niedziela, 28 czerwca 2020

Stare, ale jare

Szydełkowy top pojawił się na blogu w wakacje 2012 (TU i TU). Powstał z absolutnych włóczkowych resztek i choć bardzo mi się podobał, to źle się w nim czułam. Nie umiałam go nosić, do niczego mi nie pasował, poza tym był za krótki i odkryty pępek bardzo mnie krępował. Ale przykro mi było się go pozbyć. Przeleżał kilka lat na pawlaczu, aż jakiś czas temu, z innego nienoszalnego udziergu, udało mi się odzyskać nieco turkusowej bawełny, w sam raz na tyle, by przeprowadzić lifting starego topu - dorobiłam trochę na długości, a na drutach wydziergałam sznurki do wiązania, bo wstążki w tym zakresie słabo się sprawdzały.








Nadal mam problem do czego ze swojej garderoby go nosić. Wciąż nic mi do niego nie pasuje. Oprócz tej spódnicy:-). To też rzadko noszona przeze mnie rzecz i już nie raz, podczas sprzątania szafy, miałam pokusę, by się jej pozbyć. Na szczęście zwalczyłam. Nigdy nie wiadomo, kiedy coś niepotrzebnego może się nagle przydać... Niewyrzucanie ma też taką zaletę, że skoro nie tworzę w szafie miejsca, to niczego nowego nie kupuję, a więc oszczędzam:-) Poza tym niewyrzucanie jest też proekologiczne - ograniczam produkowanie śmieci. Zysk dla mnie i zysk dla planety:-)

A jakie są Wasze strategie ubraniowe?


PS. Dziś wybory. Byłam i głosowałam. To nie tylko moje prawo, o które jeszcze w ubiegłym wieku kobiety musiały walczyć, to obywatelski obowiązek. Polityka to sprawa nas wszystkich, a nie tylko polityków.

środa, 17 czerwca 2020

Suma wszystkich strachów*

Lęk, że gdzieś na wyjeździe zgubię kluczyki do samochodu jest jednym z moich najstarszych lęków. Towarzyszy mi odkąd mam samochód, czyli... naprawdę już długo. Ale nie on jeden. Mam też inne... Na przykłada lęk przed złymi wiadomościami. Sprawia on, że boję się, gdy dzwoni telefon. Za każdym razem, gdy mam odebrać jakiekolwiek połączenie, to ściska mnie w żołądku... Boję się też dzwonić do kogoś, bo to także okazja, by dowiedzieć się o czymś STRASZNYM. Boję się, gdy ktoś zaczyna ze mną rozmowę w nietypowy sposób, np. muszę ci coś powiedzieć... 

Moja niedzielna przygoda w lesie była idealną pożywką dla owych strachów - przez kilka godzin hulały sobie po mnie aż miło;-)


Z powodu swoich lęków na każdym wyjeździe niemal obsesyjnie sprawdzam stan stan torebki. Po kilka razy. Nawet, gdy wiem, że od ostatniego razu nic się nie mogło zmienić. Poczucie, że wszystko jest na swoim miejscu działa na mnie kojąco. Ale ostatnim razem było tak miło i byłam tak zaabsorbowana, że prawie zupełnie o tym zapomniałam. Dopiero po zdjęciach, gdy byliśmy już w drodze powrotnej do auta, po raz pierwszy zajrzałam do torebki. I po raz pierwszy w życiu mój lęk o kluczyki się zmaterializował.

Zmartwiałam.


Zaczęłam gorączkowo zastanawiać się, gdzie mogłam je zgubić. Pamiętałam, że na pewno chowałam je do torebki, gdy odchodziliśmy od samochodu. Pamiętałam, że torebkę zostawiłam niedomkniętą, bo ledwo mieścił mi się w niej telefon. Może dlatego wpadły? Może wtedy, gdy kilkukrotnie schylałam się do Milki, by odpiąć lub zapiąć jej smycz, gdy mijaliśmy innych spacerowiczów lub rowerzystów? Może wtedy, gdy odłożyłam torebkę na pobocze, gdy robiliśmy zdjęcia? A może wtedy, gdy wyciągałam z niej telefon, bo chciałam zrobić zdjęcie uroczym fioletowym kwiatkom na poboczu (zdjęcia i tak nie zrobiłam, bo wiatr za bardzo przeszkadzał)...?

To był najdłuższy niedzielny spacer po lesie w historii.

