... od dawna znajdowała się w moich czytelniczych planach, dlatego
kiedy pewnego dnia, po powrocie z pracy, czekała na mnie niespodziankowa
paczuszka od
Magoty,
w której (prócz paru innych uroczych drobiazgów - chyba będzie jeszcze
okazja o nich wspomnieć:)) znalazłam dwa tomy tej właśnie książki, moja
radość była przeogromna. Nawet obiadu nie mogłam spokojnie dokończyć,
ani z rodziną porozmawiać o spędzonym dniu, bo co chwilę myślami
odpływałam w kierunku książek, a z mojej twarzy nie schodziła głupawa,
błogo zadowolona, mina. Przeczytałam wstęp, spis treści i...
Tymczasem jednak musiałam darować sobie dalsze zgłębianie
pasjonującej lektury, bo inne rzeczy były aktualnie "na tapecie". Okazję
tę niezwłocznie wykorzystała moja mama - porwała oba tomy do siebie, a
później regularnie raczyła mnie przeczytanymi ciekawostkami;)
(Kiedyś to ona podrzucała mi książki do czytania, teraz najczęściej
dzieje się odwrotnie i choć nasze gusta czytelnicze nieco się różnią, to
jednak bardzo często podobają nam się te same książki. Strasznie mnie
to wzrusza:))
Ale wreszcie i mnie dane było zapoznać się z historią "Marii i Magdaleny".
Barwna, pełna humoru opowieść o życiu Marii Pawlikowskiej -
Jasnorzewskiej i samej autorki oraz całego klanu Kossaków na tle
artystycznej i intelektualnej bohemy pierwszej połowy XX wieku. Cięty
język, niezliczone anegdoty i pikantne szczegóły z młodości sióstr i ich
znanych przyjaciół.
W trakcie czytania nasuwało mi się mnóstwo refleksji i różnorodnych
wrażeń, i teraz prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, na których z nich się
skoncentrować. Bo "Marię i Magdalenę" można poznawać na kilka sposobów.
Po pierwsze jako opis niezwykłych relacji siostrzanych. Po drugie, jako
świadectwo czasów (stosunki społeczne, normy obyczajowe i rodzinne),
które autorka w swojej opowieści wspomina. Po trzecie jest to
charakterystyka krakowskiej bohemy artystycznej początku XX w. Po
czwarte zaś wiele mówi o autorce to, o czym w swojej książce w ogóle nie
wspomina lub robi to bardzo enigmatyczne, np o swojej roli jako matki,
czy relacjach ze starszym bratem. No i po piąte samo zakończenie... Aż
usnąć z wrażenia nie mogłam. Ileż emocji było w tym ostatnim zdaniu - w
tym momencie, z końcem sierpnia 1939 r. skończył się dla autorki świat,
który znała i kochała. Do tej pory Magdalena Samozwaniec żyła, żeby się
śmiać, żartować, podkpiwać sobie ze wszystkich, dowcipkować. Później
żartowała, żeby żyć. Bez tego swoistego poczucia humoru, który pozwalał
jej spłycać wszelkie dotykające ją dramaty, pewnie nigdy nie udałoby się
jej odnaleźć w nowej rzeczywistości. Rzeczywistości hitlerowskiej
okupacji. Rzeczywistości bez Tatki, Mamidła, Lilki. Szarej, zgrzebnej i
pełnej terroru rzeczywistości początków PRL...
Książkę Magdaleny Samozwaniec przeżywałam na wszystkie te sposoby,
ale szczególnie pasjonowały mnie relacje siostrzane. Bo sama siostry nie
mam. A brat (na dodatek młodszy), to jednak nie to samo;). Z
przyjemnością czytałam o ich ogromnej miłości, o tym, jak dobrą była
Lilka przewodniczką dla swojej młodszej siostry. Choć potrafiła być też
wredna i apodyktyczna - typowa starsza siostra;) Pomimo jednak
konfliktów i rywalizacji dziewczęta kochały się ogromnie i wzajemnie
bardzo wspierały. Dawały sobie nawzajem to, co każda z nich miała
najlepszego. Lilka sprowadzała wiecznie roztrzepaną i trzpiotowatą
Madzię na ziemię, zaś gruboskórna Madzia jak tylko mogła chroniła
delikatną i wrażliwą siostrę-poetkę. Zazdroszczę im tych relacji. Choć
przecież zdaję sobie sprawę, że opisy autorki, które dziś tak mnie
zachwycają, mogą być wynikiem idealizowania wspomnień z przeszłości.
Co ciekawe, ale Madzia z kart powieści niespecjalnie przypadła mi do
serca. W wielu momentach budziła moją irytację. Była rozpuszczoną,
zmanierowaną i pyszną panienką, a jej egoizm, ma się wrażenie, że
ustępuje jedynie w relacjach z siostrą - tylko dla niej potrafi od czasu
do czasu zapomnieć o sobie. Denerwująca jest jej beztroska i
trzpiotowatość nawet wówczas, gdy była już dorosłą osobą. Jej sposób
bycia najlepiej chyba wyraża się w słowach "po nas choćby i potop".
Postawa ta jest zresztą charakterystyczna dla całej krakowskiej rodziny
Kossaków - jako popularni artyści-malarze (dziad, ojciec i syn) masowo
produkowali i sprzedawali swoje obrazy, a mimo to ciągle brakowało im
pieniędzy. Żyli ponad stan, zupełnie nie potrafili oszczędzać. Bez
przerwy tonęli w długach. Za to uwielbiali robić sobie kosztowne
prezenty; dzień bez prezentów był dniem straconym. Uwielbiali też
podróżować. Francuska Riwiera, Bliski Wschód, Anglia - bez przerwy ktoś z
nich był w podróży.... Z drugiej jednak strony trochę im tej
beztroskiej postawy zazdroszczę, bo ja z kolei za bardzo przejmuję się
swoją sytuacją i swoimi zobowiązaniami. Czasami strasznie potrafią mnie
zdołować. A panny Kossakówny nic sobie nie robią z własnego zadłużenia i
przed inkasentami ze śmiechem chowają się w krzakach...
Pomimo tych irytacji, jest jednak w Kossakach coś, co fascynuje,
budzi ciekawość ich dalszych losów i wzrusza. Niezwykłe życie miała ta
wyjątkowa rodzina tak szczodrze obdarowana talentami! I tych talentów
też im troszkę zazdroszczę. Niedawno
Fidrygałka
pytała na swoim blogu, co wpływa na nasze losy, co sprawia, że
niektórzy z nas osiągają sukces, a inni nie. I tak się zastanawiam...
gdyby Magdalena urodziła się w innej rodzinie, to czy jej talent również
by tak rozbłysł? Czy osiągnęłaby taki sukces, gdyby nie była
Kossakówną, a jej twórczości nie recenzował przyjaciel rodziny,
Makuszyński? Pewnie nie, albo przynajmniej nie w takim zakresie jak to
miało miejsce. I z pewnością nie zawładnęłaby aż tak masowo wyobraźnią
swoich czytelników. Moją zawładnęła. Bez dwóch zdań!
W latach powojennych Magdalena Samozwaniec była jedną z
najpopularniejszych pisarek, spotkania autorskie z nią cieszyły się
ogromnym powodzeniem, ale według recenzentów tylko jej dwie książki
zasługują na uwagę: "Maria i Magdalena" oraz "Zalotnica niebieska" -
obie opowiadają w głównej mierze o jej sławnej siostrze-poetce, jak też o
innych członkach jej niepospolitej rodziny. Ale to już zupełnie inny
temat...
Komentarze