Tego postu miało nie być. Bo zazdrość to taka brzydka cecha. Wstyd się do niej przyznawać. I chciałabym być PONAD. Ponad te wszystkie małe wredne odczucia. Chciałabym, by wypełniała mnie sama radość (tęcze wróżki i jednorożce) i wdzięczność za to, co mam. Bo mam bardzo dużo i jestem tego świadoma, i szlag mnie trafia, gdy mimo to, gdzieś wewnątrz nieustannie kłują mnie jakieś braki.
No to dlaczego mimo wszystko ten post jest? Żeby to z siebie wyrzucić. Przyznać się raz na zawsze przed sobą i publicznie do swoich słabości-małości, nazwać je, wypunktować i wypuścić na wolność, może już cholery nie wrócą?
Otóż, proszę Państwa, zazdroszczę innym:
1. Dobrego startu
Inaczej rzecz biorąc, urodzenia w rodzinie, która jest w stanie dostrzec i rozwinąć potencjał swoich dzieci; która zapewni dziecku czas, i możliwości do odkrycia swoich talentów, pasji, i życiowej drogi; która jest bezpieczna, wspiera, motywuje, i ułatwia wszystko to, co rozumiemy pod pojęciem startu w dorosłe życie. Przykład? Proszę bardzo - Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec, czyli siostry Kossak, córki znanego malarza, Wojciecha Kossaka. Gdyby urodziły się w rodzinach chłopskich, albo na przykład krakowskiej praczki, zamiast wziętego artysty, czy ktokolwiek zauważyłby ich talent? Czy pracując od dzieciństwa miałyby czas, by go rozwijać? Czy bez "chodów" i "pleców" wynikających z przynależności do elity towarzysko-kulturalnej, ich młode dramaty i komedie byłyby wystawiane w teatrach? Ktoś może powiedzieć, że siostry miały talent, bo pochodziły z utalentowanej rodziny. To prawda. Ale talent może się trafić każdemu (kojarzycie film
Człowiek, który poznał nieskończoność?). Nie każdy jednak ma możliwość, by go dostrzec, rozwijać i realizować - to w dużej mierze zależy od tego, w jakiej rodzinie przyszło się na świat, od wrażliwości i wsparcia najbliższego otoczenia.
Tę kategorię rozumiem jako łatwość uczenia się, szybkiego kojarzenia faktów i wyciągania wniosków, mieści się w niej także umiejętność podejmowania dobrych decyzji, wytyczania i realizacji celów oraz panowania nad emocjami. Nie wiem na ile jest to cecha wrodzona, a na ile można ją wypracować, czy wyuczyć, albo wzmocnić wychowaniem. Może to jeden z danych talentów, nad którym trzeba popracować?... Nie mówię, że jestem całkiem głupia, ale bardzo często czuję, że nic nie wiem, niczego nie rozumiem i nie wiem co robić. Mam wrażenie, że nie kieruję swoim życiem, to życie kieruje mną, obijając w bezładnej drodze, bez jakiegoś szczególnego celu. Nade wszystko mi to doskwiera w zderzeniu z jakąś super inteligentną postacią, np. Marią Skłodowską-Curie, profesorem Kołakowskim, albo Wandą Rutkiewicz, albo Simoną Kossak, Einsteinem, Jackiem Hołówką, Richardem Dawkinsem, Stephenem Hawkingiem...
3. Bystrości/błyskotliwości w dyskusji
Podobno można się tego nauczyć. Kiedyś był nawet w szkołach taki przedmiot jak erystyka lub dialektyka, nie za moich czasów, jeszcze wcześniej i bardzo szkoda, że uznano, iż nie jest to umiejętność potrzebna w życiu. Jest bardzo potrzebna. Na przykład Amerykanie doskonale o tym wiedzą, tam dzieci od najmłodszych lat uczone są prowadzenia debat. A ja nie potrafię rozmawiać. Właściwe argumenty i błyskotliwe puenty nigdy nie przychodzą mi na czas do głowy, im ważniejszy dla mnie temat, tym jest gorzej. Emocjonuję się, zapowietrzam, zapominam słów... Dlatego niesamowicie imponują mi ludzie, którzy potrafią debatować. I nie muszę nawet się z nimi zgadzać, np. Kaja Godek... Kiedyś oglądałam program publicystyczny z udziałem jej i Wandy Nowickiej. Wanda Nowicka reprezentowała mój światopogląd, ale Kaja Godek ją po prostu zmiotła w rozmowie - spójnością argumentacji, refleksem, wygadaniem... Gdybym była sędzią przyznałabym wygraną przez nokaut dla Kai Godek, choć przecież wcale, a wcale, ani w najmniejszej części się z nią nie zgadzam.
