stresem a uwagą/polem świadomości: za poczucie bezpieczeństwa płacimy wypaczeniem pola świadomości. Mechanizmy, które w jakimś ważnym momencie życia skutecznie odsuną lęk i zniwelują stres, stają się nawykowymi operacjami psychicznymi. Nawyki zaś kształtują styl życia i stają się naszą drugą naturą. To, co początkowo było skutecznym narzędziem w walce ze stresem, z czasem zaczyna określać nasze postrzeganie świata. Wybrane mechanizmy obronne - od klasycznego freudowskiego wyparcia (czyli zapomnienia o pewnych wydarzeniach oraz zapomnienia, że się o nich zapomniało), poprzez zaprzeczanie, projekcję, racjonalizację, do działań automatycznych i izolowania się od własnych uczuć... - stają się rodzajem pancerza chroniącego nas przed przeżywaniem rzeczywistości.

Ale "ślepe plamki" w świadomości nie dotyczą tylko jednostek. W swojej książce Daniel Goleman opisuje również zjawisko kształtowania się "zbiorowej jaźni", której elementem są wspólne schematy poznawcze, w tym mechanizmy obronne, a w konsekwencji też kolektywne wypaczenia rzeczywistości. Negatywne, żenujące fakty w danej społeczności są wymazywane lub zniekształcane (np. w podręcznikach do historii). Zjawiska te niedostrzegalne dla ludzi danej kultury są wyraźnie widoczne dla tych, którzy pochodzą z innych kultur, mających swoje "ślepe plamki" w innych obszarach.

To dlatego tak łatwo jest nam zobaczyć belkę w oku bliźniego, gdy tymczasem źdźbło w naszym własnym jest dla nas zupełnie niewidzialne. Dysponujemy sprytnymi i potężnymi mechanizmami, by nie dopuścić do świadomości przykrej, bolesnej, niewygodnej prawdy na swój (jako jednostki lub grupy) temat.

Jednak myliłby się ktoś, kto by twierdził, że lekarstwem na skutki samooszukiwania się jest w każdych warunkach nieograniczony dostęp do prawdy. Naga prawda bowiem może być bowiem tak samo niszcząca, jak notoryczne samooszukiwanie się. Przytaczany przez autora Gregory Bateson powiedział: "Istnieje zawsze pewna wartość optymalna, ponad którą każda rzecz staje się toksyczna".

Pytanie tylko, w którym miejscu przebiega ta granica? Które kłamstwa są konieczne, a które prawdy bezwzględnie domagają się odkrycia?


Komentarze
 
2011/11/11 15:55:35
Fascynujące zagadnienie, myślę, że takie nieświadome oszukiwanie się jest jednym z mechanizmów obronnych naszego umysłu, abyśmy mogli jakoś funkcjonować i nie ulegli samodestrukcji. Zdaję sobie z tego sprawę, że istnieją takie ślepe plamki, ale nie zamierzam ich poszukiwać i odkrywać, tak chyba jest lepiej.
 
2011/11/11 20:37:38
Każdy z nas jest inny i dla każdego ta granica byłaby inna; według mnie nie ma prawd uniwersalnych. Wszystko odbieramy przez pryzmat naszych własnych doświadczeń, odczuć czy czego tam jeszcze. A coś takiego jak kłamsto/prawda, szczególnie w świetle teorii o istnieniu "ślepej plamki", wydaje mi się niemożliwe do dokładnego wyjaśnienia. Skoro kazdy tę samą sytuację może widzieć odrobinkę inaczej, które "widzenie" jest prawdziwe? Czy istnieje w takim razie obiektywne spojrzenie?

Anka
 
2011/11/11 23:35:38
Hrabina.ee, xbluebluex, dziękuję za Waszą wypowiedź w tym niełatwym temacie.

Bez wątpienia mechanizmy obronne są pozytywną właściwością naszej psychiki - koją stres i ból, oferują łatwą pociechę w obliczu bolesnych faktów. Jednak stosowane nawykowo i, że tak powiem, nadużywane sprowadzają na manowce, a wtedy przestają nam służyć i wówczas dobrze jest jednak zdać sobie sprawę, że nasza rzeczywistość jest zakłamana, bo to pierwszy krok do rozwiązania problemów.

