Zawsze to robię. Napycham weekend planami - zadaniami nie do zrealizowania w ciągu roboczego tygodnia, przyjemnościami niemożliwymi do osiągnięcia w ciągu roboczego tygodnia, wyzwaniami wymagającymi czasu, działaniami zamykającymi wszystko to, co pootwierałam w tygodniu... itp. itd. Miniony weekend nie był pod tym względem wyjątkowy...
Po pierwsze planowałam skończyć spódnicę. Pracuję nad nią od dwóch tygodni - projekt całkiem eksperymentalny, nigdzie czegoś takiego nie widziałam. Może nie bez powodu? Może nie da się w ten sposób dziergać spódnicy? Ale się uparłam i zdawało mi się, że przewidziałam, jak może zachowywać się dzianina w takim fasonie. W piątek wieczorem po raz pierwszy (po kilku korektach wcześniej) mogłam ją zmierzyć w całości. I okazało się, że jednak moje szacunki były mocno niedoszacowane. Ale nic to. Przecież mamy czas, cały weekend przede mną! Sprułam problematyczną część i większość soboty zeszła mi na ponownym doprowadzaniu spódnicy do końca. W niedzielę rano znów zmierzyłam całość i nie... No nie! Nie może tak być! Znowu prucie. Ale tym razem wracam prawie do początku. Niestety, spódnica zamiast być skończona w weekend jest ponownie ledwie napoczęta.
Po drugie - poduchy i skarpetki na krzesła do jadalni. Skończyłam je (jeśli dobrze liczę) jakieś 7 tygodni temu. Od tamtej pory leżą i czekają na uporządkowanie przestrzeni w jadalni, co w praktyce jest zadaniem niewykonalnym z racji tego, że w tym miejscu spotykają się wszelkie domowe żywioły i choćbym nie wiem jak się starała, to chaos jest tu stanem naturalnym. No więc nie chce mi się starać w ogóle, odkładam porządki na wieczne później. A w nieuporządkowanej przestrzeni nie da się się cieszyć z nowych, pięknych (naprawdę jestem z nich zadowolona!) poduszek. A tym bardziej zrobić im udanych zdjęć. Ale i tak co weekend obiecuję sobie, że tym razem to już na pewno ogarnę. Niestety, tym razem też się nie udało.
Po trzecie - szydełkowe dekoracje na klatkę schodową. Kiedyś klatka schodowa była tylko sienią łączącą mieszkanie z zewnętrzem... Teraz, po remoncie stała się pomieszczeniem wewnętrznym, a odkąd młodzi przeprowadzili się na swoje piętro niżej, łącznikiem pomiędzy ich mieszkaniem na dole, a naszym na górze. Potrzebny był przytulniejszy wystrój. Pracuję nad nią z przerwami od kilku tygodni. Pomalowałam płytki na podłodze, schody, drzwi do szafy pod schodami, zrobiło się inaczej, cieplej, całkiem przyjemnie. Do pełni zadowolenia brakowało mi jakichś dekoracji. Wymyśliłam sobie, że udekoruję żyrandol oraz ściany szydełkowymi motywami. Zrobiłam je nawet szybko (choć prawie na ślepo, przy tej pracy uznałam, że to najwyższa pora na sprawienie sobie okularów), teraz od dwóch tygodni czekają na wypranie, wykrochmalenie i zajęcie swoich eksponowanych miejsc. Niestety w ten weekend nadal się nie doczekały.
Po czwarte - pudełeczka na zlecenie i najbardziej czasochłonny etap, czyli transfer napisów. To akurat zrobiłam. Zlecenie święta rzecz, muszę się wyrobić w terminie.
Po piąte - dzianiny od Lenarda - chusta z opaską, które otrzymałam w prezencie (DZIĘKUJĘ jeszcze raz! Są naprawdę przepiękne i tak w moim guście, że to aż niesamowite jak dobrze go znasz!) i obiecałam niezwłocznie sfotografować. Najbardziej niezwłocznym terminem i okazją miał być jak zwykle niedzielny wyjazd do lasu. Ale przez te transfery co powyżej, dzienna część niedzieli nieoczekiwanie zaczęła się mi się kończyć. Poza tym pogoda i tak była wstrętna, Temperatura poniżej zera, do tego mżawka jakaś, ciemno i w ogóle STRASZNIE nieprzyjemnie... Trzeba było zastosować wersję skróconą, czyli szybki spacer wokół kwartału. Dlatego zdjęcia niestety też na szybko. I zamiast opaski założyłam jednak czapkę, może i nie od kompletu, ale też od Lenarda i też pasuje:-D
Nie zrobiłam w ten weekend, albo zrobiłam tylko po łebkach, jeszcze parę innych zaplanowanych rzeczy, głownie porządkowych, wszelkie porządkowe w pierwszej kolejności spadają z grafika (a potem są głównym powodem poczucia winy)... Ale cieszę się, że udało mi się wyprać dwa dywaniki (ręcznie, w wannie!) - to część zadania pt. ogarnianie klatki schodowej i jadalni. Jeden maleńki kroczek, ale zawsze do przodu:-).
No i odebrałam swoje pierwsze w życiu okulary! Plus 1,5 dioptrii. Teraz już mi nie straszny nawet kordonek i szydełko 1,25 mm:-). Teraz, gdy tak dziergam sobie w tych okularach, mąż mówi, że tylko mi bujanego fotela brakuję... I że musi mi kupić na Gwiazdkę;-).
Hmmm, mam nadzieję, że mówi serio, bo zawsze marzyłam o bujanym fotelu!