Mama pożyczyła w bibliotece, a ja, choć naprawdę nie mam na to czasu, gdy tylko zapoznałam się z opisem na okładce wiedziałam, że choćby nie wiem co, to na tę lekturę czas musi się znaleźć:-)
Rok 1922. Większość mieszkańców Zełwąg w pobliżu Mikołajek, stanowiących niezwykle zżytą społeczność, staje się Mormonami.
Rok 1998. W podmrągowskich lasach ktoś podpala na kamieniach ofiarnych
zabite zwierzęta. Anna Sołowiecka, dziennikarka „Głosu Mrągowa” chce
dociec, kim jest sprawca i w jakim celu to robi. Jednocześnie próbuje
rozwiązać zagadkę tajemniczej śmierci swojej przyjaciółki, mimo iż
policja przyjęła wersję samobójstwa. Ma przeczucie, że obie sprawy coś
łączy.
W mieście pojawia się czarnoskóry Bernard Mulunda Mayingo Bajohr.
Spotkanie z nim prowadzi do odtworzenia przedwojennej historii Zełwąg.
Fakty zaczynają się ze sobą splatać. Niespodziewanie jednak
dziennikarska dociekliwość staje się śmiertelnie niebezpieczna.
Podejrzana śmierć, rodzinne tajemnice, duchy przeszłości, dziwne praktyki religijne i dociekliwa dziennikarka... Zapachniało mi to niezwykłą czytelniczą przygodą. I nie zawiodłam się. Do połowy książki czytało mi się doskonale. Historia powoli układała się w całość, a im bardziej się układała, tym bardziej była intrygująca. Prawdziwe wydarzenia, miejsca i postaci mieszają się w powieści z tymi wymyślonymi, a ja lubię, gdy tak się dzieje. Szczególnie interesowały mnie wyprawy autorki do przeszłości. Przedwojenne Selbongen (czyli współczesne Zełwągi) są miejscem niczym Macondo w "Stu latach samotności", więc nic dziwnego, że to tu właśnie powstała jedyna w swoim rodzaju gmina mormońska. Przedwojenne historie z Selbongen wciągnęły mnie bardziej od tego, co działo się w czasie teraźniejszym powieści (czyli główny wątek kryminalny oraz kulisy pracy dziennikarskiej końca lat 90 ubiegłego wieku). Od razu poczułam ciekawość, by zbadać temat głębiej, zaintrygowała mnie historia Mazur. Autorka, sama zakochana w Ziemi, z której pochodzi i na której mieszka, pięknie potrafiła to w książce oddać i zarazić sympatią do ludzi, przyrody i historii tych terenów. To dziwne, że wcześniej tego nie poczułam... Przecież mój dziadek pochodził z Prus właśnie...
Wątek kryminalny na tle całej książki wypada raczej słabo i mało przekonująco. Irytujące było to, że, mniej więcej od połowy książki, czytelnik szybciej kojarzy podane fakty, niż główna bohaterka. Irytujące było to, że każdy dzień dziennikarki opisywany był z najmniejszymi szczegółami, niemal co do godziny. Na dodatek cały ten opis dziennych zajęć wydawał mi się mało prawdopodobny. Za dużo zajęć, za mało czasu. Gruntowne sprzątanie łazienki (z ogromną wanną, więc to raczej nie była mikroskopijna łazienka) w jedną godzinę???? Nie wierzę! Irytujący był też brak... nie wiem... profesjonalizmu? Bo jak wytłumaczyć fakt, że znaleziony terminarz zmarłej w tajemniczych okolicznościach przyjaciółki, który mógłby odsłonić wiele z jej życia, ląduje w torebce do przejrzenia na później, po czym główna bohaterka o nim zapomina! Podczas wypytywania znajomych zmarłej nie padają ważne pytania. Znaczy takie, które mnie cisnęły się na usta. Dziennikarka odpuszcza w momentach, gdy powinna być bardziej dociekliwa. Irytujący był wątek czarnoskórego Bernarda, który w Zełwągach poszukiwał swych korzeni, bo w końcu nie dowiadujemy się kto dokładnie z dawnych mieszkańców był jego przodkiem. Z tego powodu uważam, że wątek ten był zupełnie niepotrzebny.
Mimo tych irytacji, książkę czyta się bardzo dobrze i szybko. Lektura rozbudza ciekawość nie tylko do gruntowniejszego zbadania historii Mazur i odwiedzenia tej, okazuje się bardzo szczególnej, nie tylko ze względu na jeziora, krainy, ale też zachęca do zainteresowania się innymi książkami pani Katarzyny Enerlich:-).