Idea ślepej plamki zakłada, że każdy w mniejszym lub większym stopniu jest jej ofiarą. Chodzi jednak o to, że swoje ślepe plamki mamy w innych obszarach, dlatego choć nie widzę swojej, to świetnie dostrzegam cudzą. I odwrotnie. Wydaje mi się, że to nie ma nic wspólnego z obiektywnym spojrzeniem.
 
2011/11/12 08:41:28
Bo coś takiego jak "obiektywne spojrzenie" nie istnieje:)
Każde spojrzenie jest z czyjejś perspektyw, czyli naznaczone subiektywizmem!
Obiektywne są tylko fakty:)
A mechanizmy obronne są potrzebne - tak jak wspomniałaś - aby przeżyć w tej, jakże złożonej, rzeczywistości. Problem tylko jakimi się posługujemy, bo są mniej i bardziej nam służące:)
Cieszę się, że książka Cię tak wciągnęła, pożyczę ją od Ciebie;)
 
2011/11/12 14:16:44
Zgadzam się z tym, że nie ma czegoś takiego jak obiektywne spojrzenie, każdy z nas widzi inaczej, i tak naprawdę nie mamy pojęcia jak wygląda świat oczami innych. Nie ma też uniwersalnego, obiektywnego świata, takiego samego dla wszystkich, tylko milionych indywidualnych światów każdego z nas, które zostają stworzone gdy się rodzimy. Może wszystko wygląda całkiem inaczej niż nam się wydaje?
Pozdrawiam,
BlueBlue
 
2011/11/13 17:21:36
Sowo, he, he, widok kogoś, pałaszującego coś ze smakiem, wzmaga i nasz apetyt, co nie?:)

xbleubleu, jest dokładnie, jak mówisz; a Goleman w swojej książce pięknie wyjaśnia jak (m.in. poprzez "ulubione" mechanizmy obronne) kształtują się w nas schematy poznawcze, wg których następnie postrzegamy rzeczywistość.

Faktem obiektywnym:) jest jednak, że z powodu koniecznej selekcji napływających do nas informacji (przyjmujemy to, co wg nas istotne i właściwe, pomijamy zaś resztę) nasz obraz rzeczywistości MUSI być w jakiś sposób zafałszowany. I choć najczęściej fałszerstwa te są niewinne i niegroźne, to warto zdawać sobie sprawę, że w skrajnych przypadkach mogą one przybrać formę patologiczną i doprowadzić do poważnych schorzeń psychicznych i problemów, i to nie tylko ulegającą im jednostkę, ale nawet całą grupę ludzi, cały naród, jeśli taką jednostką jest na przykład charyzmatyczny przywódca, któremu uda się swoją zdeformowaną wizją rzeczywistości zarazić tłumy.
 
2011/11/14 21:53:59
Samooszukiwanie jest widoczne jak na dłoni, kiedy obserwujemy cudze zachowania. Ile razy zastanawiamy się, jak to jest, że ta osoba np nie zauważa oczywistych przyczyn i skutków konkretnego postępowania. A ona po prostu nie może tego robić, dla własnego zdrowia psychicznego ;) Co innego, gdy chodzi o nas samych. My zawsze postępujemy słusznie :D
 
2011/11/15 08:15:26
Bardzo trafiłaś mi tym tekstem, bo właśnie zauważyłam pewną "plamkę", która wywróciła mój świat do góry nogami i tylko sobie mogę zawdzięczać, że jej nie widziałam, bo tak czułam się bezpieczniej a tłumaczę to sobie tym, że w naszej kulturze pewnych osób nie wypada uważać za osoby szkodliwe np: rodziców. O proszę już się usprawiedliwiam, czyli mechanizm działa jak założył autor. Na pewno sięgnę po tę książkę tym bardziej, że czytałam jego poprzednie książki.
 
2011/11/15 12:10:34
Agnieszko, prawda, że to zabawne? Ja też ostatnio pośmiałam się z siebie, gdy uświadomiłam sobie, że wedle mego przekonania, ja przecież ZAWSZE zachowuję się racjonalnie i rozsądnie, inni zaś wprost przeciwnie:)

Kraszynko, właśnie, rodzice są dla dzieci największym dobrem i przekleństwem jednocześnie. A zdałam sobie z tego sprawę dopiero wówczas, gdy znalazłam się po obu stronach barykady. Ale skutek tej wiedzy jest taki, że kompletnie straciłam pewność siebie, jako rodzic.
Najgorsze jest to, że wychowując swoje dzieci, człowiek tak skupia się na tym, by nie popełniać błędów własnych rodziców, że nawet nie zauważa, że popełnia mnóstwo innych błędów. Gdy zaś nie zdaje sobie sprawy z błędów swoich rodziców, to wcale nie jest lepiej, bo po prostu bezrefleksyjnie powiela je we własnej rodzinie. A uzasadnienie zawsze jest tylko jedno - dobro dziecka. No to jakież przedziwne kombinacje muszą zachodzić w głowie dziecka, które czując się nieszczęśliwe na skutek działań najbliższych, słyszy, że to dla jego dobra?

