No właśnie. Do refleksji na ten temat skłoniło mnie pytanie rzucone ostatnio na moim ulubionym
forum: krzyże na ścianach instytucji państwowych - zdejmować czy nie?
Mam na ten temat własne zdanie, ale to była taka moja prywatna,
osobista opinia. Wczoraj na forum, po raz pierwszy zwerbalizowałam je
publicznie, i gdy to zrobiłam poczułam się częścią ogólnego dyskursu o
miejscu religii i jej symboli w państwie demokratycznym, a dalej
przyszła refleksja na temat znaczenia jednostki (mnie) w procesie zmian
społecznych i prawnych.
Jako obywatelka mam możliwość wpływania na podejmowane w moim kraju
decyzje nie tylko poprzez branie udziału w wyborach do władz. Istota
społeczeństwa obywatelskiego objawia się bowiem przede wszystkim w
rozwoju sfery publicznej życia społecznego poprzez różnego rodzaju
stowarzyszenia, zrzeszenia i wspólnoty, których celem jest realizacja
potrzeb obywateli. A kto zakłada te stowarzyszenia, zrzeszenia i
wspólnoty? No właśnie ludzie, którzy w ten sposób pracują na rzecz
wprowadzenie swoich idei i postulatów do ustawodawstwa państwowego.
Oczywiście chodziłam kiedyś do szkoły i na WOS-ie uczyłam się o
demokracji i społeczeństwie obywatelskim, ale uznałam, iż jest to wiedza
wyłącznie teoretyczna i nigdy nie przyszło mi do głowy, by próbować jej
w praktyce. Moje relacje z państwem są jednostronne. Państwo ustala, co
mogę i jakie mam względem niego powinności, a ja z mniejszym lub
większym entuzjazmem się dostosowuję. Muszę stwierdzić, że ów entuzjazm z
roku na rok jest coraz mniejszy. I co ja robię w tej sytuacji? Zamiast
podjąć jakieś działanie, wycofuję się jeszcze bardziej. Od ponad roku
nie oglądam telewizji. W radiu, gdy tylko zaczynają się jakiekolwiek
wiadomości, natychmiast je wyłączam. W internecie uparcie omijam
wszelkie informacje polityczne. Coraz szczelniej zamykam się we własnej
skorupie pomiędzy domem i pracą, wśród zajęć, które lubię, i które są
dla mnie przyjazne, i nie wywołują poczucia dyskomfortu i przykrości.
Z niezadowoleniem uświadamiam sobie, że choć uczestniczę w wyborach,
uczciwie płacę podatki i przestrzegam prawa, to marna ze mnie
obywatelka. Na nic nie wpływam, nie działam na rzecz postulatów, z
którymi się zgadzam, nie finansuję organizacji, które popieram. Nie
wysyłam mejli i nie składam podpisów. A mam takie poczucie, że powinnam.
Że jeśli już sama nie mam żyłki do działalności społecznej, ani
charyzmy, to przynajmniej powinnam wesprzeć tych, którzy je mają i w
trudnych warunkach próbują zmienić niekorzystną dla nich (nas)
rzeczywistość.
Od czasu do czasu słychać w mediach o zwykłych ludziach, którzy
doprowadzeni do ostateczności przez krzywdzące ich prawo, biorą sprawy w
swoje ręce i zaczynają działać na rzecz zmian. Tak było z
alimenciarami. Podziwiam te kobiety. A dużo wcześniej to samo zrobiły
sufrażystki. Bardzo cenię i szanuję współczesne feministki (w tym Joannę
Piotrowską - założycielkę
Fundacji Feminoteka,
którą miałam okazję poznać osobiście kilka lat temu na jednym z
wakacyjnych obozów feministycznych w Oklinach), które z odwagą działają
na rzecz poprawy sytuacji kobiet w Polsce, narażając się na niekończące
się obelgi i wrogość ze strony środowisk konserwatywnych. Obecnie z
procą na Goliata ruszył Intel-e-gent zapoczątkowując na swoim
blogu akcję "Renegocjujmy konkordat".
Naprawdę jest wiele organizacji, które wspieram sercem i życzę im
sukcesów, a jednak nie idą za tym z mojej strony żadne konkretne
działania. Wstyd mi z tego powodu.
Od czego to zależy, że jedni ludzie podejmują wysiłek i próbują coś
zmienić, a inni (tacy jak ja) potrafią tylko wygodnie siedzieć w
domowych pieleszach? Co musi się wydarzyć, by wytrącić mnie z mojego
wygodnego życia i zmusić do działania? Czy jestem jak Żydzi w
hitlerowskich Niemczech, którzy z pokorą przyjmowali każdą po kolei
niekorzystną dla nich ustawę? Za każdym razem, gdy milczę w sytuacji,
gdy moim zdaniem dzieje się źle, tak naprawdę wspieram swoich
przeciwników, sprawiam, że to ich głos jest bardziej słyszalny.
Nie chcę szukać tanich wymówek dla siebie. Wiem, że choć mieszkam w
małej miejscowości, nie mam wolnych środków finansowych i czuję się
osamotniona w swoich przekonaniach w swoim środowisku, to na pewno jest
coś, co mogłabym robić. Tylko nie mam pojęcia co.
PS. Jeśliby ktoś był ciekawy mojej opinii w kwestii krzyży, jest
tutaj, post nr 6.