Oboje z mężem łaziliśmy tam i z powrotem przeszukując potencjalne miejsca straty. A co się przy tym nasłuchałam! Zupełnie niepotrzebnie, bo w wyrzucaniu sobie głupoty, bezmyślności i niekompetencji naprawdę sama radzę sobie doskonale. Jestem niekwestionowaną mistrzynią samokrytyki i obwiniania się. W końcu rozdzieliliśmy się i ja szukałam w swoich miejscach, a Mąż rozglądając się, poszedł w stronę samochodu, zadzwoniwszy po drodze do zięcia, żeby przywiózł nam zapasowe klucze.

Na szczęście mamy zapasowe i na szczęście był ktoś, kto mógł nam je dostarczyć. W nieszczęściu zawsze trafią się jakieś okruchy szczęścia...


Obiektywnie rzecz biorąc wiedziałam, że nie wydarzyło się nic strasznego. Ale ta wiedza w żaden sposób nie znajdowała odzwierciedlenia w moim samopoczuciu. W stracie kluczyków nie chodziło tylko o kluczyki. Chodziło o stratę. I o mnie. Bo to ja dopuściłam do tej sytuacji - przytrafiło mi się to, bo byłam nieuważna i niedbała... Poza tym ja przecież niczego nie gubię! Nie jestem odporna na stratę czegokolwiek. Nawet stratę ulubionej spinki do włosów potrafię przeżywać tygodniami i rozbebeszać całe mieszkanie, łącznie z workiem z odkurzacza, by ją znaleźć (nie znalazłam, gdyby ktoś/ktosia była ciekawa....)

Tym razem też nie potrafiłam przestać szukać. Dreptałam bez końca tam i z powrotem, i wyobrażałam sobie, że kluczyki leżą sobie gdzieś spokojnie, i na pewno już zaraz, za chwilę, je znajdę, może w tej kępce trawy, albo w następnej.... Przecież nie mogły zniknąć, muszą gdzieś tu być! Chyba, że zabrał je ktoś ze spacerowiczów? A może złośliwie rzucił w chaszcze?... W środku tej całej nerwowej dreptaniny zadzwonił telefon. To mąż. Oczywiście od razu żołądek podszedł mi do gardła. Strasznie się bałam, że usłyszę, że nie tylko nie mam kluczyków, ale i samochód nie stoi już w miejscu, w którym go zostawiliśmy... Z drugiej strony w sercu tliła się nadzieja, że może kluczyki znalazły się gdzieś przy aucie, może... Dlatego po dłuższej chwili, z duszą na ramieniu... Odebrałam połączenie.


Ostatecznie wróciliśmy do domu z dwoma kompletami kluczy. Zięć dowiózł zapasowe, a chwilę później do naszego samochodu podjechał rowerzysta. Znalazł moje kluczyki kilka kroków dalej, co znaczy, że zgubiłam je zaraz na początku spaceru. Tylko mi się zdawało, że wkładam je do torebki, w rzeczywistości nie trafiły do niej, tylko obok i spadły na ziemię, a ja byłam tak zadowolona z dnia, z lasu i siebie, że tego nie zauważyłam. Powiedział, że jeździł przez las kilka razy tam i z powrotem, i zaczepiał ludzi pytając, czy nie zgubili kluczy do auta. Na nas nie trafił, bo z psami chodzimy boczną, rzadziej uczęszczaną drogą...


Z tego wszystkiego, po powrocie do domu, dostałam migreny.

Ale zażyłam tabletkę i mi przeszło. I zachciało mi się pisać, choć ledwie kilka dni wcześniej pisałam, że nie mam już nic do powiedzenia... Jedno wydarzenie dało mi taką huśtawkę emocjonalną, że długo nie mogłam złapać równowagi. Nie wiem, czy to na stałe, czy jednorazowa wena, niemniej jednak opisanie tego wszystkiego trochę mi pomogło:-)

A Wy? Macie jakieś lęki? Jak sobie z nimi radzicie?

* - tytuł zapożyczyłam z książki Toma Clancy'ego, bo mimo że cała sytuacja nie miała w sobie za wiele prawdziwej grozy, to moje lęki naprawdę mnie przerażają.

** - zdjęcia to kadry zebrane z różnych innych leśnych okazji.


niedziela, 14 czerwca 2020

Niedziela

...wstała chmurna i chłodna. Ale nie ja. Ja dla odmiany postanowiłam być pogodna. Szczególnie po ostatnim swoim wpisie pragnęłam pokazać (również samej sobie), że nie jest aż tak źle, jak wygląda. Zresztą dzisiejsza aura była mi zdecydowanie na rękę:-). Kilka dni wcześniej skończyłam szydełkową boho bluzkę z długim rękawem, a zaraz potem nadeszła fala tak intensywnych upałów, że zdawało mi się, iż teraz długo nie będę miała okazji, by ją założyć i zaprezentować. Tymczasem niedziela zrobiła mi miłą pogodową niespodziankę i już samo to wystarczyło, by od rana wprawić mnie w dobry humor. Po śniadaniu, pełna pozytywnego nastawienia, wyszykowałam się do zdjęć, zapakowaliśmy psy do auta i pojechaliśmy do lasu.