Rodzice są pierwszymi sprawcami uruchamiającymi w naszej psychice mechanizmy obronne, które rzutują potem na całe nasze życie. Gdy uświadomię sobie tę odpowiedzialność, to aż mnie przeraża, że wzięłam ją na swoje barki...
 
2011/11/15 14:19:56
Ciekawy temat.
Zgadzam się, że najtrudniejszą rzeczą jest ustalenie/znalezienie granicy, bo moim zdaniem ta między 'plamkami nieświadomości' a celowym kłamstwem jest bardzo płynna. A jak już się wkroczy na ścieżkę małych kłamstewek, to trudno z niej zejść, bo każde następne przychodzi łatwiej.
Co do prawdy 'zabijającej', to ... ja jednak jestem z kategorii ludzi, którzy wolą ją znać, jeśli dotyczy życia mojego i moich najbliższych. Poza tym kręgiem decyzję 'o waleniu między oczy' pozostawiam innym, choć przyznaję, że czasami mnie korci, by zdobyć się na odwagę ...
 
2011/11/15 15:08:39
Ja też wolę najgorszą prawdę, niż najlepsze kłamstwo... przynajmniej tak mi się wydaje:). Prawdę mówiąc trudno mi wyobrazić sobie sytuację, w której prawda okazałaby się dla mnie toksyczna, ale... w sumie co ja mogę tak naprawdę wiedzieć, skoro większość procesu poznawczego dzieje się poza moją świadomością:)
 
Gość: Ela, 80.51.45.20*
2011/12/15 21:08:56
Dziękuję za podpowiedź. Wiem, co przeczytam w najbliższym czasie. Nie pierwszy raz korzystam z Twojej listy lektur.
Pozdrawiam serdecznie.
Ela

niedziela, 6 listopada 2011

Kolorowy listopad

Jesienny las jest niesamowity! A szczególnie w ciepły, bezchmurny dzień, kiedy słońce dodatkowo rozpala wszystkie kolory. Tak jak dzisiaj.

Ponadto, jesienny las jest też idealnym plenerem fotograficznym dla mojego najnowszego wyrobu. Jest to rzecz (jak większość, nad którymi ostatnio pracuję) w stu procentach z recyklingu. Kiedyś była to maleńka sukieneczka (którą zresztą własnoręcznie wydziergałam dla bratanicy mojego męża), ale właścicielka już dawno z niej wyrosła i podczas ostatnich porządków sukienka przeznaczona została do wyrzucenia. Na szczęście była przy tym obecna moja córka, (w której, ku mojemu wielkiemu rozbawieniu, najwyraźniej rozwija się instynkt "przyda się") i w ostatniej chwili uratowała całkiem dobry przecież surowiec przed śmietnikiem. Sukienka trafiła więc z powrotem do mnie, a ja przerobiłam ją na jesienną gofonarzutkę.

Zupełnie nie pamiętam co to za włóczka. Podejrzewam, że akryl, bo bardzo milutka i miękka. Nie dość, że melanżowa, to jeszcze nierównej grubości; bardzo efektowna.


Do kompletu zrobiłam też sobie opaskę: na drutach cienki pasek (5 o.) z ostatnich centymetrów odzyskanej włóczki, a później już na szydełku (nr 4), półsłupkami z nawiniętą nitką, dookoła, z dwóch stron, włóczką klasik (Elian).


Oczywiście na spacerze nie mogło zabraknąć naszej piesy:)


Ona też była zachwycona jesiennym lasem:)


Bo też i było się czym zachwycać!


Mój Bez Jesienny już dawno się poddał oczywiście, ale są jeszcze kwiatki, które mimo przymrozków, wciąż trzymają się dzielnie:


Bardzo mi się podoba jesień w tym roku! 


