Lęk, że gdzieś na wyjeździe zgubię kluczyki do samochodu jest jednym z moich najstarszych lęków. Towarzyszy mi odkąd mam samochód, czyli... naprawdę już długo. Ale nie on jeden. Mam też inne... Na przykłada lęk przed złymi wiadomościami. Sprawia on, że boję się, gdy dzwoni telefon. Za każdym razem, gdy mam odebrać jakiekolwiek połączenie, to ściska mnie w żołądku... Boję się też dzwonić do kogoś, bo to także okazja, by dowiedzieć się o czymś STRASZNYM. Boję się, gdy ktoś zaczyna ze mną rozmowę w nietypowy sposób, np. muszę ci coś powiedzieć...
Z powodu swoich lęków na każdym wyjeździe niemal obsesyjnie sprawdzam stan stan torebki. Po kilka razy. Nawet, gdy wiem, że od ostatniego razu nic się nie mogło zmienić. Poczucie, że wszystko jest na swoim miejscu działa na mnie kojąco. Ale ostatnim razem było tak miło i byłam tak zaabsorbowana, że prawie zupełnie o tym zapomniałam. Dopiero po zdjęciach, gdy byliśmy już w drodze powrotnej do auta, po raz pierwszy zajrzałam do torebki. I po raz pierwszy w życiu mój lęk o kluczyki się zmaterializował.
Zmartwiałam.
Zaczęłam gorączkowo zastanawiać się, gdzie mogłam je zgubić. Pamiętałam, że na pewno chowałam je do torebki, gdy odchodziliśmy od samochodu. Pamiętałam, że torebkę zostawiłam niedomkniętą, bo ledwo mieścił mi się w niej telefon. Może dlatego wpadły? Może wtedy, gdy kilkukrotnie schylałam się do Milki, by odpiąć lub zapiąć jej smycz, gdy mijaliśmy innych spacerowiczów lub rowerzystów? Może wtedy, gdy odłożyłam torebkę na pobocze, gdy robiliśmy zdjęcia? A może wtedy, gdy wyciągałam z niej telefon, bo chciałam zrobić zdjęcie uroczym fioletowym kwiatkom na poboczu (zdjęcia i tak nie zrobiłam, bo wiatr za bardzo przeszkadzał)...?
To był najdłuższy niedzielny spacer po lesie w historii.
Oboje z mężem łaziliśmy tam i z powrotem przeszukując potencjalne miejsca straty. A co się przy tym nasłuchałam! Zupełnie niepotrzebnie, bo w wyrzucaniu sobie głupoty, bezmyślności i niekompetencji naprawdę sama radzę sobie doskonale. Jestem niekwestionowaną mistrzynią samokrytyki i obwiniania się. W końcu rozdzieliliśmy się i ja szukałam w swoich miejscach, a Mąż rozglądając się, poszedł w stronę samochodu, zadzwoniwszy po drodze do zięcia, żeby przywiózł nam zapasowe klucze.
Na szczęście mamy zapasowe i na szczęście był ktoś, kto mógł nam je dostarczyć. W nieszczęściu zawsze trafią się jakieś okruchy szczęścia...
Obiektywnie rzecz biorąc wiedziałam, że nie wydarzyło się nic strasznego. Ale ta wiedza w żaden sposób nie znajdowała odzwierciedlenia w moim samopoczuciu. W stracie kluczyków nie chodziło tylko o kluczyki. Chodziło o stratę. I o mnie. Bo to ja dopuściłam do tej sytuacji - przytrafiło mi się to, bo byłam nieuważna i niedbała... Poza tym ja przecież niczego nie gubię! Nie jestem odporna na stratę czegokolwiek. Nawet stratę ulubionej spinki do włosów potrafię przeżywać tygodniami i rozbebeszać całe mieszkanie, łącznie z workiem z odkurzacza, by ją znaleźć (nie znalazłam, gdyby ktoś/ktosia była ciekawa....)
Tym razem też nie potrafiłam przestać szukać. Dreptałam bez końca tam i z powrotem, i wyobrażałam sobie, że kluczyki leżą sobie gdzieś spokojnie, i na pewno już zaraz, za chwilę, je znajdę, może w tej kępce trawy, albo w następnej.... Przecież nie mogły zniknąć, muszą gdzieś tu być! Chyba, że zabrał je ktoś ze spacerowiczów? A może złośliwie rzucił w chaszcze?... W środku tej całej nerwowej dreptaniny zadzwonił telefon. To mąż. Oczywiście od razu żołądek podszedł mi do gardła. Strasznie się bałam, że usłyszę, że nie tylko nie mam kluczyków, ale i samochód nie stoi już w miejscu, w którym go zostawiliśmy... Z drugiej strony w sercu tliła się nadzieja, że może kluczyki znalazły się gdzieś przy aucie, może... Dlatego po dłuższej chwili, z duszą na ramieniu... Odebrałam połączenie.
Ostatecznie wróciliśmy do domu z dwoma kompletami kluczy. Zięć dowiózł zapasowe, a chwilę później do naszego samochodu podjechał rowerzysta. Znalazł moje kluczyki kilka kroków dalej, co znaczy, że zgubiłam je zaraz na początku spaceru. Tylko mi się zdawało, że wkładam je do torebki, w rzeczywistości nie trafiły do niej, tylko obok i spadły na ziemię, a ja byłam tak zadowolona z dnia, z lasu i siebie, że tego nie zauważyłam. Powiedział, że jeździł przez las kilka razy tam i z powrotem, i zaczepiał ludzi pytając, czy nie zgubili kluczy do auta. Na nas nie trafił, bo z psami chodzimy boczną, rzadziej uczęszczaną drogą...
Z tego wszystkiego, po powrocie do domu, dostałam migreny.
Ale zażyłam tabletkę i mi przeszło. I zachciało mi się pisać, choć ledwie kilka dni wcześniej pisałam, że nie mam już nic do powiedzenia... Jedno wydarzenie dało mi taką huśtawkę emocjonalną, że długo nie mogłam złapać równowagi. Nie wiem, czy to na stałe, czy jednorazowa wena, niemniej jednak opisanie tego wszystkiego trochę mi pomogło:-)
A Wy? Macie jakieś lęki? Jak sobie z nimi radzicie?
* - tytuł zapożyczyłam z książki Toma Clancy'ego, bo mimo że cała sytuacja nie miała w sobie za wiele prawdziwej grozy, to moje lęki naprawdę mnie przerażają.
** - zdjęcia to kadry zebrane z różnych innych leśnych okazji.