4. Pogody ducha/zadowolenia z siebie i swojego życia
Nie to, że jestem niezadowolona... Ale zawsze jest nie dość dobrze, zawsze jest to ukłucie, że mogłoby być lepiej. Mogłabym być mądrzejsza, bystrzejsza, bardziej utalentowana, towarzyska, wyższa, zgrabniejsza, ładniejsza, mieć więcej pieniędzy, więcej czasu, lepszy zawód, lepszy styl, lepsze zdjęcia, lepszą stronę internetową, więcej polubień, czytelników i lajków... Ufff, to tak na szybko, a gdybym się zastanowiła.... znalazłabym dużo więcej "lepszości", których mi brak;-). Ale też przede wszystkim brak mi pozytywnego obrazu świata i ludzi. Wszystko w świecie wydaje mi się straszne. Życie jest trudne, a ludzie, jako gatunek - po prostu koszmar i największe zło uniwersum. Nie zrozumcie mnie źle - bardzo cenię wielu ludzi, z niektórymi osobami mam nawet bardzo pozytywne relacje, szczególnie doceniam wsparcie czytelników tego bloga - już nie raz wyciągaliście mnie dobrym słowem i szczerym zainteresowaniem z dołków... Wierzę w dobro, ale pojedynczych ludzi, jako ogół jesteśmy totalnie do bani - wymyśliliśmy religię, wojny i bestialskie tortury, znęcamy się nad innymi ludźmi, niszczymy przyrodę i inne gatunki, dla rozrywki mordujemy bezbronne zwierzęta i dla zysku traktujemy je jak martwe mięso jeszcze za życia.... Koszmar!
Serio! Są dwa rodzaje ludzi, którzy nie muszą sprzątać - ci, za których robi to ktoś inny i ci, którym syf nie przeszkadza. Mnie przeszkadza. Brzydzi. Więc go dostrzegam. Czasami mam wrażenie, że jestem jedyną osobą w domu, która ma w tej kwestii tak wyostrzony wzrok. Ale nie cierpię sprzątać. To sprawia, że przez większość czasu w domu chodzę wkurwiona, bo albo sprzątam, albo widzę, że trzeba posprzątać. I to odkładam, bo gdybym reagowała sprzątaniem za każdym razem, gdy sytuacja tego wymaga, nie robiłabym w domu nic innego. Więc chcąc żyć nie poświęcając się tylko pracy zawodowej i sprzątaniu w domu, staram się przymykać oko na bajzel. Ignorować. Zająć się fajniejszymi rzeczami (robótkami, spacerami, rowerem, głaskaniem i przytulaniem zwierząt, zabawą z Florkiem, czytaniem... itp.). Ale kątem oka i tak WIDZĘ - upierdzieloną kuchenkę, zawalone brudnymi naczyniami blaty, zasyfioną wannę i całą resztę w łazience, zasierścioną kanapę i wykładzinę w sypialni, a pod podeszwami klapek bez przerwy zgrzyta mi kurz i inne śmieci na podłodze... I wtedy tak strasznie pragnę, by ktoś zdjął z moich barków tę odpowiedzialność za czystość w domu, tak ZAZDOSZCZĘ ludziom, którzy nie muszą się tym martwić, bo mają kogoś, kto się tym zajmuje (żonę na przykład;-)).
Teoretycznie jest to sprawa do załatwienia - mogę zatrudnić kogoś do sprzątania. Już nawet próbowałam. Nie wyszło. Pani bez przerwy nie miała czasu, by do mnie przychodzić, a na koniec stwierdziła, że jednak nie daje rady (nie ze sprzątaniem u mnie, tylko ogólnie ze wszystkimi swoimi zajęciami). Później jeszcze kilka razy dawałam ogłoszenie, kilka pań niby wyraziło chęć, ale potem nie przyszło. Wcale nie jest łatwo zatrudnić dorywczo kogoś do sprzątania...
A rodzina? Każdy ma swoje obowiązki. Sprzątanie jest moim. Oczywiście byłoby łatwiej, gdyby wszyscy sprzątali po sobie, a nie zostawiali niedopite kubki gdzie popadnie i niedojedzone talerze na blatach. Wciąż o to walczę. Wiadomo, że w domu, gdzie jest czworo dorosłych, jedno dziecko, trzy koty i dwa psy - się brudzi, samo z siebie, nie mam o to żalu, ale gdy osobie gotującej kipi zupa, bo się mu nie chce przypilnować i zmniejszyć gaz na czas, albo sos pyrczy pod przykrywką obryzgując wszystko na swojej drodze, albo coś się komuś rozleje, wysypie, ktoś czegoś nie doje i zamiast oczyścić talerz i włożyć go do zmywarki, zostawia go w stanie niedojedzonym na blacie.... no to... no wnerwiam się wtedy, że loboga! I co? I bez skutku.
Serio, gdybym w życiu nie musiała zawracać sobie głowy sprzątaniem (jak na przykład wspomniane już Kossakówny - nie mam pewności czy bardziej zazdroszczę im talentów, czy niesprzątania), byłabym z pewnością co najmniej o 50 procent szczęśliwsza;-). I ile więcej miałabym czasu na fajniejsze działania! Bez wyrzutów sumienia, że "kradnę" ten czas dla siebie kosztem domowych obowiązków, bo rozumiecie - "kradzionym" czasem nie można cieszyć się beztrosko, "kradziony" czas smakuje z goryczą...
A jak tam u Was? Zazdrościcie, czy udaje się Wam być PONAD?
Zdjęcia z
Pixabay