Komentarze
2011/11/07 08:41:38
Natura chyba zawsze(albo prawie)jest doskonałym tłem dla naszych prac. Nie tylko zresztą dla nich:))

Bardzo ładnie wyglądasz w tym kompleciku. Rozwiązanie z opaską jest świetne: włóczka wykorzystana do ostatniego cm:)

Miło pooglądać zdjęcia z polskich lasów. Jakże one inne niż te tutaj. U nas jesień przychodzi w troszkę inny sposób.

Anka
2011/11/07 09:00:10
Bardzo fajny zestawik!

Jesienna aura w tym roku faktycznie niesamowita i aż nie chce się wychodzić z parków czy lasów. Ciekawe czy zima będzie równie piękna, czy tak jak ostatnie lato nijaka...
2011/11/07 11:36:05
Bardzo przyjemnie popatrzeć na mądrze i modnie ubraną kobietę, która ma wszystko na miejscu i na dodatek w dużej mierze sama tworzy swój image a jak pogoda dopisuje to tylko pozazdrościć, ale kiedyś przyjdzie pora i na moje spacery.
2011/11/07 12:32:46
Witam:)
Śliczne zdjęcia i śliczna piesa, no a golfik oczywiście pięknie dobrany do barwy jesiennego lasu:))
Pozdrawiam,
BlueBlue
2011/11/07 13:11:30
Bardzo lubię takie grube, nierówne włóczki. Tym bardziej w jesiennych, słonecznych kolorach. Świetnie :)
2011/11/07 18:02:08
Świetny otulacz, fantastyczna modelka!
2011/11/08 08:25:34
Hrabina.ee, no tak, ale niczym nie da się przebić irlandzkich 400 odcieni zieleni;) oraz wielości najdziwniejszych kształtów irlandzkich drzew:)

Magota, tak pięknie i miło jest tylko w słońcu; gdy tylko zaczyna się ono skrywać za horyzontem, wieczorny chłód skutecznie zagania do domu;)

Kraszynko, ależ nie odkładaj spacerów na później! Roboty i tak nie przerobisz;).

Xbleubleux, dziękuję, a piesę pomerdałam za uchem od Ciebie:)

Rebecca.fierce, aha, takie włóczki mają wiele uroku, choć przerabia się je dość nudno - same oczka prawe, lewe:) Jak dla mnie, najlepiej na niej wygląda ścieg lewy; prawy jest za gładki - tutaj przerabiałam ściągaczem 2 o.l./1 o.p.

Antonino, serdecznie dziękuję, bardzo mi miło:)
2011/11/08 09:03:40
Jeny, jaka laska. Jak udaje się zachować taką figurę?Proszę o wskazowki... :)
2011/11/08 12:16:53
Oj, wskazówki są zawsze takie same: dieta MJ i zero słodyczy;). Szczęśliwie to pierwsze udaje mi się zachować, bo zajęta robótkami, ani pomyślę o jedzeniu, ale z tym drugim jest gorzej - łatwo ulegam białym michałkom zamkowym i mister ronom... Ale mam na to dwa sposoby: po pierwsze rzadko chodzę na zakupy, a wiadomo, że czego oczy nie widzą...., a po drugie, to chodzę 2x w tyg. na aerokickboxing, a od listopada jeszcze 2x w tyg. na zumbę - też fajna zabawa i dobrze się można zmęczyć:)
2011/11/08 22:36:59
I kto by pomyślał, że można jeszcze tyle kwiatków znaleźć w listopadzie :) Bardzo podobasz mi się w tym zestawie jako całości, jest bardzo udany, młodzieńczy i nie przeładowany. I choć kolory ciemne, to rozjaśniłaś je dodatkami, dzięki czemu nie wyglądają smutno. Ciekawe, czy ten golfik można nosić jako komin?
2011/11/09 12:38:04
Oczywiście zawsze jest miło usłyszeć, że się dobrze wygląda, ale taka opinia ze strony uznanej fashionistki jest szczególnie przyjemna, dlatego tym bardziej dziękuję za Twoją wypowiedź, Agnieszko:)
Golfik jest typowym ocieplaczem naramienno-szyjnym i na głowę już się nie naciągnie, i prawdę mówiąc to tak wolę. Kominy naciągnięte na głowę nie są dla mnie specjalnie wygodną częścią garderoby - tworzą grube zwoje pod szyją i zsuwają się z włosów. Ale to prawda, że potrafią wyglądać bardzo efektownie:)