Było idealnie...

Temperatura w sam raz - ani za chłodno, ani za gorąco, pełen komfort termiczny. Powietrze orzeźwiające i pachnące wilgotną ściółką i igliwiem. Delikatny wietrzyk szumiał w koronach drzew, a wokół rozbrzmiewał radosny świergot ptaków. Spokój, spokój, spokój...

Patrzyłam na psy biegające wśród traw i zaczepiające się nawzajem do zabawy, które z szerokim uśmiechem na pyskach co chwilę do nas podbiegały, jakby chciały nam podziękować - super, żeście nas tu zabrali, ale fajnie!!! I pomyślałam sobie, że naprawdę jest fajnie. To DOBRY DZIEŃ:-). Nie tylko tak pomyślałam, ale powiedziałam to na głos! Dobrze się czułam i czułam, że dobrze wyglądam:-) I cóż, że bez makijażu i okularów? CIAŁOPOZYTYWNOŚĆ rządzi, więc olać wory pod oczami, zmarszczki i inne obwisy. Taka jestem, a to jest dobry dzień:-)








W drodze powrotnej do samochodu okazało się, że ZGUBIŁAM KLUCZYKI.

Tak, moje Kochane i Kochani... Żadna chwila szczęścia nie pozostanie bez kary...


CDN.
__________
Boho bluzka - dane techniczne:
Włóczka: Elian Nicky - bardzo przyjemna i miękka w dotyku, z lekkim połyskiem - 100% akryl
152m/50g - szydełko 4 mm
Zużyłam 7 motków w kolorze beżowym i po trochu w kolorze miodowym, chabrowym i śliwkowym.
Inspirowałam się zdjęciami z Pinteresta.

czwartek, 11 czerwca 2020

Dziurawiec z okrągłym karczkiem

Kolejne motki zostały przerobione, tym razem w mocno dziurawy sweterek. Powtórzyłam ażurowy motyw z wcześniejszego topu, ale bardziej.

Jest taka teoria (albo kiedyś była) odnośnie Wszechświata, że cyklicznie się on rozszerza, a potem zapada w sobie, aż do kolejnego Wielkiego Wybuchu, by następnie znów się rozszerzać. Ze mną jest chyba podobnie, znaczy... Miałam etap, gdy nie mieściły się we mnie słowa, emocje i doświadczenia. Moje pasje zdawały się tak ekspansywne, a nowa wiedza na różne filozoficzno-egzystencjalno-psychologiczne sprawy tak fascynująco odkrywcza, że musiałam się tym dzielić. Jeździłam na feministyczne obozy i konferencje, na warsztaty rękodzielnicze, angażowałam się na forach, w końcu założyłam blog... miejsce na moje własne słowa słowa. Ale chyba właśnie skończył mi się "etap rozszerzania". Skończyły mi się słowa. Nie mam nic do powiedzenia, albo nie wiem, co powiedzieć. A jeśli już mam i wiem, to i tak mi się nie chce. Mój blog stał się jedynie katalogiem rękodzielniczej twórczości, a wirtualna aktywność skurczyła do pobieżnej lektury i co najwyżej banalnych komentarzy na odwiedzanych blogach, za co serdecznie przepraszam wszystkie Autorki. Czasem jest mi tak głupio napisać kolejny oklepany komentarz, że wolę w ogóle milczeć.

Weszłam w etap zapadania się. W sobie. Trudno to wyjaśnić, ale od jakiegoś czasu, wszystko to, co mnie spotyka, moje doświadczenia i myśli, zrobiły się tak ciężkie, że gdy już do mnie trafią, nie są w stanie wydostać się na zewnątrz. Taka moja osobista, totalnie gęsta, pochłaniająca wszystko, Wewnętrzna Czarna Dziura. 

Dlatego dziurawy sweter jest bardzo na temat;-)








I czapka do kompletu.

Zużyłam:
Alize Cotton Gold (55% bawełna, 45% akryl, dł. 330m/100g) - 1 motek biały i 1 niepełny szary
Drops Cotton Light (50% bawełna, 50% Poliester, dł. 105m/50g) - 4 motki
Druty 6 mm (ściągacze 5,5 mm)